1. Cakowity zakaz zabierania złowionych ryb rodzimych. Dotyczy to zwykle cieków zamieszkałych przez tylko jedna albo kilka gatunków wędkarskich.
2. Zakaz zabierania pewnych gatunków ryb. Nie do pomylenia z zakazem połowu ryb chronionych.
3. Zakaz zabierania ryb rodzimych i z obsady.
Do punktu 1.
Zakaz ten stosowany jest głównie w dwóch wypadkach:
- Obiektem połowu są ryby nie stojące pod ochroną ale będące z wielu powodów zagrożone w stabilności swej populacji. Metoda ta praktykowana jest głównie w wypadku ograniczonych geograficznie lub żyjącej w skrajnych warunkach rodzimych populacji pstrąga potokowego. Popularna jest szczególnie w Hiszpanii lub w alpejskich łowiskach wysokogóskich.
- Chcąc utrzymać endemiczną odrębność populacji, używa się do rozrodu wyłącznie tarlaki rodzime. Zakaz ich zabierania ma zapobiegać uszczuplaniu ich liczby. Klasycznym przykładem jest Hiszpańska prowincja Leon, gdzie w ten sposób utrzymuje się największe i najładniejsze potokowce kraju.
Do punktu 2.
Metodę ta spotyka się często wśród dzierżawców renomowanych łowisk z mocno na początku gospodarowania nadwyrężonym pogłowiem porządanych, acz nielicznych rodzimych gatunków ryb. Z reguły są to założenia finansowe, wysokie dzierżawy (Austria), które gospodarzom nie pozwalają na odczekanie naturalnej regeneracji rybostanu. Stosowaną metodą jest „osłona” porządanych gatunków przez obsadę gatunkami „użytkowymi”, z reguły tęczakami. Często, mimo „no kill” miejscowe gatunki nie odradzają się tak szybko jak oczekiwano. A tęczaki? Otóż nie chodzi o to, że wygryzają one konkurentów, fizycznie. Głównie jest to konkurecja o dobre stanowiska, w rzekach „zmodyfikowanych” przez meliorantów, oraz o pokarm naturalny. Szczególnie w rzekach czystych, ubogich. Przecież klient oczekuje pewne zagęszczenie i jakość obiektów połowu. Wielu entuzjastów, takich jak Rudi Heger na legendarnej Gmundner Traun, rzucają po kilku latach ręcznik.
Przyklad 3, jest niestety coraz częstszy. To czysto komersyjne wody które od tęczakowych „burdeli”-stawów różnią się tylko tym, że odbywają się w wodach otwartych i na zasadzie ”no kill”. Albo to przychotelowe łowiska, które zarybia się tęczakiem ze stawów. Nie przygotowane do życia w górskiej rzece biorą ochoczo na wszystko. Złowione po raz tam wtóry, mają pyski bardziej poklute jak amatorzy „piercingu” na Poczdamskim dworcu. Znam taki przykład z Austrii. Inne, typu „Trophy” są zawalone dużymi tęczakami a zasada „no kill” pomaga dzierżawcy oszczędzać pieniędzy na obsadę i gwarantuje, oczekiwaną przez zamożnych klientów. gęsta obsadę kapitalnych ryb. Przeglądając prezentacje renomowanych łowisk w Austri i Słowenii zauważa się, że tych z interesującym, rodzimym pogłowiem potokowca, lipienia, troci jeziorowe a nawet marmoraty jest coraz mniej. Wabikami są tęczaki, 2 do 4 kilowe. Przypomina mi to lokale, gdzie za odpowiednie pieniądze też oczekują klienta okazy klasy 90 x 65 x 90 cm. Ale gusty są różne, kasa też. Często za szlachetnym logo „no kill” kryje się zwykła rządza zysku. A druga sprawa to byznes. Niedawne temu, jak pisalem znany dystrybutor Rudi Heger zrzekl sie dzierzawy legendarnej Gmundner Traun, bo nie zdolal odbudowac rodzimego rybostanu tej rzeki na jakosc odpowiadajaca zyczeniom klientów. Teraz miejscowy klub zamoznych entuzjastów to próbuje i tez mu sie to nie uda. Bo za wpuszczone teczaki i napasione na nich szczupaki nikt 80 Euro dniówki nie zaplaci. Gmundner Traun za czasów Gebetsroithera i Ritza to byly potokowce, lipienie, czasowo trocie jeziorowe i to duze.
Na koniec przykład z własnego podwórka. Powody zawodowe przygnały mnie na przedmieście Berlina. Jak i innych z Nadrenii, z powodu zjednoczenia Niemiec i przeprowadzki rządu, w tym wielu muszkarzy. Niestety wód pstrągowych jest pod Berlinem na lekarstwo. Do tego skatowanych przez NRD-owską meliorację. Moja ulubiona rzeczka Plana jest mikroskopijna. Odwiedzam ją 2 do 3 razy w roku. Stanowiska rodzimych potokowców są pojedyncze. Co więc robić? Oczywiście mogę je zabierać, jak są miarowe, z błogoslawieństwem prawa. A co potem, czekać na migranta lub następne zarybienie? Stosuję więc „no kill” i zawsze spotykam tubylcze potokowce na znanych mi miejscówkach. Nie schodzę o kiju i mam satysfakcję dać rybie życie. Dwa takie potokowce już znałem po imieniu, Franciszek i Antoni, na nich można było polegać. Podczas ostatniego wypadu we wrześniu (sezon trwa u nas od 16. kwietnia do 15. października) już ich nie spotkałem. Wyjął je jakiś patałach lub poszli na tarło? Sprawdzę wiosną.
Dlaczego to piszę? Bo takie są realia: środowiskowe, presji wędkarskiej, finansów lub strategiii ochrony naszych ulubieńców. One decydują, czy „no kill” jest w danym wypadku sensowne czy nie.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.