f l y f i s h i n g . p l 2024.10.06
home | artykuły | forum | komis | galerie | katalog much | baza | guestbook | inne | sklep | szukaj
Bieżące informacje
Pstrąg i Lipień nr 42
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.

Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.
Wiadomości z łowiska
Mała Wisła 1
2020-10-14
test
Wiadomości z łowiska
San Zwierzyń-Hoczewka
2013-07-12
Warunki bardzo dobre
Wiadomości z łowiska
OS Dunajec
2014-08-12
warunki dobre ale nie idealne
Wiadomości z łowiska
Łowisko Pstrągowe Raba
2020-10-31
Dobrze to już było...
Nasze wzory
Grey SP
Wzory much
W katalogu FF
IMGW
Stan wód
Niezbędny każdemu wędkarzowi "na rozjazdach"
 
Flyfishing.pl
Reportaże:
W krainie pływających kamieni

autor: Przemek Lisowski, opublikowane 2003-11-21

Pamiętam jak pod koniec lat 80-tych w „Wiadomościach Wędkarskich” ukazał się krótki cykl artykułów stanowiących pamiętnik autora z wędkarskiego pobytu w Nowej Zelandii. Lektura była baśnią z tysiąca i jednej nocy! Nigdy nie przypuszczałem, iż i mi dane będzie zasmakować tej muszkarskiej uczty. Gdy na „Flyfishing” zaczęły się pojawiać artykuły Jarka Jurasza opisujące Jego zmagania z ogromnymi potokowcami i tęczakami, decyzja mogła być tylko jedna – jadę!
 
   Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Aktualnie mieszkam w New Delhi, wiec do Nowej Zelandii mam relatywnie bliżej niż Koledzy z Polski, ale połączenia lotnicze są tak ustawione, że podróż w jedną stronę zajmuje 2 dni. Nietrudno więc policzyć, iż z 9-dniowego urlopu, niemal połowę spędziłem w samolocie lub na lotniskach w oczekiwaniu na przesiadkę. Inny problem dotyczył niezbędnego sprzętu. Początek października jest wędkarsko na Nowej Zelandii optymalny. Jeszcze trwa ciąg pstrągów tęczowych do rzek wpadających do jeziora Tauto, ze sławną Tongariro na czele, ale można też już zacząć polować na potokowce. Tylko, że okres ten na wyspie jest początkiem wiosny. W nocy temperatura spada poniżej zera, w dzień też nie jest za ciepło i często leje. Skąd w Indiach wezmę gorotexy, polary, śpiwory, spodniobuty do brodzenia itp. artykuły, które według informacji Jarka są niezbędne? Wszystko trzeba było przytaszczyć z Polski. Oczywiście Nowa Zelandia jest krajem cywilizowanym i potrzebny ekwipunek można zakupić na miejscu, ale uznałem to niepotrzebną stratę czasu i pieniędzy.
   Tak więc po 40 godzinach od opuszczenia New Delhi, dnia 5 października o godz. 15.30 czasu lokalnego stopa ma dotknęła „dziewiczej” płyty lotniska w Wellington, gdzie czekał na mnie najwybitniejszy przedstawiciel polskiej szkoły muszkarstwa w Nowej Zelanii, Jarek. Po zapakowaniu się do komfortowego pojazdu marki Mitsubishi „Galant” mój Cycero ustala kierunek – miejscowość Tauranga na brzegu jeziora Taupo w sercu Wyspy Północnej. Pokonanie 350 km z Wellington zajmuje nam około 4 godzin. Po drodze mijamy niezliczone rzeki, rzeczki i strumyczki, które według Jarka, zamieszkiwana są w zdecydowanej większości przez pstrągi. Potencjał wód pstrągowych Nowej Zelandii przeciętnego polskiego muszkarza jest w stanie wpędzić w głęboki stres. Fakt, iż pogłowie ryb w niektórych ciekach nie zawsze jest zadawalające, jest jednak wynikiem czynników naturalnych, a nie kłusownictwa czy tworzenia „pięknego” jeziora zaporowego na ich biegu.
   Do Taurangi przyjeżdżamy późno w nocy, co jednak nie powoduje u Jarka odruchu litości. Wygania moje ledwie zipiące zwłoki /dwie noce w samolocie/ na ujście rzeki Tauranga-Taupo do jeziora. Wcześniej oczywiście wykupuję na stacji benzynowej tygodniowa licencję na region Taupo za całe 27 miejscowych dolarów, co stanowi około 15 USD! Barszcz... Stoję po ciemku, po pachy w wodzie, trzęsąc się jak wibrator i staram się udawać entuzjazm... Przez 2 godziny mordęgi mój „entuzjazm” zostaje tylko chwilowo zakłócony przez jakiegoś tęczaka, który nie bacząc na wspomniane powyżej warunki klimatyczno-nastrojowe postanowił zaatakować gumowe coś, co udawać ma stynkę. Taki miejscowy specjał, przypominający twister na haku streamerowym. Ale moja pierwsza znajomość z przedstawicielem miejscowej ichtiofauny trwa zaledwie sekundę. Resztę nocy spędzam dygocząc jak ... wiadomo co, w zbyt lekkim śpiworze w nie ogrzewanym domku należącym do kolegi Jarka z klubu muszkarskiego w Wellington. Jakość budownictwa mieszkalnego w Nowej Zelandii faktycznie pozostawia wiele do życzenia.
   Nadejście ranka i związaną z tym możliwość wbicia się w ciepłe polary, przyjmuję jak zbawienie. Szybko wrzucamy coś na ząb /żarcie w Nowej Zelandii to chyba kolejny słaby punkt, ale jeden z niewielu/ i jedziemy nad Tongariro. Jarek już wcześniej informował mnie, iż przez ostatnie kilka dni lało i w związku z tym rzeki są mocno zmącone, ale i można się spodziewać większego ciągu tęczaków wstępujących z Taupo. Wybieramy górny, leśny odcinek. Po dojechaniu do parkingu, do którego prowadzą nas specjalne znaki drogowe dla wędkarzy /wspomniałem, że to cywilizowany kraj/, wychodzimy na najbliższe miejsce zwane „Blue Pool”. Wszystkie głębokie płanie, zwane „pools”, na Tongariro mają swoje nazwy i są „rozpracowane” w miejscowych przewodnikach wędkarskich, tzn. gdzie stanąć, jak rzucić, co rzucić, gdzie rzucić itd. Nad wodą zastajemy miejscowego wędkarza, który wymachuje przedziwnie przygotowanym zestawem. Na końcu pływającej linki umieszczony jest ogromny pływak ze sztucznego włókna /indykator/, poniżej zaś ponad 3-metrowy przypon uzbrojony w jedną, piekielnie ciężką nimfę, zwaną przez Jarka „bombą”. Dopiero do jej kolanka przywiązuje się około 30-centymentrowy trok z cieńszej /około 0,25 mm/ żyłki zakończony właściwą przynętą. Jest nią nimfa o nazwie „Glow Bug” - kulka z syntetyku imitująca ziarno ikry. Zupełnie to do mnie nie przemawia, ale fakt iż wspomniany „Kiwi” wyciąga przy nas 1,5-kg kelta tęczaka, zwanego tu „slab”, oraz ogromny uciąg mocno podniesionej rzeki, powodują iż zapominam o streamerze. Idziemy w górę rzeki. Jest piękna. Ogromne głazy, drzewa leżące w nurcie, zwężenia, wsteczne prądy. Cudo! No i te tytułowe pływające kamienie – pumeks. Pełno go w każdym wyspokojeniu prądu. Kilka biorę na pamiątkę. Na brzegu zaś Park Jurajski w kolorach złotej polskiej jesieni. Kilkumetrowe drzewiaste paprocie, gigantyczne aloesy, palmy. Jednym słowem wszystko, tylko nie to, co jest nam dane oglądać nad naszymi rzekami. Po chwili docieramy nad „Sand Pool”. To praktycznie ostatnie miejsce w górę rzeki, na którym można łowić w tej porze sezonu. Uzbrajam wędkę na tutejsza modę i zaczynam śmigać na wylocie głębokiej wody. Jarek ustawił się w bardzo obiecującym wlewie, kilkanaście metrów powyżej. Obserwując Go uważnie dochodzę do wniosku, iż metoda sama w sobie jest prosta, tylko trzeba nauczyć się wyczuwać głębokość wody, ukształtowanie dna i umiejętnie poprawiać linkę nie powodując podnoszenia nimf. Po kilku minutach łowienia z kieszeni kamizelki wypada mi szpulka z żyłką. Pędzę za nią panicznie po kamieniach, dopadam, a gdy ją podnoszę czuję, że coś siedzi na końcu wędki. Niestety pstrąg, praktycznie nie zacięty, spada. Pocieszam się, że nie był duży. Jarek idzie w dół rzeki i zostaję nad wodą sam. Odjazd indykatora w bok kwituję ostrym zacięciem, ale czuję tylko krótki opór. Ponowny rzut w to samo miejsce i tym razem wiem, że na końcu wędki mam rybę. Ale coś jest nie tak, pulsuje niemal w miejscu, wyginając mojego „Sage XP # 7” do granic możliwości. Wszystko trzeszczy i jęczy. Przez chwilę pokazuje mi się pod powierzchnią potężne cielsko tęczaka, który zaczyna spływać pod brzeg – rybsko jest wyraźnie podhaczone. Znowu znajomy luz. I znowu jestem w roli wibratora, ale nie z zimna bynajmniej... Gdy postanawiam zmienić miejsce, pojawia się strażnik. Niesie ze sobą jakieś dziwne przyrządy. Później Jarek wyjaśni mi, iż służą do namierzania w rzece ryb, którym wcześniej wszczepiono nadajniki. Grzecznie pyta czy coś złowiłem, a następnie radzi spróbować na małym dopływie wpadającym do Tongariro poniżej. Prosi o pokazanie licencji, to wskaże mi to miejsce na załączonej do niej mapce. Z takiej zawoalowanej kontroli czerpię niemal masochistyczna przyjemność... W międzyczasie Jarek złowił jednego „slaba”, ale jako to powinno się robić na całym świecie, darował mu wolność. Zgodnie z radą strażnika przenosimy się na dopływ, który ma wielkość pomorskiej Szczyry. Ryby są, ale się trą, a ja zacinam na krótką nimfę parę maluchów.
   Błyskawicznie pochłaniamy lunch w postaci króla tutejszej kuchni, tj. hamburgera i jedziemy na oddaloną o około 30 km Waitahanui. To też dopływ Taupo. Zastajemy nad nią sporo zaparkowanych samochodów, ale Jarek mówi bym się nie przejmował. Rzeka jest dużo mniejsza od Tongariro i prawdę mówiąc czuję się nad nią pewniej. Postanawiam, że dość zabawy - nie będę się do miejscowych ryb zabierał w rękawiczkach. W ruch idzie Polish nymph. O ile może w tej roli wystąpić „Blow Bug”. Kolejne 3 godziny to euforia przeplatana z horrorem. Zacinam w sumie 7 ryb, z czego 6 ma powyżej 50 cm. Ale brak jest miejsca gdzie z można by z tymi fruwającymi tęczakami powalczyć! Rybska bezstresowo ładują się w krzaki porastające bujnie brzegi Waitahanui, a moja irytacja rośnie z każdym zerwanym pstrągiem, zwłaszcza, że jedną z ryb oceniam na około 70 cm! Wreszcie jednego zacinam na otwartej wodzie. Lata jak poprzednie, robiąc kilkumetrowe odjazdy w dół rzeki. Holuję go ultraostrożnie, z czego Jarek będzie miał przy późniejszych rybach niezłą zabawę. Wreszcie po kilku minutach podciągam zmęczona rybę do przytopionych traw i ... jest mój. Fotka i do wody. Super, pierwszy duży tęczak na Nowej Zelandii! Gdy wieczorem spotykam się z Jarkiem, nie chcę wierzyć własnym uszom. Nikt nic nie złowił, nikt nie miał nawet brania! Ale jestem cool gość z dalekiego kraju!
   Wieczorem kręcimy straszliwe „Glow Bugi” i popijamy ... /zakaz reklamy wiadomych produktów/. Po znacznie bardziej komfortowo spędzonej nocy jedziemy nad dolne Tongariro. Niestety okazuje się, iż znane Jarkowi miejsca zostały przez ostatnią wysoką wodę zamulone i ratujemy honor łowiąc po jednym ok. 1,5-kilogramowym kelcie. Tracimy też po jednej rybie. Wieczorem przeprowadzamy atak na środkowe „poole”. Wybór Jarka pada na „Admiral’s Pool”. Zero. Brak brań. Czysta, zdrowa ludzka zawiść pozwala nam się jedynie cieszyć, iż schodzący przed nami z tej miejscówki „Kiwusi”, i to z przewodnikiem, też byli bez ryb. To był znak, który niefortunnie zignorowaliśmy. Na innych miejscówkach działo się znacznie lepiej – widzimy kilka osób taszczących okazałe pstrągi. Generalnie mało ludzi zawraca sobie głowę takimi fanaberiami jak „catch and release”. Przynajmniej w zlewni Taupo. Następnego dnia jeden z „Kiwi” wręcz spyta Jarka czy nam ryby nie smakują, że je tak wypuszczamy...
   W związku z miernymi rezultatami na Tongariro, postanawiamy kolejny ranek zadedykować rzece Tauranga-Taupo. Ponownie cywilizowany dojazd do parkingu znajdującego się około kilometra od ujścia do jeziora i dalej z buta. Zaczynamy od pięknej rynny, tzn. Jarek zaczyna od złowienia fajnego srebrniaczka ponad 1,5 kg, zaś ja od zerwania dwóch zestawów. Ale mimo to rzeka mi się podoba coraz bardziej z każdym przebytym zakrętem. Ma wielkość naszej Raby, tylko niesie znacznie więcej wody. Natomiast brzegi przypominają Białkę Tatrzańską, a to za sprawą całych połaci pozrywanego lasu i licznych rozgałęzień. Wreszcie i ja mam branie. Ryba zaatakowała nimfę w ujściu ślepego kanału, który kiedyś był głównym korytem rzeki, obecnie odciętym przez ostatnią powódź. Tęczak walczy dzielnie. Na tyle dzielnie, że zrywa mi, najwyraźniej nadwyrężoną na zaczepach, żyłkę. Idziemy dalej. Praktycznie przy każdym zakręcie trzeba przekraczać rzekę, bo brzegi są jedną wielka plątaniną jeżyn i roślinki o nazwie „gorse”, którą sprowadzono na Nową Zelandię do sadzenia żywopłotów. Obecnie rozprzestrzeniła się tak, iż miejscami wyspa przypomina jeden wielki żywopłot. Po kilkuset metrach docieramy do pięknej wolnej rynny pod lewym brzegiem. Obławiamy ja sumiennie i za chwilę mój wrzask oznajmia światu, iż jeeeest!!! Proszę Jarka o zrobienie zdjęć. Nie może. Przyczyna jest prozaiczna - też zacina podobnego tęczaka, ale Jego ryba spada. Podobnie jak kolejna zapięta za chwilę. Ja swoją dwójkę ląduję szczęśliwie, ale zdjęć nie da się zrobić. „Minolta”, którą miałem w kieszeni kamizelki na plecach złapała wodę i już do końca naszej wyprawy będzie mi służyła jako dociążenie bagażu. Dalej w górę rzeki nie da się iść gdyż uniemożliwia to busz na naszym brzegu, a jej przejście w tym miejscu jest zadaniem dla samobójców. Wracamy obławiając ciekawsze miejscówki. Jarek pokazuje mi dołek gdzie ostatnio miejscowi połowili przy nim „na wizir”. Ja zupełnie nie „na wizir” przycinam przy końcówce krzaków piękną rybę. Po kilku minutkach tęczak 2,5 kg jest na brzegu. Ten też „nam nie smakuje”. Zaraz poniżej, tylko pod prawym brzegiem, widzę jak do moich nimf podnosi się kolejna ryba, ale tylko ją musnąłem. Kolejne przepuszczenie i jakieś 2 metry powyżej indykator nurkuje ostro pod prąd. Zacinam i wiem, że ten jest większy. Walczy wściekle w dołku, a potem rzuca się w dół rzeki, ściągając mnie dobre 50 metrów z prądem. Dalej niestety T.T., jak pieszczotliwie zwą ją „Kiwusi”, przechodzi w ostry wlew i muszę go holować ostrzej. Przy próbie podprowadzenia ryby do brzegu wędka prostuje się. Kolejny popłynął z muchą... Szkoda, bo miał dobra trójkę. Obaj z Jarkiem czujemy, że ryby zaczęły się ruszać, co potwierdza zacięcie przez niego trzech okazałych pstrągali na krótką nimfę w głębokim wlewie. W dwóch przypadkach sprawa kończy się świstem uciekającej linki i wypięciem się ryb, ale ostatni nieszczęśnik daje się wyholować. Ma około 2,5 kg. W miejscu gdzie zaczynaliśmy, łowią miejscowi. Na ich oczach niemal jednocześnie zapinamy ryby. Mój srebrniaczek wyskakuje jak z procy i uwalnia się z haczyka, zaś Jarek wyciąga kolejnego tęczaka, tym razem kelta. Próbuje tłumaczyć „Kiwusom” sposób, w jaki łowimy, ale oni są zaprogramowani na śmiganie swoimi indykatorami. To niech śmigają...
   Popołudnie zastaje nas nad Waitahanui. Obiecujemy sobie, że tym razem krew się poleje. Trzeba zawieźć jakąś rybkę dla naszych nowych gospodarzy – wieczorem przenosimy się nad Mohakę. Oczywiście w robotę idzie znowu krótka nimfa. Przez 2 godziny mam na koncie zapięte 4 ryby i puste łapy. Dwa pierwsze tęczaki odpływają z muchami. Po dalszych kilkunastu minutach podkradam się do niewielkiego dołka pod krzakami na przeciwnym brzegu. Miejscówka jest czysta, zupełnie bez zaczepów, tylko poniżej woda marszczy się na jakiejś podwodnej przeszkodzie, stopniowo przechodząc w wąski i głęboki wlew. Przy pierwszym podaniu muchy, na może 3-metrowej lince, zacinam kolosa. Pstrąg tęczowy, którego oceniam na 80 cm wyskakuje na ponad metr w powietrze. Gdyby się teraz wypiął to rozstałbym się z nim bez żalu. Przecież wyciągnięcie takiej halabardy z małej, zakrzaczonej rzeczki jest niemożliwe! Ale jakimś cudem udaje mi się opanować szaleńcze, acz krótkie odjazdy ryby i zmusić ją do walki w dołku, w którym wzięła nimfę. Zabawa trwała już dobre 10 minut i tęczak zaczął lekko słaniać się na boki przy kolejnych ucieczkach. Tylko jak go podebrać przy stromych burtach? Kilka metrów poniżej dostrzegłem niewielka zatoczkę z płaskim brzegiem i ... to był mój błąd. Ryba chyba instynktownie wyczuła szybszy nurt przy końcu dołka i ostatkiem sił dała susa w dół rzeki, przewalając się przez kłodę leżącą na dnie. Gdy wypłynęła przy brzegu z przerażeniem stwierdzam, iż „Glow Bug” zwisa bezwładnie przy wielkim pysku, zaś kontakt z tęczakiem mam dzięki ciężkiej nimfie, którą się obecnie podhaczył za bok. Pierwsze moje dotknięcie powoduje kolejny odjazd ryby w kipiel wlewu poniżej. Nic nie mogę zrobić, tylko obserwuję kolejne metry ubywającego z kołowrotka sznura. Busz na brzegu uniemożliwia jakąkolwiek pogoń za rybą. Tak żegnam się z rybą życia – tęczaka oceniam na dobre 4-5 kg. Okazuje się, że Jarek też toczył walkę z „drzewnymi” pstrągami, zrywając trzy z czterech zaciętych ryb. Jedyna wyholowana była keltem. Wynik dnia: u mnie 10 sztuk zaciętych i 2 wyjęte, zaś u Jarka 11 zaciętych, z czego 4 na brzegu.
   Późny wieczór wita nas na kwaterze w górach nad opisywana przez Jarka na tych łamach rzeką Mohaka. Spędzamy go typowo po polsku, tj. kręcąc muchy i popijając... wiadomo co. Niestety rano miny nam się wydłużają. Praktycznie wszystkie cieki w okolicy niosą zmąconą wodę, efekt potężnych ulew sprzed kilku dni. Mijane kolejno Mohaka, Waipunga i Rangitaiki nie nadają się do łowienia. W tej sytuacji zapada jedynie słuszna decyzja – wracamy na T.T.! Nad rzekę docieramy około południa. Pomimo ośmiu samochodów na parkingu dzielnie przedzieramy się do górnych „pooli”. Zaczynamy łowić tam, gdzie nie udało się nam dotrzeć dzień wcześniej. Po kilku pierwszych rzutach zacinam pięknego, 2-kilogramowego srebrniaka. Ten już okazał się „smaczny”. Jarek wyjmuje jednego kelta i druga rybę traci. Powyżej rzeka rozgałęzia się i na pierwszy rzut oka wydaje się mało ciekawa. Mój nochal mnie jednak nie zawodzi. Pakuję się przez zalegające koryto drzewa w wąską odnogę przy prawym brzegu. W przeciągu kilku minut zacinam trzy ryby. Pomimo że są to kelty, walczą wspaniale. Szczególnie ten zapięty za ogon..., którego Jarek wygrzebuje z krzaczorów przy pomocy podbieraka pożyczonego od przygodnego wędkarza. Niestety pomoc Jarka przy lądowaniu kolejnej ryby drogo nas kosztuje – teraz Jego aparat nadaje się /mam nadzieję że czasowo/ co najwyżej do roli przycisku do papieru... Zaraz powyżej wyciągamy po srebrniaku. Ryba Jarka jest chyba najmniejszą tego wyjazdu, ma bowiem „tylko” 45 cm. Dalej rozdzielamy się bo Jarek idzie w górę na znane sobie z poprzednich wyjazdów miejsca. Ja zostaję w głębokiej rynnie pod prawym brzegiem rzeki. Poniżej i powyżej łowią „Kiwusy”. Niech patrzą... Zapinam kolejno cztery ryby, z których wyciągam dwie, w tym piękną, acz wytartą, 64-centymetrową samicę. Pomimo że oddalamy się bardzo od samochodu, jakaś siła każe nam przeć w górę rzeki, do nowych, lepszych, bardziej rybnych miejsc. Gdy rozum śpi... Kolejny wlew i kolejne dwa tęczki przegrywają ze mną pojedynek. Jeden, przepięknie ubarwiony samiec wyskakiwał chyba z dziesięć razy! Jarek łowi ślicznego srebrniaczka, którego też postanawiamy zabrać. Jeszcze nie widziałem tak pięknie i harmonijnie zbudowanej ryby! Znowu mijamy miejscowych, na oczach których wywlekam wstępującą rybę z małej kieszonki pod krzakami. Dalej piękne rynny, ale niemożliwe do obłowienia z naszego brzegu. Idziemy dalej, niemal do końca odcinka, na którym dopuszczone jest łowienie zimą. Zostawiam Jarka i samotnie docieram do miejsca zwanego „Wire pool”, od przewodów przechodzących nad rzeka. T.T. tworzy w tym miejscu głęboki wlew z wielkimi głazami na dnie. Wielkie są nie tylko kamienie. Także pstrągi, które tu mieszkają. Zacinam trzy ryby, z czego dwie 60-centymetrowe lądują na brzegu. Jedna zalicza w ... Jutro wracamy do Wellington i trzeba coś zawieźć Rodzince, u której mam spędzić ostatnia noc. Okazuje się, że Jarek też zamordował jeszcze jednego okazałego, niemal 60-centymetrowego srebrniaka. Droga do samochodu zajmuje nam ponad godzinę. Wracamy uginając się każdy pod ciężarem 5 kg ryb i wrażeń całego dnia. Rezultat: z zapiętych 15 ryb wyholowałem 12, zaś Jarek, który nie miał wyraźnie dnia /to przez aparat/ wyciągnął 4 z siedmiu zapiętych sztuk. Dla mnie pełen odjazd!
   Wieczorem Jarek ujawnia kolejny ze swych niezliczonych talentów – kucharski. Przygotowany przez Niego pstrąg smakuje wybornie, podobnie jak gulasz z dzikiego indyka, którego upolował dzielący z nami kwaterę Adrian, przewodnik myśliwski z Taupo.
   Ostatni dzień wita nas równinnym krajobrazem południowej części wyspy. Pomimo to okolice Napier nie odbiegają od nowozelandzkiego standardu, jeśli idzie o ilość wód pstrągowych. Wybór Jarka pada na rzekę o dźwięcznej nazwie Tukituki. Piękna, płynąca w szpalerze wierzb woda zamieszkała jest głównie przez pstrągi tęczowe, których wielkość odbiega jednak znacznie od tych z rejonu Taupo. Pierwszy raz na Nowej Zelandii mam okazję połowić na moją „czwórkę” XP. Tęczaki, takie do 35 cm, dość chętnie atakują nimfy „Pheasant tail” i inne brązowe „złotogłówki” podane po polsku... W jednym z głęboczków zapinam sporą rybę, która nie zdradza ochoty do lotniczych akrobacji i według Jarka jest prawdopodobnie pstrągiem potokowym. Niestety schodzi. Prawdopodobnie ze względu na długą i chłodną zimę potokowce w tym roku nie były zbyt aktywne na początku sezonu i musieliśmy się zadowolić tęczakami. Chciałbym mieć takie rozterki w Polsce...
   Trzeba się zwijać. Ostatnia noc w Wellington to rozmowa do rana z przemiłą polską Rodzinką, Kasią i Tomkiem, którzy w Nowej Zelandii osiedli na stałe. Dzięki Wam za gościnę!
   Nowa Zelandia jest wędkarskim rajem, choć aby do niego dotrzeć trzeba przejść przez ... piekło. Połączeń lotniczych. Pomimo to coraz większa grupa wędkarzy z całego świata odwiedza kraj „down under”, aby zmierzyć się z ogromnymi pstrągami. Mi dane było łowić jedynie w jednym z regionów Wyspy Północnej, ale prawdziwym wyzwaniem pozostaje miejscami niemal dziewicza Wyspa Południowa. Gdy pierwszy raz wylądowałem w Auckland, w księgarni na lotnisku kupiłem przewodnik znanego miejscowego wędkarza, Johna Kenta po łowiskach północnej części kraju. Zgadnijcie, jaką książkę nabyłem przy wylocie?
   Na koniec chciałbym serdecznie podziękować Jarkowi, bez którego ta podróż nie byłby możliwa. Ale nie ciesz się. Ja tam jeszcze wrócę!

-


-


-


-


-


-


-


-


-


<< PowrótOceń artykuł >>

Autor Komentarz
Mateusz Grygoruk
ech... Pozazdrościć, Konsuluniu! Wspaniałe ryby. Piękna wyprawa. Cieszy też to, że "Polish Nymph" działa nawet na półkuli południowej.
POZDRAWIAM!!!

manio
asknet
Pieknie .... szkoda ze zdjec nie macie wiecej mozna by choc oczy nasycic :-)
Jarek Jurasz
Przemku, cala przyjemnosc po mojej stronie - zapraszam ponownie, zreszta nie tylko Ciebie. Male sprostowanie - miejscowosc od ktorej zaczelismy to Turangi, a nie Tauranga (lezy bardziej na polnoc) - choc rzeka T-T rzeczywiscie nazywa sie Tauranga-Taupo.
Jerzy Lisowski
Gratuluję Ci synku nie tylko rybek ale i świetnego stylu pisania ! Mam nadzieję, że je będziesz kontynuował i to nie tylko o rybach ...
Piotr Konieczny
Bardzo fajny tekst i wspaniała przygoda. Szkoda, że Nowa Zelandia leży tak daleko i szkoda, że w Polsce tak daleko do takich łowisk...
Krystian Niemy
Jednym zdaniem - Nowa Zelandia to raj na ziemi
Sister
Prawie nabralam checi do wedkowania;Tylko ta odleglosc.
...z polskiego zawsze byles dobry.
grzegorz pul
super Przemku. Gratulacje rybek i świetnego tekstu. pozdrawiam
Kazimierz Żertka
Wspaniały tekst!!! Już artykuły Jurka Jurasza budziły na myśl, raj nasz utracony. Teraz WIEM ,że można...że jest jeszcze na ziemi miejsce który daje nadzieję.... a swoją drogą świetnie napisany artykuł!!!
Marek Kochanowski
Co prawda moim żywiołem jest powietrze, ale wędkarskie opowiesci przeczytalem z zainteresowaniem. Na przyszłość prosimy o więcej, szczególnie tych z drugiej półkuli.
Radek Goscimski
A moze bedzie szansa na jakies info jak i co trzeba zrobic by taka wyprawa doszla do skutku ... bo zachwyca ....:-)??
Tomek Ekert
Niesamowita przygoda, opłacało się tłuc samolotem te cztery dni. Szkoda tylko, że aparaty odmówiły współpracy. Zastanawiam się nad pewnym patentem, który z powodzeniem był stosowany w czasie wojny do zabezpieczenia karabinów podczas desantów z morza. Otóż na karabin komandosi zakładali PREZERWATYWĘ.
PS Od dawna miałem się Ciebie zapytać, czy wędkujesz w Indiach ?
Edek Jankowski
Super ! Przy okazji pozdrawiam Cię serdecznie !
Cześć i do zobaczenia gdzies nad woda !
Przemek, Delhi
Dzieki za cieple slowa. Co do mojej wycieczki, to jeszcze raz podkreslam, iz bardzo ciezko byloby ja zrealizowac bez pomocy Jarka. Tak wiec jest to wskazowka dla tych co zechca ja powtorzyc... Ciekawe ilu rodakow nasz polski "Kiwi" wytrzyma...? W Indiach wedkuje, acz ryby nie te. Niestety. Ale zbieram sie aby cos na ten temat naskrobac. W drodze powrotnej w Kuala Lumpur nabylem aparat cyfrody wodootporny /mozna robic zdjecia do 1,5 pod powierzchnia/. A prezerwartwy zostawmy do celow do ktorych zostaly wymyslone...
Paweł Ziętecki
Czyli do glajch.
Nowa Zelandia śni mi sie po nocach.
Radek Goscimski
Czyli pozostaje mi czekac na odzew polskieg "kiwi" i jakies info :-)
Robert Bujak
Gratuluję Ci i zazdroszczę. Jak jeszcze ja napiszę, że świetnie to napisałeś, to wpadniesz w samouwielbienie. Ale co mi tam... Świetnie to napisałeś! Pozdrawiam wszystkich "Lisiaków". Robert
Piotr Gierba
Gratulacje wspaniałej wyprawy i udanych łowów, giętkiej wędki oraz pióra. Życzę w przyszłości podobnych sukcesów! Pozdrawiam :-)
Jarek Jurasz
Widze, ze jest zapotrzebowanie spoleczne wiec sluze wskazowkami jak i co dla tych co powaznie mysla o wedkowaniu w NZ. Proponuje zaczac od moich artykulow na niniejszej stronie np. "Jak to sie robi w NZ" z zeszlego roku. Jurasz@alumni.utexas.net
Radek Goscimski
Przeczytane jednym tchem ... i to dawno :-)
Jerzy Greblicki
Tym razem z Australii .Nie zapomnicie odwiedzic Poludniowa wyspe Nowej Zelandii ktora jest o wiele lepsza na lowienie pstragow , pikniejsze okolice niz na polnocy i gdzie ja spedzilem 22 lata lowiac pstragi i gdzie zlowilem mojego 10.5 kg pstraga .
Marian Gil
Gratuluje sukcesow. Czekam nastepnych komentarzy. Tak trzymac. Sam jestem wedkarzem ale nie muchowym.
17.12.2003 r.
Gil
rekin@rekin
-BRAWO,BRAWO,BRAWO !
-Przemku gratuluję takiej PREMIERY ! ! !
-Twój artykuł zawiera szereg ciekawo-
-stek,rzuca nowe spojrzenie.
-Tak opisałeś:kulture,str kulinariów, itd
-Twoje spostrzenia były bardzo cieka-
-we,jako że byłeś krótko.Tak więc
-nie ma tego złego,co by na dobre.........
-Twój artykuł pokazał że nie tylko na
- forum powinieneś PISAĆ ! ! ! !
-Pozdrawiam,i powodzenia
Piotr Dobroński
Artykuł bajka, pióro (piórka :)) lekkie. Pozazdrościć. Ale może i mnie się uda pojechać na NZ. Chciałbym nawiązać kontakt z pp Jerzym Greblickim i Jarkiem Juraszem. Pewnie będę na zjeździe naukowym w Christchurch w listopadzie 2006 - wtedy chce połowić. Poszukuje informacji o lowiskach. Bardzo prosze o kontakt na piotrdobronski@gazeta.pl
Pozdrawiam . Flyfishermen of the world unite ! Wszyscy jesteśmy braćmi ! (To tekst od pewnego amerykańskiego muszkarza z Idaho od którego kupiłem kręciołka)

Galeria zdjęć
Normy medalowe jelca 1978
Email:
Haslo:
Zaloguj automatycznie
przy kazdej wizycie:
Zaloz konto
Gorące dyskusje
Na Forum
XXX PUCHAR ZIEM
PÓŁNOCNYCH

KOMUNIKAT XXX
PUCHAR ZIEM
PÓŁNOCNYCH Zarząd
Okręgu PZW Słupsk
organizuje w dniach
26-27.10.2024 r.
zawody muchow
Propozycje na naszywkę Forum FF

 [tally] 7

 [tally] 5

 [tally] 10

 [tally] 12

 [tally] 81

 [tally] 10

 [tally] 1

 [tally] 4

 [tally] 19

 [tally] 8

 [tally] 19

 [tally] 93

 [tally] 24

 [tally] 6

 [tally] 7
głosów: 306 więcej >>
Copyright © flyfishing.pl 2002
wykonanie focus