|
Przeczytałem kolejny artykuł Jerzego Kowalskiego „Co nam się należy?”, opublikowany na portalu „Na Muchę” dnia 2004-04-21.
Ponownie muszę odnieść się do kilku kwestii:
Z wód publicznych mogą korzystać wszyscy obywatele kraju, w tym mogą dokonywać amatorskiego połowu ryb, na warunkach określonych ustawami i wynikającymi z nich regulacjami. Wody publiczne i ryby w tych wodach nie są własnością wędkarzy zrzeszonych w stowarzyszeniach wędkarskich. Wędkarze i ich stowarzyszenia, podobnie jak inni uprawnieni do rybactwa na wodach publicznych mogą określać obowiązujące powszechnie zasady korzystania z tych wód w zakresie amatorskiego połowu ryb tj. warunki udzielenia pozwolenia na amatorski połów ryb.
Skoro zanegował pan w swoim innym artykule („Po co się stowarzyszać?”)- słusznie zresztą i z punktu widzenia definicyjnego pojęcia „stowarzyszenie” również obiektywnie - że stowarzyszenie nie może działać wyłącznie dla korzyści swoich członków– to linia podziału na płacących mniej i płacących więcej nie musi przebiegać w ten sposób. Może to być linia skośna do linii podziału zrzeszony – niezrzeszony i pokrywać się z linią zaangażowany – niezaangażowany. Na to nie ma prawnego bata (tak mi się wydaje – bo jeśli jest, to ino idę płakać w poduszkę).
W wielu wypadkach kłusownik to członek stowarzyszenia wędkarskiego popełniający wykroczenie z zakresu ustawy rybackiej – trudno stowarzyszeniu występować skutecznie przed sądami, jeżeli jego członkowie są sprawcami wykroczeń.
Być może jest to problem gospodarowania wodami przez stowarzyszenia?
Rzeczywiście, zabieranie ryb w ramach określonych limitów nie podlega karze. Ale bywa nieprzyzwoite. Legalność nie jest wyznacznikiem etycznym. Można, bez naruszania prawa, wyczyniać wielkie draństwa.
Bo co takie życzeniowe podejście do ludzi panie Jerzy? Nie łatwiej określić limity w taki sposób, żeby nie zagrażało to zachwianiu populacji ryb? Po co podział na ludzi przyzwoitych i nieprzyzwoitych, jak prostszym wydaje się być podział na wędkarzy i kłusowników?
Nie oszukujmy się, że wprowadzeniem nowego przepisu w regulaminie, rozporządzeniu czy ustawie „zaczarujemy” rzeczywistość. Prawo, aby było respektowane musi wynikać z głębokiego przekonania o jego sensowności i dobroczynnych skutkach płynących z przestrzegania jego zapisów wśród tych, których dotyczy. Nie ma tu znaczenia wysokość kary za omijanie przepisów prawa, chyba, że niektórych kusi zaprowadzenie rządów terroru (…) Gdyby stwierdzenie o sukcesach wędkarzy w powiększaniu zasobów były prawdziwe to nie słyszelibyśmy powszechnego lamentu nad pstrągiem, szczupakiem, lipieniem, i innymi gatunkami. Po prostu – przejedliśmy to dziedzictwo, jak wiele innych. Eksploatowaliśmy do upadłego. I nie ustajemy. Co tam. Przecież można „wpuścić” nowe ryby.
Jest wielu wędkarzy, którzy zabierają dużo ryb ale na tyle na ile pozwalają im na to przepisy. Zaostrzone limity i wymiary ochronne spowodowałoby u tych ludzi zmniejszenie presji, bowiem wielu z tak zwanych „mięsiarzy” jednak nie chce żyć z etykietką kłusownika, nawet gdyby pozostało to jego słodką tajemnicą. Przejadanie wspólnego dobra widziałem bardzo często na okładce WW jak byłem dzieckiem – znany muszkarz i jego wiklinowy koszyk, a na trawie pokot - 5 lipieni!!! Pan chce aby prawo było najpierw zrozumiane, aby było wdrażane, bo w innym przypadku to nie ma sensu, bo aby tego dopilnować, musiałby panować terror… kolejna ślepa uliczka. A jaki ma pan budżet do tak szeroko zakrojonej akcji edukacyjnej dla społeczeństwa? Myślę, że to wielki, naprawdę wielki błąd taktyczny. Prawo można ludziom narzucić, a później niektórzy będą nad nim rozmyślać. To chyba najtańsza forma edukacji… Bo chyba nie powie pan, że RAPR pozwalający na zabranie takich ilości ryb per capita jest w jakimś sensie wychowawczy… to jest raczej przekaz typu „Niech żyje bal…”. Niestety czy pan tego chce czy nie, wielu ludzi nie czyta książek tylko ogląda telewizję – dla nich przekaz z małej książeczki zwanej Regulaminem Amatorskiego Połowu Ryb to swego rodzaju przewodnik, który nie może promować rozpasania.
Zazwyczaj Okręgi, siła nacisku reprezentantów kół podejmują decyzję o dokonywaniu zarybienia opartą na życzeniowych założeniach członków. Potem pracownicy Okręgu i aktywni wędkarze wykonują „plan zarybienia” mierzony tylko nakładami, bez uwzględniania innych przesłanek.
Ot słabość rządów ludu nieoświeconego… ciekawe czy pan Jeleński lub pan Wilk mają podobne problemy???
Pogląd, że wędkarze płacą i chcą sobie połowić, a poza tym nic ich nie obchodzi jest bzdurny. Po pierwsze wędkarze nie płacą tylko wnoszą składkę na zagospodarowanie wód. Wędkarze płaciliby rzetelnie gdyby „kupowali” usługę za cenę pozwalającą na odtworzenie utraconych zasobów i na obsługę łowiska. Niestety, opłaty za korzystanie ze środowiska podlegają takim samym regulacjom jak składki członkowskie, odnoszą się więc do możliwości płatniczych „mas”, a muszą być dostosowane do potrzeb środowiska. Chyba, że stowarzyszenie wędkarzy wynegocjuje dopłaty państwowe, finansowanie sponsorów lub fundacji dla tych, którzy chcieliby uprawiać wędkarstwo, a nie mogą pozwolić sobie na pokrycie jego kosztów. Ale to tak samo jakby fundować komuś ze środków publicznych grę w tenisa, narciarstwo czy uprawianie innego, atrakcyjnego hobby.
Finansowanie wędkarstwa jest tym samym co finansowanie gry w tenisa, ale finansowanie ochrony przyrody, w tym ichtiofauny do tenisa porównać nie można. Zatrudnianie pracowników z biednych regionów dotkniętych bezrobociem do opieki nad łowiskiem ma większy sens niż zatrudnianie biurokracji i produkowanie przepisów prawa. W 1991 roku mieliśmy około 160 tys. urzędników, obecnie mamy nowoczesne komputery i ponad 500 tys. biurokratów. Po cholerę te komputery???? Podejrzewam, że jak oznakują ludzi niczym bydło biochipami RFID tworząc społeczeństwo bezgotówkowe (ja nie mogę przyjmować tego z uwagi na wiarę – biochip jako karta płatnicza spełnia warunki znamienia bestii z Apokalipsy św. Jana i nie wolno tego przyjmować nawet w obliczu śmierci) i zapotrzebowanie na biurokrację spadnie ponownie, ilość urzędników wzrośnie do miliona. A przecież urzędnicy najczęściej tylko przeszkadzają w gospodarce powodując w niej straty. Można by z powodzeniem uprościć przepisy prawa, aby nie musiały być obsługiwane przez armię urzędników i przenieść ich etaty na rzecz bezrobotnych zapaleńców „wędkarzy – ekologów”. Tacy zadbaliby o wspólne dobro i jednocześnie nie przeszkadzaliby biznesmenom w prowadzeniu interesów, jak teraz to czynią biurokraci. Bilans wydatków na etaty pozostałby niezmieniony, natomiast nie byłoby strat wynikających z przeszkadzania gospodarce.
Zakładając różnice kosztów między Polską w Anglią przyzwoite łowisko, zapewniające połów mięsa na satysfakcjonującym poziomie, samofinansujące się bodaj na poziomie nie przynoszącym dochodu powinno u nas kosztować nie mniej niż 50 zł w dużym zbiorniku, a rzeczne – nie mniej niż 200 zł. Wnoszenie przez wędkarzy opłat na takim poziomie mógłby uzasadniać stwierdzenie „płacę i wymagam” i obecnie wyrażany poziom oczekiwań.(…) koszty mogą być jednak znacznie zmniejszone wspólnym wysiłkiem tysięcy wędkarzy, którzy mają pełne prawo, a nawet obowiązek troszczenia się o użytkowane wody.
Nie rozumiem takich zestawień… podaje pan konkretne ceny licencji za coś bliżej nieokreślonego – cóż bowiem znaczy „poziom satysfakcjonujący”?
Co do kosztów, staram się w życiu nie wierzyć na słowo żadnemu przedsiębiorcy. Dla mnie werdyktem jest cena na wolnym rynku. Konkurowanie o klienta może naprawdę wycisnąć soki i obniżyć koszty.
Kiedy stracimy, jako wędkarze zrzeszeni w PZW możliwość dostępu do otwartych wód i wpływania na sposób gospodarowania w nich to wielu z nas będzie musiało, z przyczyn ekonomicznych, zrezygnować z tego pięknego hobby.
Taki oto smutny koniec czeka naszą roszczeniową populację…
Cieszę się jednak, że pan o tym środowisko wędkarskie ostrzegał. Jakby ktoś po utraceniu tych możliwości miał pretensje, dlaczego nikt nie bił na alarm… pan, panie Jurku na pewno nie będzie posądzony o konformistyczne milczenie.
Szanując pański wkład ostrzegania ludzi przed konsekwencjami postaw roszczeniowych, chciałbym powiedzieć, że straciłem cierpliwość do nic nie wnoszących koelgów wędkarzy. Stracą złoty róg - trudno. Ile pan może im tłumaczyć? I tak nie zrozumieją...
I proszę nie mieć pretensji o komentowanie pańskich tekstów. To chyba normalne zachowanie, element dyskusji.
Serdecznie pozdrawiam
Krzysiek Dmyszewicz
|