|
Sam łowię m.in. na dolną nimfę i muszę przyznać, że jest to przeraźliwie skuteczna metoda, na niektórych typach rzek - tzw. średnich, o niewielkim spadku, gdzie do większości stanowisk można podejść brodząc. Oczywiście, jak w każdej z metod wymaga doświadczenia, ale perfekcja przychodzi tu dużo szybciej, niż w pozostałych metodach muchowania. Od lat byłem świadom, jakie straty w środowisku może spowodować dolna nimfa, więc ograniczam liczbę wyjazdów w szczególności tych z dolną nimfą, zmieniam rzeki i ich odcinki, nie łowię na "ciężarówki" i metodą żyłkową, większość ryb wypuszczam, zabierając czasami dla żony dobrze ponadwymiarową rybę. To, co teraz napiszę jest zebraniem pewnej wiedzy, pochodzącej nie tylko z moich obserwacji, ale i spostrzeżeń szeregu innych muszkarzy. A, więc. Łowiąc tzw. metodami klasycznymi - sucha mucha, mokra mucha, nie można było "dobrać się" do tzw. stada podstawowego danego gatunku ryby - głównie lipienia. Dorodne ryby tego gatunku, przeławiane w środkowych i przypowierzchniowych warstwach rzeki, znajdowały ostoję w głębokich rynnach i dołkach. Dotarcie do tych zasobów wymagało dociążenia much. Im głębsza woda lub silniejszy uciąg, tym cięższa nimfa, a teraz żyłka, żeby ograniczyć opór sznura. Proste i skuteczne. Ryba ma być i już. Żadnej filozofii ekologicznej. Jak się wyłowi, to się zarybi. A jak nie ma ryb, to wina zbyt małych zarybień. Ja muszę się nałowić za swojego życia. Jak pojawią się ryby, to muszę być codziennie lub co 2-3 dni, bo inni mi wyłowią i wyjdę na frajera. Taka jest niestety filozofia przeciętnego wędkarza. Ale na szczęście dużo się zmienia, przynajmniej w moim otoczeniu.
Pozdrowionka
|