|
Ja mysle ze (przynajmniej na razie) dobre jest podejscie wywazajace te dwa trendy (tzn. trend hodowli i zarybiania oraz trend odbudowy populacji autochtonicznych, albo - przyznajmniej - dzikich).
Jesli chodzi o mnie, to wole jechac dwa dni, spac na golej ziemi i jesc byle co aby zlowic jednego dzikiego pstraga o dlugosci 10 cali, niz zlowic piec hodowlanych 20-stakow na lowisku z parkingiem i restauracja. Ale tez nikomu takich miejscowek nie zdradzam, a przeciez liczba wedkarzy sie nie zmniejsza tylko rosnie i mlodzi musza sie gdzies uczyc jak sie lowi. Przy obecnej presji (nawet jesli zalozymy ze "presja" przestrzega przepisow i lowi etycznie) trudno o lowiska utrzymujace dzikie populacje, niezaleznie czy jest to populacja naturalna, czy odbudowana.
Moim zdaniem dobra strategia jest zarybianie palczakiem, albo nawet ryba podrosnieta, wody, w ktorej jest juz starsza "zdziczala " populacja tego samego gatunku i tej samej odmiany. Nowe zarybienia maja obcieta pletwe tluszczowa i tylko takie ryby mozna zabierac. "Dzikie" (z pletwa) nalezy wypuszczac. Mimo, ze koncepcja jest stara i budzi kontrowersje (jesli presja wedkarska jest za mala, to niektore hodowlane pstragi przystepuja do tarla z dzikimi i psuja pule genowa tych ostatnich) to dowiodla skutecznosci w kilku miejscach, ktore w latach 80-tych byly wedkarska pustynia, a zaledwie 10 lat pozniej przyciagaly wedkarzy z odleglosci liczacych tysiace kilometrow. Jednym z takich miejsc jest tzw. lacha Hellera (Heller's Bar) u zbiegu Snake i Grande Ronde w stanie Washington (USA).
|