|
W tym chyba tkwi sedno: brak mechanizmu przepływu zainteresowania i pieniądza na te odcinki rzek, które osiagając sukces hodowlany stają się atrakcyjne. W prywatnie zarządzanym łowisku ten mechanizm jest automatycznie wmontowany - w łowiskach PZW po pierwsze sukces hodowlany oznacza tylko wieksze kłopoty (większą presję wędkarską), a po drugie nie idzie za tym możliwość zebrania "wartości dodanej" w postaci dopływu większej ilości pieniądza. Każdy mechanizm polegający na negocjacjach w zarządach pomiędzy działaczmi od uklejek i od sportu na temat gdzie skierować pieniądze na zarybioenie stawu - rzeki - a może potoku, nawet gdyby był podparty najlepszą wiedzą urzędującego ichtiologa, jest z góry skazany na niepowodzenie.
Oczywiście jest wyjście: PZW powinno kupować lub wynajmować niewielkie ośrodki hodowlane, w nich osadzać małżeństwa studenckie po rybactwie lub biologii, dać im dwie pensje i operat rybacki do realizacji, oraz akceptować plan wydatków. Nie ma znaczenia na jakim poziomie - ale odpowiedzialność za miejsce swego zamieszkania i pracy w połączeniu z długoletnią umową i szansą kariery zawodowej "tu i teraz" doprowadziłoby do znajomości poziomu wędkowania i monitorowania stanu obwodu, w której to sytuacji działacze mogliby oceniać efekty i wyniki, a potem do nich się odnosić. W sytuacji dzisiejszej dyskutują zaledwie nakłady i porównują je do zarobków przeciętnego wędkarza - a to, przepraszam, ani pstrąga, ani lipienia, ani RZGW nie obchodzi.
|