|
W centrum zainteresowania była Solina (nawet nie Myczkowce). Nie pamiętam czyja to była idee
fixe, ale w tamtym okresie próbowano wszędzie lokować "troć wdzydzką"
Głównym promotorem tzw. "troci wdzydzkiej" w różnych zbiornikach zaporowych w Polsce był
Zbigniew Wajdowicz. To na jego wniosek do większości nowych zbiorników wpuszczano tego pstrąga,
czy to miało sens, czy nie (np. Zbiornik w Sulejowie i zbiornik w Przeczycach na Przemszy).
W każdym razie, w latach 60-tych wędkarze z Krosna mieli kontakty z lipieniem jako nieznaną im
wcześniej rybą w zlewni Wisłoki.
Lata 60. to nie są lata 50.
PZW był w dużym stopniu instytucją państwową, "organizacją społeczną" pod pełna kontrolą
organizacyjną, ale zarybieniami zajmowały się zespoły gospodarki rybackiej, póżniejsze MZGRW. Z
pracowanikami, transportem, ośrodkami, finansami.
W latach 50. o 60. nie było żadnych zespołów gospodarki rybackiej. Tym się zajmowali pracownicy
PZW (w tym z wykształceniem ichtiologicznym), którym przez długi czas przewodził J. Paladino w ZG
PZW.
Gdy powstało PZW to praktycznie wszystkie jeziora (poza tymi najmniejszymi) przejęły PGRyby, a
rzeki przekazano w użytkowanie PZW (bo rybakom zawodowym z zasady nie opłacało się łowić w
rzekach, poza tymi największymi, np. na Wiśle, Odrze i Narwi (były tam spółdzielnie rybackie, które z
czasem się rozwiązały, bo nie było co łowić, a ryby śmierdziały i nie nadawały się do konsumpcji;
najdłużej utrzymały się spółdzielnie w dolnych odcinkach Wisły i Odry).
W sumie nie przypominam sobie wykorzystywania darmowych rąk do pracy.
A kto płacił wędkarzom za całą robotę związaną z zarybieniami? Nie dosyć, że zarybiali (a ryby
częściowo odławiali rybacy, zwłaszcza te najcenniejsze), to jeszcze musieli płacić składki.
|