|
W Polsce jest na pewno ogromny potencjał do takiej turystyki czego ewidentnym dowodem są liczne grupy Włochów, Węgrów czy Francuzów pałętające się po niezbyt atrakcyjnym (w porównaniu z rzekami bałkańskimi czy alpejskimi) odcinku Sanu.
Niestety tylko hipotetycznie... Po pierwsze nie mamy armat. Na palcach jednej ręki można policzyć atrakcyjne wędkarsko, położone w ładnej okolicy łowiska. Ja znam cztery: OS na Sanie, OS na Dunajcu, łowisko patronackie Trzech Rzek na Łupawie i jezioro Piaseczno. Choć i tak każdemu z nich wiele jeszcze moim zdaniem brakuje do tego czego można by oczekiwać od takich „super łowisk” ściągających maniaków muchy z całego swiata. Ich podstawowe mankamenty to braki w infrastrukturze i często nieprzychylne nastawienie miejscowej ludności, której w jej pojęciu odebrano „ich własną” wodę. Niestety poza wymienionymi wyjątkami większość rzek jest w najlepszym razie pozostawiona swojemu losowi. Oczywiście są jeszcze inne rybne rzeczki ale niestety (albo na szczęcie są zbyt małe i leżą zbyt daleko od utartych szlaków aby stać się uczęszczanymi superłowiskami. Generalnie jednak brakuje właściwego gospodarowania, ochrony i lobbingu. Gospodarująca zdecydowaną większością wód pstrągowych organizacja wędkarska jest jak pies ogrodnika. Sama nie potrafi a na wszelkie oddolne inicjatywy patrzy raczej niechętnie i na ogół nie jest skłonna do pomocy. Dobrze jeśli nie rzuca kłód pod nogi. Wiedzą o tym dobrze Przyjaciele Raby, członkowie-założyciele krakowskiego KTWS oraz wielu innych kół i klubów, które próbowały zaangażować się w gospodarowanie wybranymi odcinkami rzek pstrągowych. Kolejną przeszkodą jest brak świadomości, że atrakcyjna, rybna rzeka czy jezioro stanowi poważny kapitał, który można eksploatować. Do bardzo niewielu mieszkańców nadrzecznych miejscowości przemawia fakt, że ryba złowiona przez wędkarza jest wielokrotnie więcej warta niż ta sama ryba złowiona (lub częściej skłusowana) i sprzedana w postaci tuszy, fileta czy wędzonej. Taka samą świadomość przejawiają samorządy lokalne, które krótkowzrocznie wolą pozyskać środki na meliorację, budowę MEW czy tuczarnie tęczaków po to by szybko stworzyć kilka miejsc pracy. Wydatki (częstokroć znacznie większe) na renaturalizację, zadrzewienia, budowę tarlisk, ochronę wód i odpowiednia infrastrukturę przynoszą bowiem efekty w perspektywie znaczne dłuższej niż jedna czteroletnia kadencja wójta czy burmistrza. Zresztą co się dziwić – w świadomości większości Polaków – wędkarz to ubrany w kufajkę szuwarkowiec, z przyklejonym w kąciku ust Sportem. Ktoś taki nie jest potencjalnym klientem inwestora myślącego o zbudowaniu pensjonatu nad rzeką. Swoją drogą chciałbym aby PZW część pieniędzy, którymi gospodaruje zainwestowała w działania komunikacyjne i PRowskie, mające na celu zmiane wizerunku wedkarzy. Podobne działania od wielu lat prowadzą Lasy Państwowe a od niedawna także PZŁ. O aktywności legislacyjnej, inicjatywach ustawodawczych nawet nie wspominam. Oczywiście powoli będzie się to zmieniać ale póki najbardziej atrakcyjnymi klientami dla mieszkających nad rzekami właścicieli schronisk, pensjonatów i sklepików są kajakarze...a to nawiasem mówiąc kolejne zagrożenie dla rzek pstrągowych, zwłaszcza tych najmniejszych. Tak więc mam nadzieję, że w perspektywie 10-15 lat coś się zmieni na lepsze ale póki co zamiast na Pomorze czy w Beskidy na ryby będziemy jeździć do Skandynawii na Słowację albo na Bałkany a co bardziej zdeterminowani jeszcze dalej.
Mieszkam w Poznaniu a ryby łowiłem praktycznie od zawsze jak się pamiętam. Pochodzę jednak z Krakowa i pewnie jak wielu chłopców z południa Polski zaczynałem łowić na Dunajcu, Białce, Popradzie. Na muchę łowi mój Ojciec, łowił Dziadek i brat pradziadka, kuzyni Ojca, ich ojciec...taka rodzinna tradycja. Bez wielkiej przesady mogę więc powiedzieć, że wędkarstwo jest u mnie uwarunkowane genetycznie. Rodzinne relikwie to stare, pożółkłe zdjęcia z rybami i przedwojenne kołowrotki i klejonki.
Jeszcze przed II wojna światową członkowie mojej rodziny spędzali większa część letnich wakacji nad Dunajcem wynajmując pokoje, piętro lub cały dom u miejscowych górali. Na początku wysoko - w Białym Dunajcu i Szaflarach, potem niżej w Marcinkowicach (dzieciństwo i młodość mojego Taty), Czchowie i Piaskach Drużkach (czasy mojego dzieciństwa) aż w końcu w ’84 osiedliśmy „na stałe” w okolicach Łącka (Maszkowice, Zabrzeż-Zarzecze, Tylmanowa). Taką agroturystykę wędkarska praktykowaliśmy nieprzerwanie do 1999 roku, kiedy to po raz ostatni łowiłem w Dunajcu.
Pierwszą rybę na muchę złowiłem mając cztery lata w Łososinie (dopływ Dunajca, uchodzący obecnie do Jeziora Czorsztyńskiego). Ojciec dał mi potrzymać swoją muchówkę i na stojącej w prądzie muszce uwiesił się kilkucentymetrowy pstrąg. Na pamiątkę tego wydarzenia nazajutrz dostałem pierwszą własną wędkę – bambusową tyczkę, bez kołowrotka i z kawałkiem żyłki do której (a jakże!) przywiązana była szczęśliwa mucha. Przyznam się, że przez kilka następnych lat mucha została zastąpiona przez goły haczyk na którym zależnie od odcinka rzeki nad którym spędzaliśmy wakacje gościła wiśnia, płatki owsiane lub konik polny. Niemniej jednak kiedy tylko było mi dane z nabożeństwem obserwowałem łowiących na muchę nie mogąc się doczekać kiedy uznają, że jestem już na tyle duży dostąpić samemu tego zaszczytu. Własnoręcznie zacząłem łowić pod opieką Taty i Dziadka mając mniej więcej 10 lat. Dostałem enerdowską wędkę i czeski, zielony sznur pływajaco-tonacy, kołowrotek po ojcu a od dziadka stare muchowe pudełko z kilkunastoma mokrymi muchami. Wpadłem po uszy. Mimo, ze przez pierwszy rok nie miałem woderów (łowiłem na mokro w krótkich kaloszach) nie można mnie było wyciągnąć z wody. W latach 90tych więcej niż na muchę łowiłem na spinning. Gdzieś koło roku 2001 doszedłem do wniosku, że nie złowienie na muchę daje mi taką samą frajdę jak złowienie na spinning i zostałem... „99% procentowym muszkarzem. 100% nie ma” – to cytat z Ernesta Hemingwaya.
Nie potrafię jednoznacznie i krótko odpowiedzieć na pytanie czym jest dla mnie wędkarstwo. Tadeusz Zimecki w jednym ze swoich wędkarskich opowiadań-reportaży napisał, że wędkarstwo jest czymś pośrednim pomiędzy światopoglądem a religią (cytuję z pamięci więc może być niedokładnie). Jakkolwiek jest to definicja nieco egzaltowana to jestem skłonny się do niej przychylić. Jestem jednak pewien, że gdybym nie łowił ryb (na muchę) byłbym zupełnie innym człowiekiem. Śmiem twierdzić, że gorszym. Na pewno nie byłbym w wielu niezwykłych miejscach i nie poznał wielu ludzi, którzy stali się kimś dla mnie bardzo ważnym. Myślę tu zarówno o najbliższych kumplach jak i o ludziach, z którymi widuję się raz na kilka lat lub wręcz nie spotkam ich już nigdy więcej ale z którymi miałem okazję wspólnie przełowić dłuższy lub krótszy odcinek rzeki. Spotkaliśmy się nad rzeką tylko pod pretekstem łowienia ryb ale dzięki temu często miałem okazję poznać ich dużo blizej. Miałem okazje dowiedzieć się czegoś więcej o nich samych, o ich krajach, poznałem ich rodziny, mieszkałem w ich domach i jadłem z nimi. Jednym słowem poznałem kawałek innego świata, którego jako zwykły turysta prawdopodobnie nigdy bym nie poznał. Nie potrafię tego opisać ale więź jaka wytwarza się pomiędzy ludźmi na rybach jest nieporównywalnie silniejsza od tej, która wytworzyłaby się pomiędzy tymi samymi ludźmi gdyby tyle samo czasu spędzili przy biurkach czy przy piwie. To, że jestem wędkarzem muchowym silnie determinuje mój styl życia, sposób spędzania wolnego czasu czy wydawania pieniędzy. Segreguję śmieci, używam energooszczędnych żarówek, zakręcam wodę i noszę bułki w lnianej torbie bo wierzę (może naiwnie), ze dzięki temu odwlecze się dzień w którym ostatni łosoś i pstrąg zniknął z tego świata. Dlatego, ze łowię ryby jestem wolontariuszem organizacji ekologicznej i oprócz ustawowego 1% przekazuje rocznie kilkaset złotych na inicjatywy związane z ochroną środowiska. Wiem dużo więcej niż przeciętny mieszkaniec dużego miasta o rybach, owadach i innych stworach nie tylko dzięki częstym pobytom na „łonie natury” ale przede wszystkim dlatego, że chcąc więcej wiedzieć o rybach i środowisku w którym żyją czytam sporo z zakresu ichtiologii, entomologii, geologii czy ochrony środowiska. Moja prywatna biblioteka wędkarska to przynajmniej kilkadziesiąt książek i kilkaset czasopism, publikacji naukowych + spora baza multimedialna, pośrednio tylko związana z łowieniem ryb. Oczywiście zaczęło się od pozycji w stylu „Jak nauczyć się łowić wielkie pstrągi w weekend” ale z czasem przyszedł czas na coraz ambitniejsze lektury bo tam metoda wymaga ciągłego uczenia się. Zarówno „w polu” jak i w bibliotece.
Wędkarstwo jest dla mnie pretekstem do ucieczek od świata deadlineów, briefów i budżetów. Ucieczek poza zasięg gsm’ów. Czasami po prostu jadę na ryby, tylko po to żeby się złachać w krzakach, zmarznąć, umordować w pokrzywach... Spać w hamaku albo w samochodzie, jeść rękami kiełbasę z ogniska, nie golić i nikogo nie widzieć przed dzień lub dwa. Na szczęście są jeszcze w Polsce takie miejsca, gdzie przy odrobinie szczęścia przez kilka dni można nie spotkać żywego ducha. Włóczę się cały dzień w kosmicznych ciuchach będących skrzyżowaniem stroju nurka i astronauty z wędką w ręce. Albo leżę w trawie i gapię się w niebo i to mi wystarcza. A czasami jadę na ryby, żeby spotkać dawno nie widzianych kumpli albo spotkać nowych. Godzinami gadać o muchach, kołowrotkach i przewadze 9cio stopowej piątki firmy X nad 10cio stopową szóstka firmy Y. Duzi chłopcy i ich zabawki Najbardziej lubię jeździć na nieznane rzeki, odkrywać nowe miejsca a każdy nowy gatunek, którego do tej pory nie złowiłem daje mi prawie taką sama frajdę jak ten pierwszy pstrąg z Łososiny. Z racjonalnego punktu widzenia takie łowienie nie ma sensu bo wszyscy wiemy, ze najbardziej efektywne jest łowienie na tej samej wodzie, która znamy jak własną kieszeń a ryby znamy z imienia i nazwiska. No ale cóż – ja wolę zwiedzać, choć często kończy się to kompletną porażką. Ostatnio doszedłem do wniosku, że nawet to czy złowię czy nie, nie ma dla mnie już tak wielkiego znaczenia (choć oczywiście wolę złowić i to jak największą). Gdybym musiał, tak jak np. myśliwi, łowić całe życie w jednym obwodzie (jednej rzece) wolałbym chyba zbierać grzyby. Od kilku lat dzikich ryb nie zabieram. Z kilku mniej lub bardziej racjonalnych powodów. Ale, że to dość drażliwy temat nie będę go ciągnął dalej. Metodę muchową uważam za najbardziej interesująca bo moim zdaniem wymaga największej elastyczności. Ciągłego dostosowywania do zmiennego środowiska. Ponadto, jak chyba żadna inna, daje możliwość łowienia prawie wszystkich gatunków ryb w różnych środowiskach; rzecze górskiej, nizinnej, jeziorze czy morzu. Pozwala na skuteczne łowienie dużych drapieżników, łososiowatych jak i ryb spokojnego żeru. A że inne metody są statystycznie bardziej skuteczne? Trudno ja wole na muchę...
Pzdrw,KR
|