|
Ryba wzięła na wypłyceniu przed dołem ze zwalonymi drzewami, właściwe branie było poprzedzone bardzo delikatnym skubnięciem co wzmogło moją czujność, kolejny rzut i w momencie kiedy poczułem zatrzymanie mudlera zaciąłem. W pierwszej chwili ryba stała zdezorientowana a później ruszyła gwałtownie pod prąd, co ją zgubiło bo wyszła na " czystą przestrzeń " bez zawad, dałem ostro z buta za nią, jeszcze miałem po drodze spore drzewo ale pstrąga udało mi się zatrzymać dopiero wtedy przełożyłem wędkę za pniem drzewa. Zwijając sznur zbliżyłem się do ryby na 5-6 metrów. Gdy mnie zobaczyła ponowiła ucieczkę, istna furia - młynki, jakieś podwodne fikołki, gwałtowne zrywy na kilka metrów to w jedną to w drugą stronę. Na początku nieufnie spoglądałem na swój kijek (Vision 5) giął się niesamowicie ale pięknie odpierał i amortyzował wszystkie ataki i gdy poczułem że zaczynam mieć przewagę przejąłem kontrolę. Kilka razy podciągnąłem go do powierzchni w celu zaczerpnięcia świeżego oddechu, w międzyczasie rozglądałem się za miejscem do lądowania. Po 15-20 minutach kropkowaniec był już zmęczony, przezornie poluzowałem hamulec kołowrotka, usiadłem tyłkiem na brzegu- oczywiście w najgorsze błocko i doprowadziłem rybę do wyciągniętej ręki. Jak tylko ją dotknąłem by chwycić pod skrzela, jej gwałtowny zryw o mało nie zakończył pojedynku na moją niekorzyść ale poluzowany kołowrotek zajęczał swoją melodię, miłą dla ucha każdego muszkarza , ratując przed spięciem. Kolejne podciągnięcie i pstrąg życia pewnie ląduje na trawie. Morderstwa nie będę opisywał. Potem , papieros , telefony do bliskich i kolegów, masarz obolałego nadgarstka i kilka kilometrów perpedes do auta na sesję zdjęciową.
|