Rozważałem różne propozycje Szwecja, Norwegia, Finlandia. Niestety wyjazdy na północ organizowane są dla spinningistów, spławikowców, trolingowców, ale nie dla faceta z muchówką. Próbowałem pojechać na Kolski powalczyć z Salmo salarem, ale oferty do których dotarłem kosztowały majątek powyżej 3-4000 USD co przy założeniu, że pojadę z żoną stawało się mało ciekawe. I właśnie wtedy przypomniałem sobie o Mongolii i tajmieniach . Załączyłem PC i altavista, yahoo i inne, po tygodni poszukiwań miałem już około 20 biur podróży organizujących wyjazdy na tajmienie. Do wszystkich wysłałem faxa z zapytaniem o ceny, warunki itd. Odpowiedziało chyba 10 z nich, przeanalizowałem proponowany program, wybrałem ofertę może nie najtańszą ale sądziłem, że najciekawszą. Do wyjazdu pozostało mi niecałe dwa miesiące które szybko upłynęły z powodu gorączkowego kompletowanie sprzętu i załatwianiu formalności. Tak, że 18 sierpnia czyli dzień wyjazdu nadszedł niespodziewanie szybko. Rannym pociągiem pojechaliśmy do Warszawy ,potem Aerofłotem do Moskwy tam przesiadka do Ułan Bator. Około 9 rano 19 sierpnia byliśmy na miejscu. Oczekiwał nas właściciel biura wraz z tłumaczką, załadowaliśmy się na ułaza, i do hotelu. Pierwszy dzień w UB minął na zwiedzaniu miasta, tutaj pierwszy szok. Jadąc do Mongolii wiedziałem, że nie jest to Genewa lecz to co zobaczyłem zaskakiwało. Ułan Bator 750 tysięczne miasto w większości składa się ze slamsów i jutr.
Na drugi dzień rano o 8 wyjazd do Terelj Park (tajga koło ułan bator) po około dwóch godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce zakwaterowania, do "Hotelu" w stylu mongolskim czyli kilkunastu autentycznych jurt. Już po chwili byłem gotowy na ryby. Podjechaliśmy na pobliski Tuul. W tych okolicach Tuul jest rzeką wielkością i charakterem przypominają Skawą czy Sołę. Pełen optymizmu wskoczyłem do wody, niestety na optymizmie się skończyło a i ten przeminął szybko. Po dwóch godzinach biczowania wody streamerem miałem jednego lenoka ok. 45 cm. W czasie powrotu do obozowiska szargały mną wątpliwości czy aby na pewno ta Mongolia to dobry pomysł, przecież na pierwszej lepszej licencjonowanej wodzie w Polsce miałbym lepsze efekty a o ile taniej. No cóż pocieszałem się noże pogoda nie ta, może ..... ?
Nazajutrz rano już z mniejszym entuzjazmem bo ok. 11 pojechałem w inne miejsce, niestety poza tym że było to inne miejsce wiele się nie zmieniło. Przy życiu trzymał mnie jedynie fakt, że wieczorem poprzedniego dnia w hotelowej "restauracji' zobaczyłem głowę tajmenia ok. 20 kg złapanego w Tamirze, a to właśnie Tamir był następnym celem mojej wyprawy.
Bez żalu opuściłem Terejil, a w sercu zapaliła się iskra nadziei której na imię było Tamir a właściwie tajmienie z Tamiru. Sama rzeka jest oddalono ok. 400 km od Stolicy jednakże jakość dróg a w zasadzie ich brak narzuca maksymalną prędkość na 40 km/h. Dla mnie oznaczało to tyle że na upragnione łowisko dotarliśmy po dwóch dniach podróży około godziny 18. W pośpiechu wskoczyłem w wodery zapominając o całym bożym świecie pobiegłem nad rzekę. Pierwszy rzut i jest, jest ryba !!! Chyba tajmień. Ciągnie jak pociąg. Wędka wygina się w pałąk. Zaczynam biec za nią. Ryba jest szybsza, błyskawicznie wyciąga sznur, bierze się za podkład. Wszystko trwa może minutę, nagle ryba słabnie i po chwili mam ją. Niestety nie był to tajmień tylko lenok, taki ok. 50 cm zapiął się o ogon. Lenok czy tajmień mniejsza o to, najważniejsze że jest ryba i to całkiem, całkiem. Serce rośnie. Po dwóch godzinach łowienia mam już 6 lenoków i kilka lipieni. Robi się ciemno I powinienem już wracać W nocy w stepie jest niebezpiecznie, liczne wilki lubią sobie podjeść jakiegoś oddalonego od stada jaka czy konia. Wilki wilkami a ja wiem, że na tajmienia to najlepiej w nocy. W nocy i na mysz więc mimo potencjalnego zagrożenia przezbrajam wędkę, zakładam sznur pływający PIKE przypon 0,35 i mysz. Pierwsze minuty upływają w spokoju nic się nie dzieje. Po około półgodzinnym machaniu mam lenoka, ładny. Powoli idę w kierunku obozowiska, przystaję za zakrętem rzeki na warkoczu od niechcenia rzucam myszką i słyszę cmoook a woda pod muchą zapada się. Adrenalina momentalnie podskakuje wiem co to jest. Rzucam drugi raz sytuacja powtarza się znowu cmok, nie umie zaciąć. Następny rzut i znowu i znowu. Szlak mnie trafia, pot z czoła spływa co robić, co robić!!! Zmieniam muchę na większą, rzut , cmok i siedzi. Schodzi na dno, przymurowywuje do dna i koniec. Szarpie wędką w prawo w lewo ryba jednak nic sobie z tego nie robi, trwa to chyba kilkanaście minut, a może kilkanaście sekund , nie wiem. Może walnąć ją kamieniem ??? I nagle powoli majestatycznie zaczyna spływać z prądem. Wygina wędkę jakby ta była z wikliny i spokojnie wyciąga sobie najpierw sznur, potem jakieś 20-30 m podkładu. A ja biegnę, biegnę. Wydaje się że to już koniec, wyciągnie cały podkład, szarpnie i żegnaj. W momencie gdy prawie pogodziłem się z utratę ryby ona nagle przystaje, podbiegam do niej, jest blisko brzegu, staram się ją ściągnąć do brzegu .Udaje się, jest tuż pod skarpą. Zeskakuję biorę podbierak i ... tak podbierak to może jest i fajny ale na lipionki, a nie na tajmienie. Mimo wszystko próbuję, uzyskuje tylko tyle że ją spłaszam. Ryba odpływa pod drugi brzeg a tam uskutecznia wyskoki. Jest jednak już zmęczona, daje się prowadzić. Ściągam ją pod prąd w kierunku brzegu. Znowu mam ją pod nogami o podbieraku już nie myślę zeskakuje ze skarpy próbuję za skrzela, za oczy, w końcu chyba przygniatam ją kolanem i łapię wyrzucam na brzeg. Jest moja.
Siadam zapalam papierosa, muszę ochłonąć. Jestem dumny i szczęśliwy. I wtedy zdaję sobie sprawę że jest całkowicie ciemno, a ja jestem kilka kilometrów od obozowiska .Przede mną jeszcze 3-4 kilometrowa wędrówka do obozowiska. Biorę ryby i ze śpiewem ma ustach powracam, śpiewam nie tyle ze szczęścia ,bardziej aby odstraszyć wilki i inne niedźwiedzie. Do obozu docieram około 12 w nocy. To że wszyscy się martwią, to że ekipa poszukiwawcza przeczesuje step nie ma znaczenia, liczy się tylko tajmień, mój pierwszy tajmień. Rano go zmierzyłem. Ponieważ nie miałem miarki , do zmierzenia użyłem pudełka Cameli. Miał długość 11-tu paczek.
Na Tamirze pozostaliśmy jeszcze jeden dzień wtedy, mając trzy dniowe doświadczenie wedkarskie w wodach Mongolii oceniałem go jako doskonały, dziś powiedziałbym cienki. Bo czy złapanie kilkudziesięciu ryb takich 40-50 cm jest czymś nadzwyczajnym gdy liczy się ta jedna. Ta jedna tak głeboko wryła się w moją świadomość że po powrocie do Polski co zrobiłem? A no pojechałem na głowacicę, co prawda skończyło się na wyjeżdzie ale fakt tem uzmysławia co taki wyjazd może zrobić z człowiekiem, zycie wędkarza już nie jest takie samo.
Ale dosyć tych filozoficznych rozważań wróćmy do Mongolii, to co najciekawsze było przede mną a na imie miało Chuulut. Po mongolsku oznacza kamień a w połączeniu z mongolskim Gol czyli rzką, to brzmi magicznie dla muszkarza "kamienista rzeka". Magię chulutu wzmagały opowieści nomadów o jej pięknie itd bla, bla, bla, dla mnie najistotniejsze były słowa Orhu miejscowego pasterza kóz który autorytatywnie stwierdził: "w tym roku w Tamirze jest mało ryb powinniście pojechać nad Chuulut". Zdanie to chciaż dla mnie trochę niezrozumiałe, (nigdy w zyciu nie złapałem tylu tak dużych ryb w tak krótkim czasie), pulsowało w mojej głowie Chulut, Chuulut, Chuulut, Chuulut!!!
Dotarcie nad Chuulut zajeło na ok 10 godzin, obległość pomiędzy Tamirem a Chuulutem jest niewielka ale jachaliśmi wiedzeni instynktem koczowniczym naszego kierowcy a nie mapą. Fakt ze zamiast 6 godzin jechaliśmy 10 spowodował to, że po dotarciu na miejsce moje nerwy puściły i niezważając na temperaturę wody wskoczyłem w adidasach do i zacząłem machać kijem. Wtedy zrozumiałem co Orhu miał na myśli wypowiadając jak się okazało prorocze słowa "powinniście pojechać nad Chuulut". W pół godziny miałem 18 ryb, 8 mi spadło dwie zerwały się z muchą. Co daje niesamowity wynik jak na nasze warynki ok 70 sekund na rybę.
Takie wyniki powtarzają się za każdym zakrętem rzeki. Chaciaż łapałem setki ryb dziennie to z niepokojem oczekiwałem zmierzchu aby usłyszeć cudowne cmok i zobaczyć jak myszka zostaje wciągnięta pod wodę. Taki widok niestey nie jest tak częsty lecz gdy nastąpi pozostanie na zawsze w pamięci.
Miałem szczęście usłyszeć to cmok kilka razy a efekty możecie zobczyć sami.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.