Krótko przed północą serdeczne przywitanie z Leszkiem Zaluskim na Warszawie Wschodniej. Nie widzieliśmy się już dwa lata, jak ten czas leci? Wsiadamy do kampera. „Jak daleko jedziemy?” „Zobaczymy” odpowiada Leszek i daje gazu.
Trasa prowadzi na południowy wschód. Brzemienna historią, prowadzi przez takie miasta jak Zamość, Lublin i hen, na Lwów. Z ciekawością zerkam na oświetloną, lublińską starówkę. Gdzieś przed świtem zjeżdzamy na parking. Hansa lokujemy na „strychu” kampera i sami rozmoszczamy się na parterze. Zaledwie trzy godziny później Leszek wstaje. Może za potrzebą? Dębieję jak siada za kierownicą, wjeżdza na trasę. Polska na poziomo, tego jeszcze nie przeżyłem?! „Hans, jak sie czujesz?” posyłam pytanie na górę. „Jak w stacji Apollo”. „Bez obaw, pojadę ostrożnie, to już niewiele kilometrów” uspokaja nas Leszek. Odsapnięcie jak zjeżdżamy na most na Porze. W ciuchach pierwszy rekonesans. „Ale jaja!” patrzymy z Hansem na siebie. Faktycznie, widok z mostu w Radecznicy nie powala na nogi. Ot, taki prościutki rów z metnawą wodą w płaskiej jak stół okolicy. Ani struktury, ani roślin, zato paliki faszyn. „Spokojnie, pstrągi są” uspokaja nas Leszek. Przechodzimy taktykę; Hans proponuje „sinktip” sporządzony z 75 cm karpiowego „leadcoru”. Na krótkim przyponie moje podróbki „pijawek” Piotra Lubiarza. Grzylek był łaskaw przysłać mi zdjęcie pudełka mistrza. Wcale nie takie proste w kręceniu.
Pierwsze rzuty, trudno mi się oswoić z nowym montarzem. Z nadzieją na suchą muchę patrzę w powietrze, owadów ani śladu. Topię więc te „pijawki” w mętnej kipieli poniżej mostu. Hans jest zdecydowanie lepszy, jak zwykle. W krótkim czasie wybiera trzy dobre trzydziestaki, które umiejętnie strzepuje bez dotyku. „No kill” i bezzadziorowe haki ułatwiają sprawę. Po przerwie z tradycyjnym „Żywcem” ruszam w góre nurtu. Tu burty jeszcze wyższe ale lubię takie techniczne wyzwania, rzucam w góre i w dół rzeki. Są pierwsze brania, ryby, nawet przyzwoite spadają mi z haka. Daje mi się w znaki niewyspanie, trzy godziny snu to na na półtora doby na nogach zdecydowanie za mało. Fakt, ze pstrągi biorą na Piotrkowe specjały, niezależnie czy czarne, oliwkowe lub bure.
Po obiadku zmieniamy na odcinek okolicy mostu w Zakłodziu. Pod mostem wychodzi pstrąg, nie daje się ale skusić na hiszpańskiego, suchego chrusta. Ruszam za radą Leszka w górę rzeki. Po kilkuset metrach okolica zaczyna mi się podobać. To już prawie „pomorski Sajgon”. W rzece są nawet małe przykosy, rynny, zwirowe łachy. Rzeka odradza się po skatowaniu przez meliorantów. Hans dogania mnie po drugiej stronie. W zakręcie namierza pstrąga. Celnie podany „Klinkhamer” znika w paszczy. „Jest i to ładny!”. Napięte wędzisko mówi swoje. Lecę z aparatem. Brak mi teleobjektywu ale mimo tego uwieczniam kolejne fazy holu. Potokowiec, taki około 45 cm, wraca do wody. Teraz kolej na mnie, kant przykosy nie zawodzi. Ładne są te roztoczańskie potokowce. Wystaczy na dzisiaj. Jedziemy do stanicy w Józefowie, naszej kwatery na następne dni. Serdeczne przywitanie przez szefa objektu. Wirtualnie dajemy sobie klamkę w rękę z Grzylkiem Tuńskim, wyjechał dopiero wczoraj. Cała paczka SWI robiła tu swoje tradycyjne zawody.
Następnego ranka, już wyspani, robimy turystykę. Rezerwat „Czartowe Pole” nad Sopotem i Szumy Tanwii robią wrażenie. Po to i nie tylko po pstrągi tu przyjechaliśmy. Dziwi brak znaków ryb w tym cudownym odcinku, liczba żyjątek pod kamieniami i kłodami w wodzie jest tez zaskakująco niska. Przy takiej jakości wody? Po piwku przed parkingowym kioskiem ruszamy w dół Tanwii. Już poza rezerwatem składamy muchówki. Rzeka tu ciekawa; meandry, rynny i korytarze wśród drzew. Rójki brak, więc nimfami bez pośpiechu „obmacujemy” rzekę. Przydał by się prawdziwy roztoczański lipień na zdjęciu. Rzeka jakby wymarła, ale tak szybko nie dajemy za wygraną. Po pewnym czasie rzucam pytający wzrok na Hansa; „Bez sensu, tu nie ma ryby” potwierdza moje przypuszczenia. Na parkingu przyjmuje nas gospodyni z melodyjną, ukraińską polszczyzną. „Jak panowie szukają ryb, to chłopcy migiem załatwią”. Dwóch popijajacych piwko osiłków ochoczo na nas patrzy. Nie dziw, przy takich żaden ogon w Tanwii nie ostanie. Po południu jeszcze raz Por w Zakłodziu. Brania owszem ale conajmniej dla mnie bez „happy endu”. Muszę dorosnąć do tej rzeki. Wieczorem piwko na balkonie stanicy. Leszek opowiada, ze pstrągi z malutkiego dopływu wiecziorem polują w zalewie na karłowate płotki. Tych tam nie brakuje. O zmroku pluski w ujściu potoku dają mu rację. Oby pstrągi dalej pożyły.
Świt trafia nas w ostoji koników polskich. Po długim szukaniu spotykamy ich grupę na leśnej polanie. Delektujemy się ciszą, przerywaną tylko parskaniem tarpanów. To też jest Roztocze. Potem Wieprz, ten dolny w okolicy Brodów. Fajna woda, czeszemy ją nimfą i streamerem. Wyloty chruścików i nielicznych jętek. Próbuje suchej muchy, zero. Przy samochodzie spotykamy miejscowego spinningistę. Potwierdza, że nie jesteśmy partaczami. Po prostu ryby brak. Zmiana scenerii, obrzeże Szczebrzeszyna, tego z tym „chrząszczem”. W bujnej, majowej trawie idę wdłóż Wieprza. I tam sięgam do wszystkich muszkarskich kruczków. Pogoda i woda super, są owady i drobnica. W marszu do nastepnego stanowiska ... zapadam się pod ziemię. Znikam do głowy i walę twarzą oraz piersia w skarpę niewidocznej pułapki. Pudełko na streamery z niełamliwego plastyku na piersi w kamizelce leci w drzazgi. Na szczęście, bo bym sobie połamal żebra. Co jest grane? Mozolę się z dziury i badam sytuację. Wpadłem do dobrze zamaskowanego, około 1,6 metra głębokiego i na szczęście suchego rowu na ścieki, nielegalnego myślę. Po takim strachu pomaga tylko obiadek, w restauracji naprzeciwko uroczego kościółka na wyspie w Zwierzyńcu. Przyjemny niedzielny ruch. Potem do rezerwatu Hubale, to dalej jak myślałem. Niestety susły perełkowe wystawiają nas do wiatru, dosłownie bo wieje. W drodze powrotnej górny Wieprz koło tartaku w Bondyrzu. Uroczy, w sam raz na suchą muchę lub leciutką nimfę. Pierwsze lipienie, ale te muszą jeszcze sporo urosnąć.
Nocą zeszła porządna ulewa, nie zwiastuje nic dobrego. Rankiem pożegnanie z szefem stanicy. Przed odjazdem krótka wizyta na żydowskim cmentarzu w Józefowie. Znam ta tragiczną historię z lipca 1942 roku. Pozostałbym chętniej dlużej ale czas nagli. Decydujemy się na Por, objeżdżamy miejscówki w górę aż do Turobina. I tam woda mętnieje minutami, dajemy za wygraną. Leszek proponuje Bystrzycę Lubelską, dlaczego nie? Znajdujemy odcinek z „widną” wodą. Poniżej mostu rzeczka staje się głęboka. W zakręcie pod korzeniami olchy wychodzi pstrąg. Zaczynam kombinować.Sytuacja niekorzystna bo pstrąg stoi około 25 metrów poniżej mojej pozycji. Dorzucić w tym wąskim korytarzu niesposób. Małą pijawkę posyłam „na wypuszczanego”. Żółta, pływająca linka umożliwia kontrolę odległości. Szacując że mucha jest już w celu, podryguję streamerkiem. Branie jak na zamówienie i pierwsze salto potokowca. Zanim go mam w ręce, daje dalsze popisy. Ładne odszkodowanie za kichę na Porze. Całusa i pływaj. Sto metrów poniżej interesujący drąg. Podaje mokrą i pstrąg numer dwa zaliczony. Rójka chruścików, pstrągi skaczą jak najęte. Na kolanach precyzyjnie rzucam suchą pod prąd. Potokowiec się peszy. Słyszę klakson, czas odjeżdżać, szkoda. Do Warszawy jeszcze daleka droga. Przed trasą obiadek w gospodzie przy Bystrej. Trudno uwierzyć, że kiedyś łowiono tu trzykilowce. Wieczorem dojeżdżamy do Warszawy. Po kilku dniach męskiej wyprawy miła gościnność Pani Domu.
Następnego dnia,w pociągu do Berlina bilans wyprawy. Bezsprzecznie mieliśmy nieco pecha z pogodą. Na rozgryzienie tak specyficznej rzeki jak Por potrzeba też więcej czasu. Oczekiwać potokowca klasy 50+ przy pierwszym rekonesansie może tylko szczęściarz lub naiwny. Do „kredówek” też dorastałem. Przy każdym wyjeździe było lepiej. Były też u mnie niedociągnięcia techniczne, muszę się oswoić z sink-tipem. Poza trotkami nigdy go nie używałem. Co do pozostałych rzeczek, owszem urocze, ale obsada musi jeszcze dorosnąć. A Tanew, można zacznąć od „Adama i Ewy”? Nie przeczę, że miejscowy i tam coś wydłubie. Ale zadbana rzeka to dla mnie taka, gdzie w normalnych warunkach przyjezdny „średniej klasy” coś przyzwoitego złowi. No i wypuści, bo na wszystkich rzekach Roztocza nie widzę innego wyjścia jak „no kill”.
Wiem że jest zaangarzowanie, zarybianie, oszyldowanie. Bije czołem przed wszystkimi pasjonatami Rotocza, życzę zaparcia i powodzenia.
Samo Roztocze robi na nas pozytywne wrażenie. Wioski zadbane, widać że tu od dziada, pradziada na swoim. W ogródkach barwne rabaty, na ławeczkach przy drodze w niedziele sympatyczne życie społeczne. By się tylko zytrzymać i dosiąść. Miejscowa kuchnia świetna, piwko lubelskie i zwierzynieckie ciut za cienkie. Kiedy tam wrócę? Jak czas i rodzina pozwoli. Z Porem mam jeszcze otwarty rachunek.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.