Nareszcie autostrada. Drogowskaz po raz pierwszy podaje odległość do przełęczy Somosierry. Tam, w górach Guadarama, spędzę trzy dni. Dzisiaj jeszcze ostrożnie przeciskam się w serpentynie autostrady między ciężarówkami. Wreszcie zjazd w dolinę rzeki Lozoya. Zatrzymuję się, wdycham napojone zapachem kwiatów górskie powietrze. Wykup licencji w hotelu „Valle de Lozoya” to już formalność. Uważam, by nie przeoczyć zjazdu na parking. Mimo niecierpliwości powolutku jadę wyboistą drogą do celu. Nie byłem tu dwa lata, ale przypada mi jakby wczoraj. Nie mam wątpliwości, Kastylia to moja druga ojczyzna. „Wahlheimat”, ojczyzna wybrana, zwiemy to w Niemczech. Odstawiam samochód i sięgam po aparat fotograficzny. Krajobraz zapiera dech; w lazurowej tafli zapory Pinilla odbija się panorama gór. Szczyt Peñalara pokryty jest nawet teraz, na początku czerwca, śniegiem. Z lewej przełęcz Navacerrada, oczami wyobraźni widzę partyzantów powieści Hemingwaya „Komu bije dzwon”. Ale dość refleksji, wypakowuję sprzęt z samochodu. W zaporze łowię stacjonarnie. Jeziorowe tęczaki patrolują te same szlaki. Taki szlak w zasięgu rzutu to pewniak na cały dzień. Mam taką „bankówkę” na skalnym cyplu od lat. Oby nie była zajęta.
Wbrew pozorom jeziorowe pstrągowanie nie jest nudne. Grunt to dalekie rzuty, co przed wysoką skarpą lub przy niekorzystnym wietrze nie jest łatwe. Trzeba też bacznie obserwować wodę, wybadać na jakim pułapie aktywne są pstrągi. Ten pułap decyduje o sukcesie, jego głębokość zmienia się wielokrotnie w zależności od pory dnia, pogody i wiatru.
Parking leży wysoko na górze, taszczę więc manatki, wodę i wyżerkę na cały dzień. Na brzegu szok, zapora jest ogrodzona. Co do dziabła? Ide wzdłóż płotu, za przepustem spotykam dwóch spławikowców. Oni też nie są zadowoleni. Przecież chciałem łowić na mojej bankówce a nie tu, na płyciźnie. Wracam wściekły i o niebiosy, znajduję drugi przepust. Teraz rozumiem, widocznie utopiła się tu jedna z krów i zrobiono płot. Przepusty dla wędkarzy są zbyt wąskie dla rogatych czworonogów. Hiszpański porządek, brawo. Choć lubiłem te wizyty krasuli. Nie przeskadzały mi. Mój cypel nie jest na szczęście zajęty. W zatoczcie baraszkuje cała ławica brzan, odkładam je na później.
Nie widzę aktywności pstrągów na powierzchni wody, trzeba wybadać na jakiej głębokości teraz patrolują. Robię to, bo najłatwiej i najprędzej, spinningiem. Zaraz mam klienta, drugiego i trzeciego. Wiem, wiem, grzeszę! Halford, Skues, Sawyer i Rozwadowski na pewno grożą mi z obłoków. Składam muchówkę i przeciągam linkę przez przelotki. Roztargniony zapominam jednej, więc jeszcze raz. Otwieram pudełko z ”sucharkami”. Nie bez dumy oglądam serię „Hormiga”, imitacji mrówek. Wykonałem je dokładnie według hiszpańskiego czasopisma „Danica”. Miejscowy ekspert, Louis Meana, łowi na nie brzany cały rok. Niestety ryby ignorują moje wypieszczone cuda; brzany, pstrągi, klenie i świńki w czystej wodzie zapory nie kwapią się na suchą. Streamerek też nie pomaga. Południowy skwar, po pikniku pod jedynym krzaczkiem robię sjestę. Przecież jestem w Hiszpanii. Kątem oka widzę brzanę, która zbiera z powierzchni drobne jętki. Teraz moze mnie w d... . Nie chce mie się wstawać. Później tego pożałuję.
Budzi mnie lekki wiatr i plusk baraszkujących na płyciźnie brzan. Zmarszczona tafla wody polepsza szanse podejścia ich w zatoce. Skradam się jak traper, nie jest to łatwe na piargach podłoża. Zaczynam moją „mrówką”, bez wyniku. Brzany nie są płochliwe, speszone wnet wracają do rewirów. Problem polega na przekonaniu ich do brania. Są wybredne a ich widnokrąg nie jest przekracza powierzchni karty do gry. Zakładam miniaturowego, czarnego „Wooly Bugger´a”. Próbny przeciąg, streamerek fajne skacze po dnie, obciążony złotą główką. Do zatoki wpływa duża, jasna samica, wyniośle ignoruje ciemnych samców. Jak w transie wykonuję poprawny rzut. Skosem z tyłu podaję muchę i skokami podprowadam ją pod pysk w zasięg widzenia brzany. Mimo precyzyjnego prowadzenia zaskakuje mnie branie. Zacinam z opóźnieniem. Na szczęście, bo poprzednie brzany traciłem przez za szybkie, pstrągowe zacięcie. Brzana wisi i pcha w środek jeziora z mocą pociągu-ekspresu. Chce wrzeszczeć z radości i ..... tracę kontakt z rybą. Wyciągam linkę i kontroluję przypon. Nowiutka końcówka 0,18 jest przecięta jak nożem. Skały w Gadarama zawieraja dużo ostrej miki, tną jak żyletka. Cwana brzana musiała tylko nurkować za kant. Jestem zdruzgotany, tak blisko byłem sukcesu. Przydał by się łyk hiszpańskiej brandy.
Następnego ranka odwiedzam odcinek rzeki Lozoya poniżej zapory. To odcinek specjalny, w weekendy bywa krucho z liicencją (30 sztuk na dzień). Dzisiaj, we wtorek w gospodzie „José y Maria” spotykam tylko kilku konkurentów, bez pośpiechu popijających „cortado”, hiszpańską mokkę. Nad rzeką stwierdzam, że woda jest nadzwyczajnie wysoka i mętna. Cóż, ta wiosna była i w Kastylii dość chłodna i deszczowa. Szkoda, wdziękiem Lozoyi jest łowienie namierzonych pstrągów w czystej wodzie. Mimo solidnych, górskich butów wspinaczka po podmokłych skarpach wąwozu jest mozolna. Miejscami przydały by się wodery. Zaczynam czesać znane mi miejscówki, bez wyniku. Łowię z dużym skupieniem, każdy nieostrożny zamach to mucha w gałęziach. W górnym odcinku, pod malowniczym wiaduktem, jestem sam. Nadal bez ryby. Szare komórki pracują na wysokich obrotach. Ktos na forum polecal różowe streamery. Pink jak amerykańskie majtki, streamer ląduje pod zatopionym krzakiem. Zaskoczony braniem hybiam z zacięciem. Tęczak się nie peszy, bierze ponownie. No proszę, jest i to dorodny. Ubawiony szybkim sukcesem posyłam różaka w inną bankówkę, trzeci przeciąg, druga ryba. Tyle czasu ten streamer nudził się w moim pudełku a to taki talent. Powyżej wodospadu, w niezawodnej rynnie „Bugger” byłby zbyt ciężki. Zakładam Jig-nimfę i pstrąg numer trzy walczy bezskutecznie o wolność. Czas na piknik, wracam do samochodu. Spotkani po drodze miejscowi mają minorowe nastroje. Co drugi ma jedną rybę. Syty wracam do bystrzy. Sjestę robię już tradycyjnie w cieniu wiaduktu. Zasypiam w szumie wodospadu. Dlaczego tu nie mieszkam?
Budzi mnie rozmowa. To ci spinningiści z gospody. Nezadowoleni, mają razem tylko jedną sztukę. Uczynnie polecam im „bankówkę” za zatopionym głazem. „No, gracias” odmawiają. Co do licha? Posyłam „pinka” za głaz i jest, czwarty pstrąg. Tęczak, potokowce są tu, poniżej zapory, żadkie. Ich domena jest górny odcinek Lozoyi. Wracam bez pośpiechu, poniżej progu uzupełniam komplet.
Decyduję się trzeci dzień spędzić nad zaporą Pinilla, rzeka Lozoya z mętna wodą to nie to. Korci mnie chętka odwetu za przegraną z brzaną. Niestety brzany się wyniosły. Pozostają na pociechę pstragi.
Następne cztery dni spędzam z bratem w Pirenejach, w prowincji Aragon. Po dość skomplikowanej procedurze w urzędzie ochrony środowiska w uroczym, historycznym miasteczku Jaca (czyt. Haka) jesteśmy w posiadaniu dniowych licencji do rzek pstrągowych Veral i Hecho (czyt. Eczo). Pozostaje jeszcze pół dnia by wspiąć się szlakiem potoku Osia az do granicy śniegu. Nasze poczynanie obserwują bez lęku liczne kozice i świstaki. Sa pewne siebie, to rezerwat. Po drugiej stronie przełęczy już Francja.
Rzeczki Veral i Hecho przypominają mi Białkę Tatrzańską. Płynąc w głębokiej dolinie prowadzą krystaliczną, lazurową wodę. Niestety podobny jest i rybostan. Miejscowy weteran radzi nam świt lub zmierzch. Ten spędzam chętniej w łóżku. Sam łowi w Rio Veral na kulę wodną, na „wypuszczanego”. W zarośnietym wąwozie pod wodospadem niesposób rzucić. Podziwiam jego klasyczne „Moscas leonesas”. Te tradycyjnie kręcone muchy składają sie tylko z piór słynnych kogutów z Leon i jedwabiu marki „Gütermann”. Precyzyjnego wykonania można tylko pozazdrościć.
Następnego dnia po nieudanym poranku na rzece Hecho wspinamy się w górę doliny „Selva de Osa”, rezerwatu niedźwiedzi. W drodze powrotnej spotykam na parkingu dwóch muszkarzy. Gadu, gadu i korzystam z okazji zobaczyć ich muchy. Staranne wykonanie i wzorowy porządek w pudełkach. W moich to bałagan. Jeden z nich Jezus Caznar (jeszcze nie widziałem Jezusa z muchówką) chętnie daje mi suchą „Perla maxima”. Imitację tej największej widelnicy Europy widziałem już w czasopismie „Trofeo mosca”, ale do podrobienia lepszy jest orginał. Drugi jego specjał, „Sedge Provocator” tracę w podmuchu wiatru w wysokiej trawie, szkoda. Słuchając moich marnych wyników w Hecho i Veral stwierdzają, że najwięcej ryb jest w odcinkach „sin muerte” (no kill). Więc ta reguła sprawdza się też w dzikich wodach Hiszpanii. Kwadrans później, w wawozie, robię stop na fotki. Pstrykam malownicze pejzarze rezerwatu. Kątem oka widzę majestycznego owada. Prawdziwa, żywa Perla maxima siada na balustradzie i ... jest moja. Ociężała w powietrzu, jest w ręce niezwykle żwawa. W sam raz dla zdjęć i pomiarów porównawczych. Będą zimą interesujące sesje przy imadełku.
W drodze powrotnej, w provincji Navarra przekraczamy Rio Irati. Łowienie w nim pstrągów na swoją ulubioną muchę McGinty opisał Hemingway w powieści „The sun also rises”. Ostatni raz przed Madrytem zatrzymujemy się w wąwozie Somosierry. Brat pokazuje mi źródło i poniżej nieduży ale malowniczy wodospad. Dla polskiej kawalerii podczas słynnej bitwy był to półmetek w drodze do Buitrago. Na pewno poili tu swe konie. Dziś przez przełęcz prowadzi autostrada.
Następnego ranka samolot podnosi się z lotniska Madryt-Barajas. Jeszcze raz widzę panoramę gór Guadarama, znane mi doliny rzek, zapory i szczyty.
¡España mi amor, volveré! (Hiszpania moja miłość, wrócę!)
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.