Niestety powodu osobistych problemów Billa ostatecznie z tej drugiej części wyprawy musieliśmy zrezygnować. Termin wyprawy zaplanowaliśmy dopasowując ja do najlepszych pływów w sierpniu. Zdecydowałem się na wyjazd w sierpniu ze względu na różnorodność ryb, które można wtedy łowić. Jest już co prawda wtedy po sezonie na króla alaskańskich wód, czawyczę (king salmon), ale za to pełnia sezonu na kiżucza (silver salmon, zwany tam również coho), z którego zresztą okolice Juneau słyną. Poza tym jest mnóstwo gorbuszy (chum, dog, ta „pieska” nazwa ma dwa źródła: mocno uzębiony pysk oraz fakt, że tymi łososiami Eskimosi w zimie żywią swoje psy, wybierając je wcześniej w czasie tarła całymi koszami i w tych je zamrażając) i kety (pink) oraz innych ryb. W czasie sezonu czawyczowego w czerwcu trudno natomiast o inną rybę. Mieszkać miałem w domu Billa, na typowym amerykańskim suburb (przedmieściu). Nietypowe było zaś to, że łososie można było łowić w strumieniu 5 minut piechotą od domu. Pozytywną cechą Juneau jest też to, że miasto nie jest połączone drogą lądowa z resztą kontynentu, samochodem można pojechać 10 mil w jedna stronę albo 50 mil w drugą. Dostać się tam można zatem wyłącznie samolotem lub statkiem, co znakomicie zmniejsza presję wędkarską. Po długiej podróży przez Chicago (gdzie spędziłem 2 dni podziwiając niesamowitą architekturę Wietrznego Miasta),
i Seattle dotarłem do Juneau 14 sierpnia o 21.30. Bez odbierania bagaży Bill pognał mnie do sklepu otwartego do 22.00, aby wykupić licencję i wyruszyć następnego dnia o świcie. Tak też się stało. Wschodzące słońce zastało nas już na pełnomorskiej motorówce Billa. Pomimo płynięcia pełną mocą 350-konnego silnika na łowisku znaleźliśmy się po ok. 1,5 godziny i rozpoczęliśmy łowienie. Łowiliśmy „lekkimi” zestawami morskimi, tzn. 10-20-funtowymi wędkami ze średniej wielkości multiplikatorami. Jako przynęty na jednej wędce wobler lub imitacja głowonoga zwana tam hoochi (to ja upierałem się przy przynętach sztucznych, Bill zdecydowanie preferował martwą rybę), na drugiej mrożonego śledzia. Kilka metrów przed przynętą tzw. flasher: wielka prostokątna blacha z zaokrąglonymi rogami. Ten flasher zresztą, jak się okazało, był bardzo ważny; jeśli ryba nie bierze to zmienia się właśnie tę blachę, eksperymentując do skutku z wielkością, kolorem i odległością od przynęty. Kolejne elementy sukcesu to właściwa szybkość trolowania i głębokość prowadzenia przynęty, downrigger jest absolutnie niezbędny. Polowanie na coho prowadzi się na głębokości minimum 30 a maksimum 40 stóp (10-13m). Po kilkunastu minutach pierwsze branie (na śledziu oczywiście…), zacinam, ale ryby nie ma. Po chwili to samo. Przy kolejnym staram się wyciągnąć wnioski z poprzednich niepowodzeń i wysłuchać rad Billa do końca. Jest branie sygnalizowane szybkim ugięciem szczytówki. Wyjmuję wędkę z holdera bez zmiany położenia szczytówki. Teraz delikatnie opuszczam wędką wybierając jednocześnie luz żyłki. Z zacięciem trzeba poczekać aż „poczuje się” rybę na końcu. Jest. Zacinam i natychmiast rozpoczyna się wariacki taniec. Multiplikator wyje. Ryba odjeżdża niesamowicie, jej szybkość i niewyobrażalne zmiany kierunków przypominają… małego pstrążka. Za to siła taka bardziej sumowa… Odjazdy są coraz krótsze i w końcu łosoś jest mój. Wyciągam go z wody gripem i w tym momencie Bill wydaje okrzyk zachwytu: to sockeye! Łowiliśmy coho, a złowiliśmy nerkę, najmniejszego z alaskańskich łososi. Zachwyt Billa wynikał z dwu powodów: sockeye jest najsmaczniejszy i bardzo, bardzo trudny do złowienia na wędkę. Ryba ma 10 funtów wagi i jest prześliczna. Pomimo tego Bill stanowczo nie zgadza się na jej wypuszczenie (muszę przyznać, że tego dnia wieczorem przy kolacji przyznałem mu rację…).
Kontynuujemy i po chwili mam na wędce coho. To dopiero jest frajda, jest równie szyba jak sockeye i dużo silniejsza. Po prostu wyobraźcie sobie, że macie na wędce torpedę, która z częstotliwością kilku sekund wykonuje ruchy Browna (nie mam wcale na myśli mojego przyjaciela Billa, jeśli nie pamiętacie co to znaczy to odsyłam do podręcznika fizyki). W końcu jest mój. Kolację już mamy, więc tego nawet nie wyciągam z wody. Na oko (Billa, nie moje) ma ok. 18 funtów. Za uwolnienie dziękuje mi prysznicem waląc na pożegnanie swoim wielkim ogonem.
Po południu wracamy i podsumowanie: złowiłem 8 coho i 1 sockeye, nie liczymy pinków i chumów, które traktowane są jak uciążliwy przyłów. Nieźle. Wieczorem jeszcze krótki spacer nad strumień i mały trening muchowy. Woda zawalona jest kotłującymi się chumami i pinkami, ale złowić je jest praktycznie niemożliwe.
Łososie po wejściu do rzeki na tarło przestają się odżywiać i sprowokować je do ataku można tylko wywołując agresję. Ale te w strumieniu to czekające już na śmierć wytarte ryby i nawet próba ich łowienia wydaje mi się po chwili jakoś nie na miejscu…
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.