Wojciech Piziak: - Od dłuższego już czasu wszystkie czasopisma wędkarskie w różnych zresztą celach przypominają historię wędkarstwa polskiego. Jesteś jednym z niewielu już ludzi łowiących i działających w czasach II. Rzeczpospolitej, w zupełnie innej od dzisiejszej strukturze organizacyjnej i oczywiście nieporównywalnie dogodniejszych warunkach przyrodniczych. Powiedz, jak było naprawdę?
Tadeusz Godzicki: - Pozwól, że zacznę od pewnego dziecięcego epizodu. Pierwszy raz na ryby wybrałem się pod opieką niani w Rabce Zaryte, miałem wtedy osiem lat i wyobraź sobie, niemal natychmiast znalazł się przy nas strażnik rybacki, doszło do małej pyskówki, ale bez konsekwencji. Następny raz podobną przygodę miałem w wieku lat czternastu, tym razem w Zawoi, nad Skawicą. Na gorącym uczynku przyłapał mnie miejscowy gajowy i znowu rozeszło się po kościach, bo wakacje spędzałem u leśniczego, który wybronił mnie z opresji – zresztą po latach zostałem jego zięciem. Ale już rok później, mając dosyć „prześladowań” wykupiłem licencję za 60 zł i mogłem przez całe wakacje legalnie łowić na górnym odcinku Skawicy, tj. do ośrodka zarybieniowego. Wolałbym łowić również nieco niżej, ale i tu pstrągów nie brakowało. Członkiem Sportowego Towarzystwa Wędkarskiego „Potok” zostałem w 1934 r. Dzięki bardzo mocnemu poparciu i poręczeniu kilku znanych w Krakowie osób. Wkrótce też byłem w zarządzie Towarzystwa.
W.P. – Ile organizacji wędkarskich działało w Krakowie i okolicy?
T.G. – Może nie wszystkie uda mi się wymienić, ale poza „Potokiem”, które miało do dyspozycji Skawę od źródeł do Świnnej Poręby z dopływami bez Stryszówki (obwód prywatny), działały: „Wędzisko” z Rudawą, Rabą od źródeł do Pcimia z dopływami i od Osieczan w dół wraz ze Stradomką, „Strumień” ze Szreniawą i bodajże Dłubnią, „Pstrąg” w Myślenicach z Rabą od Pcimia do Osieczan, Towarzystwo Miłośników Sportu Wędkarskiego ze Skawinką i Polskie Towarzystwo Wędkarskie, którego członkiem był prof. Romaniszyn, mające do dyspozycji najciekawsze obwody Dunajców i Białkę Tatrzańską.
W.P. – Mówisz o rewirach górskich, a jak wyglądała sprawa na pozostałych wodach?
T.G. – Były one w gestii osób prywatnych, zwykle zawodowych rybaków lub zrzeszeń, które sprzedawały licencje na połów. Rzeki te były słabiej chronione, niemniej bardzo rybne. Sam jeździłem na szczupaki w okolice Szczucina n. Wisłą i nigdy nie wróciłem o kiju, było ich tam sporo.
W.P. – Wspomniałeś o ochronie wód, powiedz, jeśli pamiętasz, jak wyglądała gospodarka wędkarska i troska o rybostan w Twoim „Towarzystwie”
T.G. – O tym nie mogę nie pamiętać choćby z tej racji, że brałem aktywny udział w realizacji obydwu najbardziej istotnych dla wędkarzy spraw. Towarzystwo „Potok”, któremu prezesował dr n. prawniczych kol. Kawa, a sekretarzował kol. Galos, w „cywilu” główny księgowy Fabryki Zieleniewskiego, liczyło około 70 stałych członków, w tym 10 mieszkających nad naszymi rzekami, mieliśmy własną, a raczej prawie własną, bo wydzierżawioną od Akademii Umiejętności wylęgarnię ryb łososiowatych w Zawoi, w której oprócz pstrągów potokowych i tęczowych (handlówka) produkowaliśmy wylęg lipienia, a także troci i łososia szlachetnego, te ostatnie nieco z przymusu.
W.P. – Jak to z przymusu?
T.G. – Wojewoda za pośrednictwem Krajowego Towarzystwa Rybackiego nakładał obowiązek zarybiania Skawy łososiem i trocią, a ponieważ ryby te rzadko wracały do Skawy, stąd pewien opór wędkarzy. Słyszeliśmy wprawdzie o złowieniu łososi, ale przez kłusowników, których wtedy nie brakowało, bądź przez wędkarzy, ale znacznie niżej naszych obwodów. Zatrudnialiśmy stale pięciu strażników, w tym dwóch z pozwoleniem na noszenie broni palnej. Pieniądze na utrzymanie ośrodka i straży pochodziły ze składek stałych członków (120 zł, dzisiaj ok. 500 zł), sprzedaży licencji, narybku, a także białej ryby odławianej w ramach zabiegów selekcyjnych. Każdy z nas musiał ponadto darmowo wykonywać obowiązkowo prace na rzecz koła.
W.P. – Wydaje się niewiele, biorąc pod uwagę ówczesne realia.
T.G. – Musiało wystarczyć i starczyło. O zarobek na wsi nie było łatwo, a ponadto praca strażnika nobilitowała w oczach ziomków, więc i nakłady na ten cel były do przełknięcia przez skarbnika. Ponadto policjanci, gajowi, a nawet leśnicy reagowali z obowiązku lub zwyczajowo na objawy kłusownictwa, czasem w zupełnie niekonwencjonalny, ale bardzo skuteczny sposób.
W.P. – Co łowiłeś w Skawie i innych rzekach?
T.G. – Zacznę może od sprzętu. Zaraz jak stałem się dzieckiem „Towarzystwa”, łowiłem wyłącznie na sztuczne muchy. Muchówkę kupił mi na imieniny ojciec w firmie „EMGES” w Warszawie. Była to klejonka produkowana w Polsce, bardzo zresztą kiepska w porównaniu z tym, na co łowiłem później. Największy problem miałem ze sznurem muchowym, były bardzo drogie i trudne do kupienia, więc splatałem kilka linek jedwabnych, przeznaczonych w zasadzie na przypony, odpowiednio je impregnując. Żyłek syntetycznych jeszcze w Polsce nie używano. We wszystkie pozostałe akcesoria łącznie z muchami zaopatrywałem się w sklepie Samuela Hirchberga, wyśmienitego fachowca w branży, który handlował przy ul. Zwierzynieckiej w Krakowie, a więc niezbyt daleko od ul. Grodzkiej, przy której stoi mój dom. Później miałem już sprzęt angielskiej firmy Hardy i własnej produkcji muchy, a także dewony. Łowiłem głównie na muchę mokrą. Pstrągów były takie ilości, że nie musiałem stosować innych metod. O tym, ile ich pływało w rzekach, posłuchaj historyjki, w którą dzisiaj trudno uwierzyć. Tuż przed wojną, w Waksmundzie, przez który przepływa Dunajec, spotkałem jednego ze znanych krakowskich lekarzy, nazywał się Wernikowski. Był stałym członkiem Polskiego Towarzystwa Wędkarskiego, najbardziej elitarnego klubu w Małopolsce. Członkowie „Towarzystwa”, ludzie w większości bardzo zamożni, do przesady naśladowali Anglików i stąd złośliwie trochę i z zazdrości nazywani byli „papugami”. Ten pan mimo upału nie zrezygnował z wełnianej sportowej kurtki, a jakże w kratkę i czapki a la Sherlock Holmes. Łowił na klejonkę firmy Hardy o handlowej nazwie Gold Medal, ciężką i na mój gust flakowatą, ale jak łowił, to słuchaj. Stał w woderach, takich prawdziwych, z materiału odpowiednio impregnowanego, lekkich i podobnie jak dzisiejsze pończochy z pianki, chowanych do mocnych trzewików z grubym protektorem. Niemal każdy rzut kończył się zapięciem pstrąga, ale on stał nadal i czekał chwilę, aż „powiesi” się drugi i wówczas wkładał rękawicę, po czym zaczynał kręcić korbką kołowrotka i po kolei, niespiesznie odpinał ryby z haczyków, jeśli były odpowiednio duże, chował do torby, po czym powtarzał wszystko od początku. Złowił ich w czasie godziny, podczas której mu asystowałem dobrze ponad trzydzieści. Musisz wiedzieć, że nie istniało wówczas pojęcie limitu ilościowego. Jedynym ograniczeniem były wymiary i okresy ochronne. Pstrągi mogły być zabierane, gdy miały długość ponad 25 cm, lipienie 27. Nie było też definicji, jak ma być regulaminowo skonstruowana sztuczna mucha, ale w zasadzie nie dodawano obciążenia. Znam tylko jednego wędkarza, który łowił na coś w rodzaju dzisiejszej dolnej nimfy. Nazywał się Magielski i jego produkt nazywaliśmy nie bez uszczypliwości Magielski Fly, sposób łowienia bowiem na tak wówczas dziwną muchę wydał nam się śmieszny, ale trzeba przyznać, że był skuteczny, szczególnie na wyższej wodzie.
Ale ja też mam co wspominać, a najbardziej pamiętam pstrąga złowionego w Krzczonówce, dopływie Raby niedaleko kościoła w Krzczonowie, czyli dużo powyżej jazu stanowiącego już wówczas pewną barierę w migracji ryb z Raby. Przyjechałem nad wodę wraz z burzą. Rzeczka, jak to zwykle bywa po ulewie w górach, zrobiła się brązowa, ale byłem wtedy bardzo cierpliwy, zresztą nie miałem innego wyjścia i odczekałem kilka godzin, aż zaczęła się nieco czyścić. Rzeki płynęły wtedy naturalnym, twardym korytem i klarowały się w oczach. Dzisiaj takie zjawisko można już spotkać jedynie w Białce Tatrzańskiej. Zawiązałem największą muchę, jaką znalazłem w pudełku, prawie łososiowego March Browna i zacząłem obławiać większe bełka (dołki). W jednym z nich spływ wody hamował oberwany głaz wielkości sporej szafy, pod którym pstrągi miały bezpieczną kryjówkę. Rzuciłem muchę i momentalnie po zacięciu rozległ się niesamowity jazgot kołowrotka. To co siedziało na haku, mimo że złowiłem już tysiące kropkowanych, było czymś nadzwyczajnym. W pewnym momencie pomyślałem, że zapiąłem rybę za bok, lub ogon, taki stawiała opór. Największe niebezpieczeństwo stanowiły ostre krawędzie skały i korzenie tuż obok. Mętna jeszcze woda nie pozwalała na żadne inne pewne wnioski poza tym, że mam coś grubego.
Pełna napięcia i niepewności walka przypominająca przeciąganie liny trwała około kwadransa, po czym pstrąg zaczął tracić siły i dał się wyprowadzić nieco dalej od stałej kryjówki. Wreszcie schodząc w dół, za którymś kolejnym prądzikiem, udało mi się go sprowadzić na płytkie ploso i wyjąć ręką z wody. Mierzył 68 cm. Nawet wówczas był to nie lada okaz. W tym dniu dołowiłem jeszcze kilka czterdziestaków, ale to już było normą. Nie był to najdłuższy pstrąg mojego życia. Rekordowy miał 102 cm i na pewno nie był trocią, a złowiłem go w Sromowcach na spinning przy okazji połowu szczupaków w odciętym po powodzi korycie Dunajca. Sprzęt był odpowiednio mocny, a więc i emocje proporcjonalnie mniejsze.
W.P. – Przy takiej obfitości i praktycznie braku ograniczeń w pozyskiwaniu ryb, przypadki nieetycznego, niezgodnego z regulaminem postępowania nie powinny mieć miejsca.
T.G. - Ograniczenia były dość istotne w dostępie do najlepszych łowisk, ale tylko dla licencyjnych wędkarzy, czyli spoza macierzystego „Towarzystwa”. Z tego powodu np. mogłem łowić, nie będąc jeszcze zrzeszonym w „Potoku”, wyłącznie na górnym, mniej atrakcyjnym odcinku Skawicy. Nie miała tu znaczenia kwota, którą bym zaoferował za dostęp do innych łowisk, po prostu liczba zezwoleń była limitowana regulaminem, a nepotyzm był zjawiskiem w naszej organizacji nie praktykowanym. W zasadzie polskie Towarzystwo Wędkarskie nie sprzedawało licencji na Białkę Tatrzańską i Biały Dunajec, mimo, że na inne obwody z otrzymaniem zezwolenia nie miałem problemu. Ponadto w moim „Towarzystwie”, podobnie jak w innych, miejscowi wędkarze nie mogli łowić w niedziele i święta, co było traktowane jako coś zupełnie naturalnego. Oczywiście różnie to wyglądało w poszczególnych klubach, ale taka była ogólna tendencja. Niestety w każdym miejscu i czasie żyją ludzie, których określamy mianem bardzo pożytecznego i Bogu ducha winnego zwierzęcia. Ponieważ organizacje były stosunkowo nieliczne i stanowiły towarzystwo dobrane, zwykle z poręczenia ludzi uczciwych i światłych, więc przypadki rażącego naruszania regulaminu były rzadkie - ale się zdarzały. Musisz wiedzieć, że uniknięcie kontroli w czasie wędkowania uważane było za wyjątkowe szczęście, oczywiście z żartobliwym podtekstem tego powiedzenia. Sprawdzali dokumenty i zawartość koszyków, nie tylko strażnicy, ale i odpowiednio przygotowani członkowie „Towarzystwa”, do którego należała woda. Najczęstszymi przypadkami było zabieranie niemiarowych ryb i używanie niedozwolonych przynęt.
Łowiłem powyżej ujścia Skawicy w okolicy Osielca, w lipieniowym wówczas eldorado. Idąc w górę zobaczyłem dwóch wędkarzy, których zresztą znałem, mieszkańców Makowa Podhalańskiego. Co kilka minut pakowali do plecaków złowione lipienie. Wydały mi się podejrzanie małe. Mimo niesprzyjających okoliczności zdecydowałem się na kontrolę, która mogła się okazać niepotrzebna i wówczas czułbym się co najmniej nieswojo. W tym wypadku, jak i wiele razy później przeczucie mnie nie zmyliło. Okazało się, że mieli w plecakach około czterdziestu niemiarowych lipieni.
Następny, jeszcze bardziej jaskrawy przykład wędkarskiej pazerności mam w pamięci z Chochołowa, znanej przede wszystkim z pięknych domostw i czystości, wsi nad Czarnym Dunajcem. Przyjechaliśmy z Krakowa dosyć późno. W naszej stałej kwaterze zastaliśmy trzech znanych mi doskonale wędkarzy, też spod Wawelu, ludzi bardzo dobrze sytuowanych. Na podłodze stała olbrzymia miednica pełna pstrągowego drobiazgu. Było ich tam chyba kilkaset, a na stole gotowe do wekowania słoiki. Oczywiście opuściliśmy śpiesznie dom, a w nim zaskoczonych łowców „trofeów”, szukając gdzie indziej noclegu. Aktorzy opisanych zdarzeń mieli później spore kłopoty z uzyskaniem licencji we wszystkich szanujących się krakowskich „Towarzystwach”.
W.P. – A były też inne?
T.G. – Tak, niektóre działały na zasadach powiedziałbym komercyjnych. Inaczej traktowano własnych członków, po prostu zawieszano im prawo połowu na kilka miesięcy i to w czasie sezonu. Ta szybko wymierzana kara była bardzo dokuczliwa. Ponadto zwyczajnie się z nich śmiano i niechętnie łowiono w ich obecności. Delikwenci musieli dodatkowo uiścić dosyć znaczną opłatę na dobro „Towarzystwa”, czyli naprawić szkodę.
W.P. – Jak mi wcześniej mówiłeś „Towarzystwa” działały w czasie okupacji aż do powołania PZW. Czy pamiętasz reakcję Twoją i kolegów po tej decyzji?
T.G. – Stanowisko działaczy i większości członków „Potoku” było zdecydowanie negatywne, ale powiem uczciwie, nie wszystkich. Byli i tacy, którzy cieszyli się z zaistniałej sytuacji, otwierającej dostęp do wszystkich zamkniętych dla większości łowisk, ale też i tacy, którym przeszkadzał obowiązujący porządek i rygor.
W.P. – O ile pamiętam, to nie było jeszcze długie lata najgorzej, wspomniałeś kiedyś, że piękne ryby łowiłeś też w latach pięćdziesiątych i później.
T.G. – Faktycznie, w roku 1953, gdy miałem przymusowy trzymiesięczny urlop - zostałem wylany z pracy pod pretekstem redukcji etatów, w czym pomogło mi moje „niesłuszne pochodzenie” – złowiłem w Skawicy i Skawie około 500 pstrągów potokowych. Nieco później, bo już po 1956 r. W bieszczadzkich rzekach Solince i Wetlince miałem szczęście wyholować kilkanaście kilkukilogramowych troci i masę pięknych pstrągów, ale o tym już opowiadałem Ci wiele razy.
W.P. – Powiedz mi jeszcze, jaka jest Twoja recepta na ponownie rybne rzeki?
T.G. – Tak naprawdę trudno mi coś doradzić, sytuacja wydaje się patowa. Dużo wędkarzy, mało łowisk. od kilku lat nie wykupuję karty wędkarskiej, bo doszedłem do wniosku, że już nie ma ryb. może gdyby nie wcześniejsze przeżycia, nadal uganiałbym się z muchówką i spinningiem za resztkami lipieni i pstrągów. Takie wędkarstwo już mnie nie cieszy i mimo tęsknoty za wodami wolę polować. Wydaje mi się jednak, że muszą być wprowadzone skuteczne bariery ograniczające dostęp do naturalnych łowisk pstrągowych z racji, o których mówienie jest truizmem. I jeszcze jedna brutalna prawda. Jeżeli się chce mieć ryby, to musi się je przede wszystkim wpuścić do wody i chronić, a to kosztuje tym drożej, im więcej jest chętnych je łowić.
Harklowa, maj 1996r. Rozmawiał: Wojciech Piziak
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.