Wiosna dodaje ochoty do życia nie tylko nam, ale przede wszystkim pstrągom. Miałem nadzieję, więc że moje wielokrotne, bezrybne wypady na Hutt river, które trwały przez całą zimę (jeśli nie liczyć jednego potokowca, który na dodatek odpiął mi się przy ręce) przejdą do przyszłości.
Pod koniec września nagle zrobiło się bardzo ładnie i dowiedziałem się od Strato, że ładnie połowił na środkowym odcinku. Mmm, pomyślałem. Hutt river, chyba nie jest jednak taka zła. Poczekam na lepszą pogodę i wybiorę się wyżej. Oczywiście wycyganiłem też informacje, co i jak, ale sam zacząłem już w myślach snuć plany jak i gdzie będę łowił. Dzień był piękny, choć tradycyjnie dla NZ czasem nieźle przywiewało. Znalazłem się na płytkiej rozległej płani, lub raczej czymś, co tutaj określa się jako „run”. Więc dobrze. Pheasant Tail bez obciążenia, na długim przyponie z końcówką 0.16 (3 kg Strofta). Pierwsze parę rzutów, dobra chyba wreszcie poprawnie prowadzę, przydałby się jednak jakiś „indicator”. Ok, zaraz go sobie zrobię z kawałka glo-bug yarn i żyłki, ale jeszcze puszczę kawałek dalej za tymi kamieniami, obiecująco wyglądają...O-ho chyba zaczepiłem glony na kamieniu, bo zestaw stanął. Podciągam lekko. Chyba jednak kamień? Eeee, nie! Kamień płynie w dół rzeki. OK. Widzę jak otwiera paszczę i pokazuje jasne podniebienie. Jak na jasne podniebienie przystało jest „dobry”, bo daje się sprowadzać chwilę w dół rzeki. Ale nie! Chyba już wie, bo ucieka w nurt. Ładny jest, ciemny i gruby, ale jeszcze go nie pooglądam. To dziwne, ale po stracie 10 ryb na ostatniej wyprawie na Tangariro, mam dużo więcej spokoju w holu. Kijek LOOP’a klasy 4 też fantastycznie działa. Jak na tani kołowrotek to mój BFR 355 ładnie się spisuje i oddaje linkę uciekającej rybie. Po kilku takich odjazdach wreszcie udaje mi się rybę podciągnąć na plażę i widzę wygrzbieconego, złocisto-bokiego potokowca, dobrze powyżej 0,5 m (53 cm, po zmierzeniu). Jeszcze chwila i mam go w ręku. Ma chyba sporo ponad 1,5 kg, (3,5 funta brzmi wersja oficjalna). Wreszcie upragniony potokowiec, pierwszy z Hutt river, pierwszy w NZ, pierwszy w życiu powyżej 50 cm. Aparat niestety w domu. Całuję go w nos i wraca do wody – przekracza wymiar ochronny 45 cm.
Dobra. Łowię dalej. Tym razem zakładam sygnalizator i cierpliwie obławiam potencjalne stanowiska. Mija następne 40 minut i tym razem już zero przypadku. Sznur odjeżdża, co ładnie widać na moim sygnalizatorze ( tu ukłon w stronę przeciwników sygnalizatorów: to branie widziałem wyraźnie na sznurze, ale na równym przepływie, a tych w Nowej Zelandii jest znacznie mniej niż w Polsce). Zacinam i tym razem gwałtowny odjazd w dół rzeki. W końcu kilka wysokich wyskoków i widzę, że ryba jest znacznie...mniejsza. Walczy niesamowicie, ale wkrótce kapituluje. Jest inna, srebrnawa i węższa, chyba sea-run brown trout. Zdecydowanie mieści się w wymiarze ochronnym (38 cm), więc decyduję się ją zabrać, aby zbadać, czym się żywią. Żołądek pełny. Są chruściki w domkach – cased caddis, kręgosłup jakiejś małej rybki i mnóstwo pancerzyków, czegoś, czego nie umiem rozpoznać, a wygląda na dojrzałe owady. Roją się jętki, ale szare, a te są wyraźnie zielonkawe. Może inne larwy chruścika: bezdomkowe (Hydropsyche), czyli tutaj net-building caddis. No cóż moja skąpa wiedza nie pozwala na więcej, ale widzę, że spokojnie mogę zastosować sino-zielone imitacje; mam takie jeszcze od Mikołaja!
Dochodzę do końca płani i na płytkiej wodzie płoszę jeszcze dwie ryby, które tu normalnie powinienem złowić. Do tego jeszcze kiedyś dojdę. A na razie wracam w dół rzucając March Brownem, (bo to przecież marzec w NZ) i mimo, że nic już nie łowię i tak dzień uznaję za udany. Pamiętajcie o moim porównaniu z polowaniem ( tu nie łowi się 30-50 pstrągów dziennie, jak na górnej Wiśle) i o tym, że rybę często trzeba sobie wypatrzyć, raczej niż obiecywać sobie po miejscówce.
Tymczasem miesiąc później (26/10) na Hutt river zawitała prawdziwa wiosna i nareszcie, złowiłem potoka na suchą...
W tamtą sobotę, wieczorem znowu pojechałem do mojej ulubionej płani, a raczej przelewu, i trochę powyżej ujścia potoku z zimna woda, który na dodatek odbarwiał główna rzekę, trafiłem na pstrągi. Pierwsze nierozważne kroki ( a raczej brak zdolności dostrzegania ich) i jeden, a potem i drugi uciekają w główny nurt. Nic to, rzucam pod prąd, pod brzeg i... Proszę - nimfka dostaje się ładnemu 45cm bladożółtemu (to chyba adaptacja do płytkiej wody). Zabawa na mojej czwórce Loopa trochę trwała, choć wędka spisywała się doskonale. Sprowadziłem go na plaże w dole; w końcu dostaje całusa w nos i ucieka w nurt. Ja wracam i łowię jeszcze wyżej i jeszcze bliżej brzegu. Przy okazji dobra wędka klasy 4 w zupełności wystarczy do wyholowania tutejszych pstrągów, problem jest tylko z rzucaniem pod nieustannie wiejący tutaj (okolice Wellington – prawdziwego windy town) wiatr.
Nagle widzę jak pół przyzwoitej wielkości pstrąga wychyla się z wody i zbiera muchę. Tego widoku chyba nie zapomnę. Wierzcie mi, że widok półmetrowego potokowca, bardzo delikatnie zbierającego muchę należy do wdzięcznych. Szybka zmiana zestawu. Pierwszy rzut, nic. Czyżbym go spłoszył linką? Za trzecim delikatne wessanie i równie delikatne zacięcie (przypon 0.12) i... jest!. Piękny, tego samego koloru, co poprzedni, ale większy. Pięknie się go holuje, choć potokowce tutaj znacznie ustępują tęczakom pod względem waleczności, choć z drugiej strony są trudniejsze do przechytrzenia. Kurcze wszystko się przeciąga, bo żyłka przeszła pod pokrywę skrzelowa. W końcu po iluś podciągnięciach i odjazdach jest mój i ...skrajnie wyczerpany. Mam żal do siebie, bo powinienem go wypuścić w lepszej kondycji (a muszę, bo jest za-wymiarowy 49 cm). Wszystko przez tę żyłkę w pokrywie skrzelowej. Delikatnie przenoszę go w nurt, i stawiam w prądzie, tak, aby łykał tlen. Nie przechyla się, stoi prosto i wolno porusza się pod prąd. Odchodzę, żeby go nie stresować. Mam nadzieje, ze będzie dobrze. Wracam i łowię dalej, znowu wyżej, i znowu przy samym brzegu. Moją muchą zainteresował się teraz taki znacznie powyżej 50 cm, ale schodzi z nią (widzę jego płetwę), wyprzedza i... trąca ogonem!!! Szczęka mi opadła. Długo jeszcze nad nim stałem, ale jak można było przewidzieć bez skutku.
Tak, to była jętka, ale robi się coraz ciemniej i lata chruścik. Znowu widzę całego złotego grubaska, jednak nie chce wyjść do żadnej z moich much. W końcu przesuwam się bardzo powoli w dół i znowu płosze ze dwa; tyle. Emocje jednak niesamowite.
Zacząłem też wraz z początkiem nowego sezonu (1/10) łowić na bardzo popularnej w tutejszym rejonie pstrągowej Wainuiomata river. Początki zachęcające (to właśnie zdjęcia do mojego poprzedniego artykułu oraz kilka obrazków rzeki, poniżej), chociaż rzeka bardzo różni się od jakiejkolwiek innej. Płynie przez prywatne tereny farmerskie, co powoduje, że nie wszędzie da się łowić, bo po prostu niektórzy farmerzy sobie tego nie życzą. Jest bardzo trudna technicznie, miejscami porośnięta buszem (nie-górska), a pstrągi bardzo płochliwe. Zaś sprawa legalnego dostępu do rzek w Nowej Zelandii to cały osobny problem, o którym jeszcze napiszę.
Z Wainuiomata river opiszę Wam tylko jeden obrazek (nie chcę Was zanudzić), który doskonale oddaje kwint-esencję łowienia pstrągów w Nowej Zelandii.
Tego dnia mam ułatwione zadanie, bo poruszam się za Strato, który powoli przesuwa się w górę rzeki i nagle ściszonym głosem mówi. Są dwa! Gdzie?- pytam. Rzeczywiście, dwa ładne półmetrowce stoją w odstępie 1,5 m od siebie na płytszym wlewie do głębokiego dołu. Strato jak zwykle: Have a go! Ja boję się, że spłoszę oba, więc mówię, że po nim. Dobra, Strato bierze pierwszego z lewej. Rzut pomiędzy oba pstrągi i krótkie: yes. Strato na swoim Sage’u XP #5, 10’ nie ma najmniejszego problemu ze sprowadzeniem ryby do dołka, gdzie się z nią bawi. Ja trochę niepewnie trafiam nimfą (Hare on the Copper) wprost przed drugiego (jakieś 2 m od ryby) i po chwili widzę jak otwiera jasny pysk. Instynktownie przesuwam linkę (to najlepsze określenie) z prądem, a Strato mówi ok. Nie bardzo wiem, co się dzieje, bo przed sobą widzę tańczącą rybę i nie wiem czy to moja, ale właśnie budzi mnie syk Strato, który swoją odpina przy samym brzegu dołka. OK! Mam go na wędce. Tego dnia były bardzo ostrożne, więc zszedłem do 0.10 na końcówce. Okazuje się jednak, że na wodzie bez zaczepów (potem na tej samej rzece przekonuję się, że 0.16 na zaczepy to też za mało, gdy ma się 60-taka) to wystarcza i po iluś minutach zabawy (tu naprawdę mówią: playing fish) jest mój. Jestem szczęśliwy... Strato zupełnie „nie-po-anglo-sasku” klepie mnie po ramieniu i przybija piątkę.
No cóż, i potem rzeka była łaskawa, ale to już temat na inne okazje, z mam nadzieję polskim lub czeskim piwem. Pozdrawiam.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.