Tak było i tego roku. Wybór padł na Zillertal w astriackich Alpach. Specjalistyczny hotel dla rodzin z dziećmi, cztery gwiazki, kwatera, wikt i rozrywka bez zarzutu. A ryby? Na miejscu rzeka Ziller, typowa zmeliorowana „autostrada” która całe lato prowadzi mętną, lodowcową wodę. Wiem, że w tych rzekach, jak we włoskiej Adydze, trafiają się okazy. Ale tylko późną jesienią i wczesną wiosną, przy niskiej i czystej wodzie. Opis jej górnych dopływów: Zemmbach i Zillergrund brzmi na łamach naszego „Fliegenfischera” już zachęcająco. Notuję adres maila i kontaktuję dzierżawcy potoku. Pann Kröll odpowiada szybko i uprzejmie, przysyła mapę łowiska i materiały infomacyjne. Prowadzi gospodę z hotelem we wiosce Ginzling, w środku swojego odcinka rzeki. Warunki do przyjęcia: fly only, no kill (C & R), tylko muchy i nimfy (bez streamera), haki bez zadzioru, 8 licencji dziennie, cena przystępna i rezerwacja telefoniczna. Dobra nasza, pakuję manatki muszkarskie do samochodu.
Na miejscu normalny tryb naszych urlopów. Jesteśmy aktywni, leżaki to nie nasza sprawa. Rankiem kolejką linową w góry, lepiej tam wytrzymać jak w skwarze doliny, wędrówki po lasach i halach, lody dla dzieciaków w licznych schroniskach górskich. Po południu basen a potem kolacja i nareszcie ... piwo. Kuchnia austriacka jest warta polecenia. Czasami, podczas wędrówek, trafiamy górkie potoki i malownicze zapory, pachnie pstrągiem i palią alpejską. W powietrzu wirują widelnice, jętki i chruściki, wywołując u mnie kurcze palców, imadełko zostało w domu. Podczas wędrówek jestem „zapleczem techniczno-transportowym” no i instytucją kredytową. Wśród masy zdjęć urlopowych jestem tylko na jednym. Objuczony manatkami jak himalajski Szerpa na pewno nie byłem fotogieniczny. Ale nie skarże się na moją czwórkę, jak ich nie kochać?
Wreszcie przychodzi mój dzień. Pierwszy na śniadanie w jadalni tłumaczę zdziwionej kelnerce że jadę na ryby, rodzina przyjdzie później. Migiem przerabiam się przez bogaty bufet. Połączanie autobusem wyszukane w rozkładzie jazdy, samochód zostaje do dyspozycji rodzinki. Objuczony sprzętem wychodzę z hotelu i stwierdzam że ... leje!!! Pierwszy deszcz po tygodniowych upalach i właśnie dzisiaj. Żona pociesza mnie, że jest jeszcze jeden dzień urlopu. Pani Kröll przez telefon też, dzisiaj u nich kompletna zupa ale jutro ma być lepiej. Licencja czeka. No wiec jutro albo nigdy!
25. lipca 2007 roku. Autobus przewala się przez długi tunel. Wjeżdza do głębokiej doliny Zemmbachgrund. W dolinie widzę go po raz pierwszy, potok Zemmbach. Mały, myślałem że będzie większy. Szybka woda, głazy i bystrzyny. Nie będzie to łatwa sprawa dla mnie jako „Flachlandtiroler” (góral nizinny). Raport o tym potoku pióra Jana van den Boogaarda znam na pamięć. Wreszcie wioska Ginzling i opisana gospoda pana Krölla. Szef krząta się na werandzie, Austriakom się nie spieszy, mnie tak. Płacę należne, dostaje licencję i krótką odprawę:
„Ile pan ma czasu?”
„Góra cztery godziny”
„To mało, moze pan zaczać zaraz we wiosce za mostem”
„Myślałem, by zacząć od Gamsgrube (koziczy dół) i iść w górę”
„Dobry pomysł, ale to pół godziny marszu, drogą a potem przez łąki. Aha, polecam suchą Buck Caddis i nie zapomnieć, Catch& Release.”
„Spokojnie, jestem w hotelu, po co mi ryby”
„Powodzenia!”
Szybkim krokiem wnet zostawiam za sobą drogę. Teraz to juz tylko łąkowe ścieżki. Cały czas towarzyszy mi Zemmbach, trudny, dziki i zarośnięty. Niedaleko Gamsgrube, pojedynczego gospodarstwa, zaczyna się odcinek otwarty. Zasilany wodą pięknego wodospadu potok się rozszerza. Drżącymi z niecierpliwości rękami wypakowuję ekwipunek: goretexy, kamizelkę, kapelusz potrzebny w tym skwarze i składam muchówkę. Do przyponu wiążę brązowego sierściucha. Dużego, by zniechęcić drobnicę. Jerzynka tułowia poprawia pływalność w szybkiej rzece. Schlitterfliegen (ślizgacze) zwiemy je w Niemczech. Pierwsze próby pod mostkiem. W kryształowej wodzie płoszę potokowce, fajtłapa. W tych warunkach przynoszą sukces tylko dalekie rzuty pod prąd. Nie ma też innego wyjścia, mocny halny wiatr pcha w górę doliny. Na szczęście wziąłem mocną 6-stkę, zamiast filigranową 4-kę, jaką radził mi pan Kröll.
W nowej pozycji namierzam nieduży głęboczek. Precyzyjny rzut, metr poprawnego prowadzenia i od nowa. Wysokogórskie muchowanie pod prąd na suchą jest męczące. To nie moja nizinna Plana. Po trzecim rzucie branie, potokowiec spada. Tak samo w następnych rzutach. Kontrola muchy, węzeł na kolanku. Rzadko mi się to zdarza, może z powodu wiatru? Nowy rzut i jest. Górski potokowiec skacze jak tęczak, nieduży ale waleczny. Powoli idę w kierunku wodospadu, brania i liczne acz drobne pstrągi. Łowienie trudne, tracę raz tyle ryb jak wybieram. Woda rybna, w bani pod wodospadem mam ich pięć sztuk. Nie brak owadów, widelnice, chrusty i szare jętki, uczta dla oka. Przed dalszym marszem piknik w towarzystwie krów. Poza nimi jestem sam w tej zalanej słońcem malowniczej dolinie. Szum wodospadu nad głową.
Omijam środkowy, dziki odcinek potoku. Na niego trzeba czasu, którego nie mam. Na skraju wioski wiszący most. Inspekcja z góry; wysoki brzeg ale interesujące progi. Tu nie ma miejsca na suchą. Decyduje się na długą nimfę, klasycznie z prądem. Moja filigranowa „Hydropsyche” znajduje dużo klientów. Niestety najpięknieszego, jaskrawo barwnego potokowca zrywam podczas holu. Szkoda, było by zdjęcie. Potokowce z dopływów Ziller uchodzą za najpiękniejsze w Austrii. Patrzę na zegarek, jeszcze godzina do autobusu. Decyduję się na most pod gospodą. Faktycznie, poniżej progu jest tam lazurowy dołek. Ten ze strony tytułowej raportu Boogaarda. Powolniutku brodzę w jego kierunku. Pod skałami wąwozu są interesujące jaskinie. Dlaczego puste? Podaje nimfę daleko pod prąd, w szybką wodę naturalnego progu. Po trzecim rzucie mocne przytrzymanie. Pstrąg i to duży muruje przy dnie jak brzana. Oddycham głęboko trzy razy i zaczynam hol w najwyższym stopniu koncentracji. Duży, pięknie wybarwiony tęczak, bo on to jest, walczy mocno ale spokojnie. Odjazdy z dół rzeki, ucieczki do jaskiń, nurkowanie do piany progu należą do jego repertuaru. Perfekcyjny hol z całą gamą rybich kruczków jak żadko. Wreszcie podbierak, uff! Ryba spada przy podniesieniu z haka. Nie biorę jej do ręki, ale robię jedno pamiątkowe zdjęcie. Pstrąg dostojnie wraca do swego królestwa. Wiem teraz że jest tam sam, nie toleruje intruza.
Wracam do gospody, składam sprzęt i przebieram się „na cywila”. Jestem zadowolony, 14 wycholowanych pstrągów (13 potokowców i tęczak jedynak) w obcych warunkach w 3 godziny to nieźle. No i ten finał. Zamawiam duże, chłodne piwo. Delektuję się nim w cieniu parasola na werandzie. Gawędzę z gospodarzem. Sympatyczny facet, kiedyś mistrz rowerowy Austrii, po śmierci ojca rzucił sportem i przejął rodzinną gospodę. Rasowy muszkarz. Z bratem dzierżawia potok Zemmnach i zaporę w górnym biegu. Na palie i tęczaki w niej już nie mam czasu. Opowiadam mu o pomorskich trociach, obiecuję zdjęcia. Przyjeżdza autobus, dopijam piwa i żegnam miłego gospodarza. Autobus znika w czeluśni tunelu. Tracę ze wzroku dolinę Zemmgrund i potok, szkoda ale było pięknie.
Czy jeden dzień łowienia wystarczy w rodzinnym urlopie? Tak, o ile jest udany.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.