I właśnie w taki dzień, kiedy wszystkie beskidzkie rzeki rwały, będąc totalnie niedostępnymi, znalazłem się nad Wiercicą znaleźliśmy się jednak, tak jak było to wcześniej zaplanowane. Przyjechaliśmy do Zalesic. Jak to przeważnie bywa, czysta woda, bezgłośnie płynąca po dywanach roślinności, kryjąca nie wiadomo co jeszcze. Mimo już wyraźnie jesiennego krajobrazu nad rzeką, jeszcze na tyle brzegi jej są zarośnięte najrozmaitszym zielskiem, że trzeba będzie nieźle w większości miejsc się napracować. Jednak jestem do tej rzeki przyzwyczajony, i nie straszne mi utrudnienia, jakie stawia ona w porównaniu do innych łowisk. Gdzie tam jej z tym do górnej Krztyni, czy jej dopływów. Tam dopiero jest dżungla, a ryby na muchę się łowi.
Zaczynam przy mostku. Na wodzie nic się nie dzieje. Z miejsca gdzie stoję, widzę wyraźnie kilkadziesiąt metrów ode mnie, patrząc w dół. Łowię na mokre muszki. Podaję je raczej na krótkim sznurze, ale też nie stoję przy samej rzece, tylko około dwóch – trzech metrów od jej brzegu. To istotne, na Wiercicy. Temu, kto zamierza tutaj przyjechać proponuję zastosować taką taktykę. Nawet nie będzie się spodziewał ile na tym zyska. Na prowadzącą zawiązałem to, co tu zawsze się sprawdza, march browna, na skoczka natomiast eksperymentalną mokrą muchę Grouse and Claret, z bordowo – czerwonym tułowiem, przewiązaną grubą, złotą lametą. To dobry wybór.
Zaczynam zaraz za mostkiem. Odcinek od przeprawy do pierwszej kępy krzaków jest pusty. To znaczy chyba ja zrobiłem jakiś błąd, bo miejsca te zawsze stanowią stanowiska i potokowców i tęczaków, na które właśnie dzisiaj się nastawiłem, a z bardzo licznych hodowli i stawów uciekają one systematycznie zasiedlając w ten sposób właśnie rzekę. Doszedłem do krzaków i spojrzałem na wodę. Ciemna jej tu barwa świadczyła o sporej głębokości. Kilka gałęzi nadrzecznych krzaków tworzyło tu ciekawe miejsce, leżąc na wodzie. Podałem muchy pod drugi brzeg i na początku przeprowadziłem je tak, aby nie zawadzić o krzaki. Udało się. Następny rzut wykonałem podobnie, ale muchy przeprowadziłem głębiej. Też spokój. Nagle głośne chlapnięcie z drugiej strony. Wycofuję się i spoglądam na wodę za kępą krzaków. Widzę kolistą falkę rozchodzącą się jeszcze na wodzie. Znowu! Wychodzi. Nie zmieniam na suchą, podaję rybie te muchy, które mam. Automatyczne branie i coś szybko wplątuję się w rośliny miesza tam trochę i mąci wodę, ale wiem że wygram. Za chwilę tęczak jest już na moim brzegu. No nareszcie widzę prawdziwego tęczaka. Nie o wielkość mi chodzi, a o ubarwienie. Ryba jest śliczna. Jakże inna od tych bladych i oskubanych z płetw pstrągów pochodzących prosto ze stawów hodowlanych. wziął na prowadzącą muchę. Wypinam rybę i już kątem oka widzę następne wyjście. Teraz postanawiam zmienić muchy na suche. Właściwie suchą, bo decyduję się założyć tylko jedną. Wyciągam z pudełka dzież wcześniej wykonanego dużego Coachmana i zawiązuję go na dziesiątce. Tym razem ryba zdążyła swoje żerowanie ujawnić już trzy razy. Jest ciekawie. Podaję trochę powyżej stanowiska ryby i od razu na wodzie widzę dwa wyjścia. zacinam ale co to? To nie ta ryba, której podawałem. Tym razem mam niewielkiego potokowca. Ale narobił hałasu. W wypatrzonym miejscu natomiast następne wyjście, ale widzę że ryba jeżeli to oczywiście ta, o której myślę, spłynęła kilka metrów niżej. Podchodzę tak, abym mógł w polaroidach zobaczyć wodę. Widzę rybę, jej ciemny charakterystyczny kształt bardzo kontrastujący na tle jasnego, żwirowego dna. Prezentuję pstrągowi mój wczorajszy wyrób. Wychodzi ale zaraz widzę jego szybki zwrot. Spaliłem! Mija parę sekund. Widzę rybę stojącą w wodzie. Na pewno jej nie ukłułem. Podaję jeszcze kilka razy. Stoi, ale nie wychodzi. To tęczak. Postanawiam iść dalej i wrócić tu na końcu. Dalej zaczyna się bardzo ciekawy, łąkowy odcinek rzeki. Łowię tu dużo ryb, ale nic większego, same drobne tęczaki i potokowce. Trochę dalej rzeka zmienia charakter, znajduje się tam gospodarstwo stawowe z potężnym jazem. Ustawiam się poniżej niego, i znowu przezbrajam zestaw. Rzeka jest tu bezapelacyjnie trudniejsza niż wyżej, ale ja zamierzam odwiedzić kilka adresów, które już dobrze znam. Tak też robią, ale tutejsze ryby dziś nic nie robią sobie z mojej obecności, generalnie, zupełnie, jakby ich nie było. Urywam prowadzącą muchę na wyjątkowo inteligentnym zaczepie i dochodzę do następnego mostu. Jestem w miejscowości jestem w Wiercicy nad Wiercicą, bo tak nazywa się miejscowość, do której doszedłem. Poniżej mostku znowu inna woda. Obławiam ma mokre muszki bystrze poniżej mostu, mam nie zacięte pobicie, łowię jeszcze trochę po czym spoglądam na zegarek. Niestety trzeba kończyć. Nie mam dziś zbyt wiele czasu. Wracając przypominam sobie o pstrągu, którego wcześniej wypatrzyłem. W końcu dochodzę do zapamiętanego widzę już z daleka kolegę. Coś holuje. Podchodzę bliżej i jakbym zgadł. Ustawiony jest dokładnie tam, gdzie byłem wcześniej ja. W końcu ma już tęczaka u siebie. Oglądamy rybę. Tęczak jest aż karykaturalnie wysoki i wygrzbiecony jak pacyficzny gatunek. Szybko robimy kilka fotek, ryba wraca do wody. Nagle szybko zapadł zmierzch, więc wróciliśmy do naszego mostku, gdzie skończyliśmy.
Tekst i fot. Mikołaj Hassa
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.