f l y f i s h i n g . p l 2024.11.26
home | artykuły | forum | komis | galerie | katalog much | baza | guestbook | inne | sklep | szukaj
Bieżące informacje
Pstrąg i Lipień nr 42
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.

Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.
Wiadomości z łowiska
Mała Wisła 1
2020-10-14
test
Wiadomości z łowiska
San Zwierzyń-Hoczewka
2013-07-12
Warunki bardzo dobre
Wiadomości z łowiska
OS Dunajec
2014-08-12
warunki dobre ale nie idealne
Wiadomości z łowiska
Łowisko Pstrągowe Raba
2020-10-31
Dobrze to już było...
Nasze wzory
Heavy pupa nymph
Wzory much
W katalogu FF
IMGW
Stan wód
Niezbędny każdemu wędkarzowi "na rozjazdach"
 
Flyfishing.pl
Reportaże:
Mongolia '00 (Szyszchid)

autor: Maciej Mikołajczyk i Krzysztof Zieliński, opublikowane 2002-07-16

Ten wyjazd przygotowywaliśmy dość długo. Dwa lata zbierania wszelkich informacji i nawiązywania różnego rodzaju kontaktów, pozwoliły nam precyzyjnie określić nasze zamiary i dobrze przygotować się do wyprawy.
 
Tak nam się przynajmniej wydawało. Dzisiaj, z perspektywy czasu możemy z pewnością stwierdzić, że w przypadku Mongolii planowanie szczegółów jest wręcz niemożliwe. Tak wiele rzeczy nie zależy od nas. Szalenie zmienna pogoda, bardzo słaba komunikacja, brak dróg i mostów potrafią pokrzyżować nawet najlepiej przygotowany plan. Jeśli dołożymy do tego ogromne bariery językowe, słabe zaopatrzenie i właściwie nieistniejącą bazę turystyczną przestają dziwić pytania wielu naszych znajomych: "dlaczego akurat Mongolia?". A dlaczego? Przyczyn jest wiele. Dziewicza, dzika przyroda, ogromne, puste obszary nie skażone ręką człowieka, czyste rzeki i lasy, chęć przeżycia prawdziwej, męskiej przygody i sprawdzenia samego siebie. Niebagatelną sprawą jest też możliwość poznania żyjących tu ludzi, ich kultury i zwyczajów. I jeszcze jedna "drobna" sprawa: perspektywa spotkania i walki z tajmieniem. O tej pięknej i walecznej rybie czytaliśmy nie jeden raz i niejeden raz o niej marzyliśmy. Teraz mogliśmy nasze marzenia zamienić w rzeczywistość. To chyba wystarczająco dużo przyczyn aby bez problemu podjąć decyzję. My zrobiliśmy to błyskawicznie.

Mongolia to ogromny kraj, powierzchniowo pięciokrotnie większy od Polski. Przeszło półtora miliona kilometrów kwadratowych i niespełna dwa i pół miliona ludzi. Jeśli dodamy, że dwadzieścia pięć procent ludności mieszka w Ułan Bator, można sobie wyobrazić, że czasem niełatwo tu o spotkanie z człowiekiem. I rzeczywiście Mongolia ma gęstość zaludnienia jedną z najniższych w świecie. Mongolia to kraj górzysto-wyżynny z osiemdziesięcioma procentami powierzchni leżącej powyżej tysiąca metrów. Krajobraz większości kraju jest dość monotonny, ale bez trudu można tu znaleźć wspaniałe widoki. Spotkamy w Mongolii zarówno wysokie góry, porośnięte gęstym lasem jak i płaskie, trawiaste stepy, olbrzymie rzeki i jeziora jak i gorące, pustynne obszary. Klimat Mongolii jest wybitnie kontynentalny z bardzo mroźną, suchą zimą i upalnym latem. To właśnie tu można zaobserwować najwyższe w świecie dobowe i roczne amplitudy temperatur. Sięgają one odpowiednio czterdziestu i dziewiędziesięciu stopni Celsjusza. Jak ta przyjemność smakuje mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze.

Czerwiec wydał nam się najbardziej korzystnym terminem dla naszego wyjazdu. Z jednej strony przyroda zdążyła się już obudzić i rozkwitnąć po wielomiesięcznej, surowej zimie, z drugiej zaś mieliśmy kilka tygodni czasu przed nadchodzącą w lipcu i sierpniu porą obfitych deszczy. W górach północnej Mongolii takie deszcze oznaczają kłopoty dla podróżujących. Wylane rzeki potrafią być nieprzejezdne przez wiele dni, a wędkowanie w nich niemal niemożliwe. Drugim dobrym terminem wyjazdu do Mongolii jest wrzesień. Niskie stany wód, bezchmurna, piękna pogoda i cudowne, jesienne kolory tajgi sprawiają, że wiele osób ten właśnie czas poleca jako najlepszy do włóczęgi po północnej Mongolii.

Do Mongolii można się dostać pociągiem lub samolotem. Podróż koleją transsyberyjską, choć znacznie tańsza, zabiera mnóstwo czasu. Przejazd Moskwa - Ułan Bator to sześć dni spędzonych w pociągu. Ponieważ nasz czas był dość ograniczony i szkoda nam było marnować go na podróż, zdecydowaliśmy się na przelot rosyjskimi liniami lotniczymi. Do Ułan Bator dotarliśmy bez większych problemów, obładowani "tonami" bagażu, sprzętu wędkarskiego i fotograficznego. Stolica przywitała nas upalną pogodą i pięknym widokiem gór, otaczających dookoła miasto. Na lotnisku czekał już na nas nasz mongolski przyjaciel i jednocześnie organizator naszej wyprawy. Szybki transfer do kwater w centrum miasta i mogliśmy nieco odpocząć po bądź co bądź męczącej podróży. Reszta dnia upłynęła nam na ostatnich przygotowaniach, zakupach, pakowaniu naszego jeepa i odwiedzinach naszych mongolskich znajomych. Jutro ruszamy na północ! Witaj przygodo!
Pierwszy etap podróży to droga do oddalonego o niecałe siedemset kilometrów Muren.

Opuściliśmy Ułan Bator kierując się drogą na zachód. Po około osiedziesięciu kilometrach ostro skręciliśmy na północ, a po kolejnych dwudziestu skończyła się droga. To znaczy droga w naszym rozumieniu: pas wylanego i zwalcowanego asfaltu. Odtąd jechaliśmy już tylko przez step, gdzie szlaki wyznaczają jedynie wygniecione w trawie ślady kół. Nie ma tu drogowych znaków, tablic informacyjnych czy jakichkolwiek oznaczeń. Trudno wyobrazić sobie obcokrajowca (czytaj Europejczyka), który potrafiłby tu samotnie poruszać się samochodem. My też nie próbowaliśmy tej sztuki, oddając zupełnie swój los w ręce obu mongolskich kierowców. Dookoła nas rozciągał się wielokilometrowy płaski step otoczony, w którakolwiek by nie spojrzeć stronę, niskimi pasmami gór. To dopiero początek czerwca i po wyjątkowo długiej tegorocznej zimie roślinności w stepie nie było jeszcze zbyt wiele. Skąpa, niska trawa, bardziej szara niż zielona, sprawiała że czuliśmy się niemal jak na pustyni. Dookoła pustka. Co jakiś czas trafiamy na jedną, dwie jurty rzucone gdzieś w polu naszego widzenia, co jakiś czas wymijamy samotną ciężarówkę, gazik czy motocykl. Droga obfituje w liczne dziury, wyboje i koleiny. Tak nami trzęsło, że właściwie jazda bardziej przypominała ostrą karuzelę niż poruszanie się samochodem. I to co było chyba najgorsze: wszechobecny kurz. Każdy poruszający się po suchym stepie pojazd ciągnie za sobą chmury, tumany drobniutkiego pyłu, który chcemy czy też nie, szybko opanowuje nasze nosy, gardła, oczy i uszy. Już po kilku godzinach jazdy wszystko i my i nasze bagaże pokryło się szarą warstwą pyłu. Droga do Muren zabrała nam dwadzieścia jeden godzin co oznaczało, że poruszaliśmy się ze średnią prędkością około trzydzieści kilometrów na godzinę. Wynik raczej słaby, ale trzeba się przyznać, że nieco zaniżyliśmy go częstymi przerwami w pobliżu spotykanych mongolskich domostw. Mongołowie zawsze byli gościnni, a drzwi ich jurt zawsze były dla nas otwarte. Nigdy nie obyło się też bez poczęstunku w postaci tradycyjnej czarki mongolskiej herbaty sute caj. Sute caj to herbata z mlekiem i dodatkiem soli. Być może napój ten nie wszystkim przypadłby do gustu, ale nam w te upalne, stepowe dni doskonale gasił pragnienie.

Muren, stolica ajmaku czyli mongolskiego województwa, był tylko przerywnikiem w naszej podróży. Tu postanowiliśmy nieco odpocząć, zrzucić z siebie kurz i nazajutrz ruszyć dalej nad piękne jezioro Cagaan Nur. Ponieważ mieliśmy kilka godzin czasu, a przez Muren przepływa rzeka nic nie stało na przeszkodzie, aby zakosztować pierwszego mongolskiego wędkowania. Wzięliśmy ze sobą jedynie lekki, pstrągowy sprzęt i z miejscowym Mongołem pojechaliśmy kilka kilometrów za miasto. Rzeka pięknie meandrowała pomiędzy niewysokimi krzewami. Dość bystry nurt i ciekawe miejsca na rzece wyglądały bardzo obiecująco. Woda była krystalicznie czysta. Brzeg po naszej stronie był kamienisty i łagodnie schodził do wody. Krzysiek uzbroił swoją muchówkę i zaczął wykonywać pierwsze rzuty. Ja zdecydowałem się na spinningówkę. Założyłem niewielką wahadłówkę i zszedłem kilkadziesiąt metrów poniżej Krzyśka. Półgodzinna zabawa i próbowanie różnych blaszek przyniosły mi efekt w postaci 43-centymetrowego lenoka i 53-centymetrowego tajmienia. "Maluchy", ale jako że były to moje pierwsze mongolskie ryby sprawiły mi ogromną radość. Krzyśkowa mucha niestety nie była skuteczna, ale głównie z powodu ostrych podmuchów wiatru, które właściwie nie pozwalały na prawidłowe "muchowanie". Aby kolega mógł również zasmakować rozkosznego wygięcia wędziska odstąpiłem mu swój kij, sam oddając się obserwacją i konwersacji z napotkanym mongolskim wędkarzem. Ów wędkarz, jak większość Mongołów nie używa do połowów wędziska.

Ma tylko zwiniętą na szpuli gigantycznych rozmiarów żyłkę z przywiązaną na końcu przynętą. Przynęta to z reguły bardzo duża i bardzo ciężka blacha. Do nocnych połowów tajmienia używają tak zwanego "szczura". Jest to kawał drewnianego, odpowiednio uformowanego kołka obszytego futrem. Do tego dochodzą drobiazgi typu ogon czy oczy. "Szczur" imituje przepływające nocą rzekę drobne ssaki, które na stałe goszczą w jadłospisie tajmienia. Pomimo barier językowych udało się co nieco "porozmawiać" z Mongołem, a nawet dokonać wymiany naszych polskich przynęt na mongolskie. Zobaczymy jak się spiszą. Krzysiek wrócił po dwudziestu minutach z uśmiechem niosąc 40-centymetrowego lenoka. Mongolski sezon oficjalnie uznaliśmy za otwarty. Niestety silny wiatr i nadciągające ciemne chmury zmusiły nas do odwrotu. Złowione ryby podarowaliśmy naszemu kierowcy i ruszyliśmy z powrotem do naszej kwatery. Trzeba jeszcze trochę odpocząć - jutro ciąg dalszy podróży.
Wyruszyliśmy dość wcześnie. Przed nami do pokonania przeszło dwieście kilometrów. Droga zupełnie inna niż dotychczas. Suchy, szary step ustąpił miejsca zalesionym górom. Zielone, soczyste łąki pełne były wiosennych kwiatów, a dookoła otaczały nas modrzewiowe lasy.

Po przejechaniu kilkuset kilometrów przez step wydawało nam się, że jesteśmy w raju. Jednakże jazda okazała się nieporównywalnie trudniejsza. Przedzieranie się samochodem przez górskie wąwozy, pokonywanie przełęczy, ostre zjazdy i wspinaczki to zdecydowanie wyższa szkoła jazdy. Najważniejsze, że nasz samochód wytrzymał tę próbę i po dziesięciu godzinach jazdy osiągnęliśmy cel: jezioro Caagan Nur i leżącą u jego brzegów wioskę. Z jeziora swoje wody wyprowadza rzeka Szyszchid przez Rosjan nazywana Małym Jenisejem. I to właściwie ona była naszym celem, dla jej rybnych wód przebyliśmy te kilka tysięcy kilometrów.
Na miejscu oczekiwał już na nas Erdene, nasz mongolski przewodnik. Dalej samochodem już nie pojedziemy. Wszelkie, nawet najskromniejsze szlaki tu się kończą. Erdene, a właściwie jego żona ugościła nas wyrobami z mleka jaka i sytą kolacją. Później, popijając mongolską herbatkę ustalaliśmy z naszym przewodnikiem dalszy plan wyprawy. Wyruszyliśmy nazajutrz rano. Nasze bagaże, zapasy żywności i sprzęt wylądowały na grzbietach jucznych koni. Kolejnych pięć koni miało wieść nas i naszych przewodników. I trzeba tu dodać, że dla Krzyśka i dla mnie był to pierwszy raz na końskim grzbiecie. "Nauka jazdy" trwała zaledwie dwie minuty. Erdene pokazał nam jak wsiąść, jak zejść, jak skręcać i zatrzymać konia i uznał, że jesteśmy już doświadczonymi jeźdźcami. Cóż, w Mongolii nawet malutkie dzieci jeżdżą konno, podobno jeszcze zanim nauczą się dobrze chodzić. My jednakże mieliśmy małe obawy. Okazało się, że niepotrzebnie. Mongolskie konie są niskie i szczupłe. Jeździ się na nich dość spokojnie i wygodnie, chociaż i one miewały czasami swoje kaprysy i gorsze dni. Jazda konna dostarczyła nam wspaniałych wrażeń i okazała się niecodzienną frajdą. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do naszego pierwszego obozu. Okolica śliczna. Szyszchid, wcześniej szeroko rozlany i leniwie płynący tu tworzył wąskie gardło zmieniając się w rwącą, głęboką rzekę. To kilkusetmetrowe przewężenie wyglądało bardzo obiecująco.

Rozbiliśmy się nad samym brzegiem rzeki i po wykonaniu koniecznych obozowych czynności, nie tracąc więcej czasu ruszyliśmy na łowy. Wszyscy zdecydowaliśmy się na założenie wahadłówek i z nadzieją zaczęliśmy wykonywać pierwsze rzuty. Woda miała bardzo duży uciąg i nawet ciężkie blachy szybko spływały z prądem rzeki. Na ile to możliwe staraliśmy się prowadzić blachy wolno, bardzo blisko dna. Tam spodziewaliśmy się znaleźć czyhające na zdobycz ryby. I nie pomyliliśmy się. Pierwszy rzut i usłyszeliśmy radosny okrzyk Krzyśka. Jego mocno wygięta wędka niewątpliwie świadczyła o obecności ryby na końcu naprężonej żyłki. Kilka minut walki, kilka pięknych wyskoków nad wodę i u stóp Krzyśka wylądował 62-centymetrowy tajmień. A więc pyszna kolacja nas nie minie. Ale to nie koniec połowów. Kolejne trzy rzuty Krzyśka przynoszą kolejne trzy ryby: dwa 60-centymetrowe tajmienie i trochę mniejszego lenoka. Krzysiek złowił, to znaczy, że my też możemy. Nawet bardzo silny, zimny wiatr nie spłoszył nas do naszych namiotów. Powierzchnia wody momentami bardziej przypominała sfalowane morze niż górską rzekę. Mimo wysiłków z naszej strony ten wieczór jednak należał do Krzyśka. Do swoich zdobyczy dołożył jeszcze złowionego na wahadłówkę pięknego, 42-centymetrowego lipienia. Bolek i ja zdecydowanie skromniej: po jednym tajmieniu i jednym lenoku. Jeden z tajmieni i lipień wylądowały na patelni, reszta ryb po delikatnym odhaczeniu wróciła do rzeki. Wiatr ucichł, a my przy ognisku i smacznej rybce dzieliliśmy się wrażeniami i spostrzeżeniami do późna w nocy. Po pierwszym łowieniu z ogromnym apetytem i wielkimi nadziejami patrzyliśmy w najbliższą przyszłość.

Rano pobudka i zwijamy obóz. Ruszamy dalej w dół rzeki. Dziś przed nami dość długa droga i dodatkowo przeprawa przez rzekę. Po drodze oczywiście odwiedziny w każdej napotkanej jurcie i oczywiście tradycyjny poczęstunek. Dzień był bardzo upalny i żar z nieba nieźle dał nam się we znaki. Za to popołudniu nadciągnęły ciężkie chmury i przyszło nam przeprawiać się przez rzekę w deszczu. Na szczęście nie ulewnym. Przeprawialiśmy się za pomocą tratwy niewiele większej od drzwi, tak że przeprawa musiała się odbyć na cztery razy. Obciążona do granic możliwości tratwa dosłownie płynęła pod wodą, a my za każdym razem zastanawialiśmy się nad szansami bezpiecznego dotarcia ładunku na drugą stronę rzeki. Na szczęście wszystko dobrze poszło. Jedynie konie były mniej zadowolone gdyż musiały poradzić sobie same. Przeprawa poszła im sprawnie, chociaż kąpiel w zimnej wodzie z pewnością nie należała do przyjemności. Po męczącym dniu jedynie Krzysiek wykazał się silnym charakterem i poszedł na ryby. Niestety, żeby powędkować musiał się przespacerować "nieco" w dół rzeki przez mocno zarośnięty las, pełen zwalonych drzew i wszelakiego rodzaju innych, naturalnych przeszkód. Ale trud się opłacił - wrócił z 72-centymetrowym tajmieniem, wyciągniętym tradycyjnie na dużą wahadłówkę. My oddaliśmy się błogiemu lenistwu i podziwianiu najbliższej okolicy.

Kolejny dzień to kolejny odcinek trasy, kolejny biwak w uroczym miejscu, gdzieś gdzie diabeł mówi dobranoc, kolejne wędkowanie, ognisko, pyszna rybna kolacja, gorąca herbatka z kociołka i długie nocne rozmowy. I tak przez blisko dwa tygodnie. Zapewniam jednak, że nie ma w tym żadnej rutyny czy monotonii. Każdy dzień jest inny, każde miejsce inne, codziennie nowe przeżycia, wrażenia i przygody. Konne przeprawy przez brody rzek (wcale nie takich płytkich, a jak rwących), pokonywanie gór, gęstych lasów i bagien to naprawdę bardzo ekscytujące momenty naszej wyprawy. Prawdziwe traperskie życie, z dala od ludzi, z dala od cywilizacji, w pełnej harmonii z otaczającą nas przyrodą. A ryby? No cóż, nasze opinie były zgodne: byliśmy w wędkarskim raju! Nie ma większego sensu wymienianie tu wszystkich złowionych ryb czy opisywanie poszczególnych holi. Było ich zbyt wiele. Z kilkudziesięciu wyciągniętych tajmieni i lenoków tylko nieliczne były mniejsze niż pięćdziesiąt centymetrów. Łowiliśmy przede wszystkim na spinning, używając dużych, ciężkich wahadłówek. Wolno prowadzona tuż przy dnie blacha okazywała się znakomitą przynętą. Nie miał większego znaczenia kolor czy kształt wahadłówki, choć trzeba przyznać, że wyjątkowo dobrze spisywały się stare, poczciwe i nieco już zapomniane "Gnomy". Najważniejsze, w naszej opinii, było jednakże samo prowadzenie blachy. To ono decydowało o ewentualnym powodzeniu i ataku ryby. W przerwach między jednym a drugim spinningowaniem dawaliśmy nieco odpocząć naszym rękom, przerzucając się na muchowe połowy lipieni. Lipieni w rzekach północnej Mongolii jest bardzo dużo, choć rzadko udawało nam się wyciągąć wyjątkowo duże sztuki. Przeważnie oscylowały pomiędzy 35 a 40 centymetrów, ale ich obfitość przerosła nasze najśmielsze wyobrażenia. Niech dowodem na to będzie fakt, że "złowienie kolacji" czyli sześciu około 35-centymetrowych lipieni na jedną wedkę zajęło dokładnie dwanaście minut. Nawet zakładając, że trafiliśmy na dobrą porę trzeba się zgodzić, że ryb w mongolskich rzekach nie brakuje.

Tajmień, zgodnie z tym co słyszeliśmy, okazał się wspaniałą, waleczną rybą. Każda potyczka z nim była niezwykłym przeżyciem, a jego siła wręcz nas zaskakiwała. Jego bardzo twardy, skostniały pysk też nie ułatwiał nam zadania - dobre, prawidłowe zacięcie nieraz sprawiło nam trudność. Ryby w Mongolii zdecydowanie nie zawiodły, nieco zawiedliśmy my sami. W zasadzie niemal każdy atak ponad metrowego tajmienia kończył się naszą klęską. Zacięta ryba z niesamowitą siłą wyciągała żyłkę z naszych kołowrotków kierując się w dół rzeki. Pozwolenie jej na ucieczkę w bardzo silny prąd z góry stawiało nas na przegranej pozycji, a przy jakiejkolwiek próbie przytrzymania jej, bądź to z dziecinną łatwością pękała żyłka (0,40 mm), bądź to wyciągaliśmy z wody kotwice z wyprostowanymi ramionami. Bardzo często wysoki, zadrzewiony brzeg utrudniał nam dodatkowo holowanie. Nieraz w duchu przeklinaliśmy brak porządnej, wytrzymałej plecionki czy mocnych kotwic. Ale tych błędów nie dało się już naprawić. Najbliższy sklep wędkarski był oddalony od nas o setki, jak nie tysiące kilometrów. Z dwudziestu dwóch zaciętych okazów udało się wyjąć zaledwie dwa i to zdecydowanie te mniejsze (103 i 100 cm). W tym temacie musimy przyznać się do totalnej klęski. Zbyt słaby sprzęt, brak doświadczenia, nerwy? Chyba wszystko to po trochę. Mimo tego wyjazd pod każdym względem okazał się cudowną wyprawą. Wyprawą w miejsce jakich już chyba niewiele zostało na świecie. Zostawione w rzece olbrzymie tajmienie jeszcze długo będą nam się śniły po nocach. Tym razem to one były górą. Tym razem one nas pokonały. I dobrze, bo to znaczy, że niedługo tam wrócimy by znów się z nimi zmierzyć. Może wtedy okażemy się godniejszymi przeciwnikami.

Maciej Mikołajczyk i Krzysztof Zieliński




















































<< Powrót

Galeria zdjęć
Abel VAYA 5/6
Email:
Haslo:
Zaloguj automatycznie
przy kazdej wizycie:
Zaloz konto
Gorące dyskusje
Na Forum
...Czy są jakieś
materiały?

Według mnie 2-gim,
niewątpliwie
ciekawym punktem
mogło by być
zapytanie : A jak
było na terenach
wschodnich, w...
Propozycje na naszywkę Forum FF

 [tally] 7

 [tally] 5

 [tally] 10

 [tally] 12

 [tally] 81

 [tally] 10

 [tally] 1

 [tally] 4

 [tally] 19

 [tally] 8

 [tally] 19

 [tally] 93

 [tally] 24

 [tally] 6

 [tally] 7
głosów: 306 więcej >>
Copyright © flyfishing.pl 2002
wykonanie focus