Nawet nasi dzielni kopacze owalnego przedmiotu skórzanego starali się pokrzyżować mi plany, kwalifikując się do Mistrzostw Świata rozgrywanych przecież tuż, tuż za miedzą w bratniej Germanii, dokładnie w terminie naszych zaplanowanych łowów. Jakaż to była pokusa aby zamiast wymachiwać wędą, podziwiać ich, gdy niczym pierwsi Chrześcijanie rozrywani na prastarych rzymskich arenach przez lwy, będą z pieśnią na ustach zbierać batogi od światowych tuzów futolu, Kostaryki, Hondurasu, Malediwów, Eskimosów ... Obowiązek jednak zwyciężył - pojechałem.
To znaczy pojechaliśmy, bo pogłowie wyprawy było dość liczne i reprezentowało tak zacne ośrodki wędkarskie jak Warszawa (Duży Grześ „Artysta” – a wiemy, że wszyscy artyści to ..., Maciek „Pałker”, Głośny Roberto i przyczepiony na siłę do nich bezdomny Rafał wielu imion, z których najsłynniejsze jest „Klops”, zaś wobec utraty zdolności mowy u niektórych kolegów, spowodowanej spożyciem znacznej ilości napojów wyskokowych, używane zamiennie z mniej skomplikowaną werbalnie formą „Kloc”), Krosno (Daruś „Dorado”), Białystok („Sqrek”, Tomuś „Jabba Wielki” znany w niektórych środowiskach jako „Paluch” (ale chyba słonia), Grześ „Bin Laden” i ja czyyyyli ... wiadomo kto), Hajnówka (Marek „Wuzetka”) i Ostrów Mazowiecka (Paweł „Pavka”). Czyli jedenastu zawodników zaopatrzonych po zęby w najnowsze wytwory przemysłu wędkarskiego i monopolowego.
Generalnie opisywana już na tych łamach droga na Półwysep Kola w Północnej Rosji, który był terenem naszych zapędów łowieckich, przypomina monolog o znakomitym dojeździe do pracy, z jednego z filmów Mieczysława Barei. „No wie pan, rano, tj. o dziewiętnastej jem śniadanie, potem dwie godziny piechotą i łapię pociąg z którego przesiadam się na PKS, a następnie prom. Na drugim brzegu czeka rower którym nap... ze 2 godziny i już mam tylko 10 kilometrów do ostatniego przystanku autobusu miejskiego. Więc chwytam jakiegoś stopa i zaraz pakuję się na pętli w „banerkę” i jeszcze tylko zmieniam go po drodze na tramwaj i jestem w robótce. Spoko. Aha, po drodze zaliczam jeszcze obiad. Kolację jem w pracy”. Albo jakoś tak. Inni pewnie lepiej pamiętają.
My drogę z Białegostoku do Grodna dla odmiany rozpoczęliśmy PKSem. Białoruskim zresztą. W mieście nad Niemnem napotkaliśmy nie tylko tradycyjnie pomagającego nam rozwiązać logistyczne problemy wyprawy straszliwego „Don Vasyla” ale i jeszcze konkurencyjną ekipę zmontowaną przez schizmatyków z białostockiego „Salmo Clubu”, Mateusza „Mania” i Grzesia „Bula”. Odmieńcy ci, zgodnie ze scenariuszem Barei przesiadali się właśnie na pociąg. Śniadanie już wypili wcześniej... Celem ich niecnej wyprawy było mordowanie żywych istot w dopływie rzeki Warzugi, Kicy. O niskim poziomie moralnym tej grupy świadczy fakt, iż nawet znana z anielskiej cierpliwości rosyjska milicja musiała ich w pociągu ukarać mandatem za zachowanie „niegodne ludzkich istot”. Wstyd Panowie, naprawdę wstyd!
My natomiast pod przewodnictwem „Bin Ladena” pakujemy kilkanaście ton naszego sprzętu, prowiantu, namiotów, śpiworów, materaców, skrzyń, skrzyneczek, butelek i buteleczek do dwóch busików i wyruszamy na północ. Swoja drogą gdyby Grzesia zatrudnili w takim dajmy na to DHL to znacznie by im on poprawił efektywność pakowania przesyłek kurierskich. Tylko On potrafi zmieścić 14-stopowego Sage w pudełku po zapałkach... Początkowo w naszej ekipie dają się zauważyć pewne różnice kulturowo – światopoglądowe. Otóż bus numer jeden, zasiedlony przez przedstawicieli terenów zbliżonych bardziej wg. „K...lopsa” do Azji, zyskuje z miejsca miano „pijakowozu”. Zupełnie zresztą słusznie. Natomiast z drugiego pojazdu dobiegają churalne śpiewy rodem niechybnie z jedynie słusznej radiostacji rozrywkowej kierowanej przez jedynie słusznego ojca dyrektora. Bardzo dużo czasu i wysiłku zajmuje nam, przedstawicielom kultury, hehehe.... wschodniej, przełamanie uprzedzeń i zabobonnego lęku przed „Jabbą Wielkim” u naszych Przyjaciół z „Polski Centranej”. Nie mylić z Dworcem Centralnym w Warszawie, choć większość z nas pod koniec wyprawy wyglądała jak lokatorzy tego zacnego hoteliku.
Czas w podróży na Półwysep Kola odmierza się nie za pomocą zegarka. Przedmiot ten z czasem staje się zresztą zupełnie zbyteczny. Następuje bowiem stopniowa utrata zdolności widzenia u większości uczestników wyprawy spowodowana konsumpcją ulubionego napoju niegazowanego, oraz całkowite zlanie się, za przeproszeniem, dnia z nocą. Zjawisko to zaczyna wystąpować gdzieś na wysokości Sankt Petersburga, znanego starszej generacji jako Leningrad, a jeszcze starszej jako Sankt Petersburg, a jeszcze jeszcze starszej .... nie pamiętam. Czyli jakieś 20 butelek od Grodna. Właśnie, „butyłka” jest w pierwszej fazie wyjazdu najlepszym czasomierzem, zdecydowanie nawiązującym w zasadzie swojego działania do klepsydry. Z jedną tylko różnicą – nie można jej powtórnie odwrócić. Ot, taka klepsydra jednorazowego użycia. Wspomniałem już o mieszaniu się ras, kultur i narodów, więc aby udowodnić prawdziwość tej teorii powiem tylko, że zaledwie kilkudziesiąt godzin podróży z przedstawicielami bardziej rozwiniętej cywilizacyjnie Polski Centralnej wystarczyło by nawet „Jabba” po otrzymaniu do ręki „flaszeczky” nucił „o szczęście niepojęte...”. Zresztą On, zgodnie z tym co zawsze podkreślał, nie pił (bo pije to gumka w majtkach), On się delektował. My także. Ja osobiście chyba na pewnym etapie drogi „przedelektowałem się”. Wspomniałem coś o odwracaniu klepsydry. Właśnie tak musiałem wyglądać.
Ale przystanek w Kołwicy, gdzie mamy okazję zapoznać się z typową ruską banią i „okiem Saurona” u „K...lopsa” (jak On sobie wsadził tam tego kleszcza...?), wyciąga z nas wszystkie choróbska 48-godzinnej, uppps, 32-butelkowej jazdy. „Jabba” tak pokochał banię, iż nawet postanowił w niej zamieszkać, co brutalnie Mu jednak uniemożliwiliśmy. Za Umbą przesiedliśmy się na rosyjskie „Uazy”, którymi za 2 butelki dojechaliśmy do ujścia Warzugi do Moraz Białego. Warszawiacy nie chcą wierzyć, iż region ten słynny jest na cały świat z niespotykanie bogatych złóż drutu. Dopóki jeden z nich nie zaplątuje się w druciska zalegające gęsto pobocze drogi. Kiedyś jadąc ze „Sqrką” do zaprzyjaźnionego sklepu wędkarskiego na południu kraju namierzyliśmy ciężarówkę znanej firmy „Drutex”. Ciekawe czy maja jakiś swój oddział w Umbie... We wspomnianym ujściu zgodnie ze scenario czekała na nas łódeczka. Ta podróż była zbyt krótka aby uruchomić stoper... Ale już na przeciwnym brzegu stało coś ślicznego – „Ził”. Wymysł radzieckiego przemysłu motoryzacyjnego po zderzeniu z którym taki dajmy na to supernowoczesny niemiecki czołg „Leopard” przypominałby metalowe konfetti. Ponownie „Bin Laden” wkracza do akcji i pakujemy pod Jego światłym przewodnictwem wszystkie nasze graty oraz samych siebie na pakę ciężarówki. Jest fajnie. Co chwila jakaś wielgachna metalowa skrzynia miażdży komuś stopę, albo tryska fontanna krwi z głowy szczęśliwca ugodzonego celnie w łeb rurą zawierającą nasze cenne „Sedżyki”, „Skociki” i inne „SNOŁŁŁŁBY”. Skowytowi cierpiących towarzyszy reczital największych przebojów Enriko Palazzo w wykonaniu „Sqrki”, z których największy aplauz publiczności budzi „Bum tarara, bum tarara, szumi fala, po głębinie statek płynie...” (powtórzyć pięćset razy). Reszty nie pamiętam. Tak się wzruszyłem gdy słuchałem. Czas mija więc szybko i prawie nie zauważamy jak niemal nie wylatując w powietrze na zalegających brzeg Morza Białego tu i ówdzie bombach, docieramy do Czawangi. Jedyne 2 butelki! Prosze Państwa, to rekord trasy!!! Ale to jeszcze nie koniec. Tu dopiero następuje to, na co wszyscy czekali. Odcinek specjalny. „Wiezdziechod”, czyli bojowy wóz piechoty pozbawiony opancerzenia i dzieki Bogu uzbrojenia. Bo gdyby tutejsi mieli te stwory oryginalnie wyposażone we wszelkie CKM-y, miotacze ognia i inne strzelające ustrojstwo, to dopiero byłaby wojna np. Czawangi z Kozumieniem. Czamadan do środka plus „Artysta”, „Pałker” i ja czyli.... ja. Reszta na wierch. Sympatyczna taksóweczka w niespełna 30 minut (ponownie stopera nie można odpalić ze względu na szarpania i podrygiwania pojazdu) dowozi nas na tkzw. „Pokosy”, czyli miejsce naszego biwaku. Duży Grześ zmierzył hałas wewnątrz taksówki – 180 decybeli. Ja zmierzyłem kurz i muł na naszych bagażach – 10 cm.
Gdy rozbijam namiot sprawdzam czy on gdzieś przypadkiem nie odjedzie. Przecież przez ostatnie kilka dni ciągle byłem wewnątrz lub na wierzchu czegoś co się poruszało. Przez chwile wydaje mi się, że problem ten ma Maciuś „Pałker”, ale okazuje się iż rozbił On swój nowy domek zdala od nas ze względu na odgłosy które wydaje w trakcie snu. Na próżno staramy się Mu przetłumaczyć, że co jak co, ale w naszym towarzystwie snu to On tutaj nie zazna. Rozstawiamy więc namiociki, śliczne daszki chińskiej produkcji pod którymi skupiać się będzie życie towarzyskie obozowiska w ciągu najbliższych 8 dni, przygotowujemy palenisko, segregujemy zapasy żywności i pitności... Mały Grześ „Bin Laden” przygotuwuje w tym czasie główną atrakcję wyjazdu – kibel!!! To nie byle co, w warunkach gdzie jedno opuszczenie portek może spowodować trudności z ich powtórnym naciągnięciem ze względu na pokąsanie wszelkich odkrytych części przez różnorakie robactwo. Jestem pewien, że wielu z Was chętnie zamieniłoby zwoje ekskluzywne ceramiczne produkty na nasze ustrojstwo „made by Bin Laden”. Naprawdę uważam, że minął się On z powołaniem... Ślicznie wyszlifowane i polakierowane deszczółki, bielutka deseczka klozetowa.... A wszystko to pięknie zlokalizowane w zacisznym zakątku wśród szumiących brzóz. Stwierdzono tylko jedną zasadniczą wadę – brak uchwytu na papier toaletny.
Gdy jedne, bardzie udzielające się socjalnie osobniki montują kible i pozostałe niezbędne do życia obozowego instalacje, inne, te z bardziej rozwiniętym instynktem szkodliwej bakterii, montują cichaczem wędki i lecą w podskokach nad wodę. „K...lops”, bo o Niego chodzi, dostał od losu i od nas prawo wykonania pierwszego rzutu. Jak zwykle nawymachiwał i nawywijał wymyślnych pętelek zamiast pierdyknąć znade łba jak Bozia przykazała. Pomimo to, targło i nasz „Trenejro” (kolejna ksywa Pana „K”) wywlókł jak szmatę, jak to literacko określił Grześ „Artysta”, rybę. Ryba po dokładnych oględzinach okazała się być łososiem, a nie kiełbiem długowąsym jak początkowo sądził jej szczęśliwy łowca. A skoro zwierzę już wpadło w łapy owego szczęśliwego łowcy, to tak jakby już wpadło do gara... I to było preludium. Niczym stado wampirów o zmroku, które zwietrzyły apetyczną szyję osiemnastolatki (choć w warunkach dnia polarnego to te stwory jakurat miałyby prze....), wszyscy rzucamy się w popłochu do wędek. Bij, zabij...!!! Nie trzeba biec daleko. „Łosie” są niemal wszędzie, bo woda wielgachna i ryby zajmują stanowiska praktycznie na całej szerokości rzeki. Byle kamień, byle rynna i już jest „ribka”. W moim przypadku, pomimo że muchówki nie miałem praktycznie w rękach od poprzedniej jesieni, złowienie pierwszej ryby zajmuje może 20 minut. Mucha spłynęła prawie pod mój brzeg, gdy targło, świsło i zostałem zmuszony do 10-minutowego wysiłku polegającego na dociągnięciu do siebie miotającej się na końcu zestawu srebrnej torpedy. Wszyscy jadą na duże imitacje pomarańczowych „Shrimpów” na podwójnych kotwicach. Jedynie Daruś jak na właściciela czołowej firmy wytwarzającej woblery przystało, siecze wodę spinerem. Pomarańczowa mucha, srebrny wobler – wszystko im jedną. Rybska gryzą obie przynęty. Bo są w rzece! W sumie pierwszego wieczora łowimy około 20 ryb. Nie są wielkie. Ot, takie do 75 cm. Ale wyrwanie takiego łososia z głębokiego prądu, zwłaszcza jak stoi się niemal po pachy w wodzie, to nie pestka. Parktycznie każdą zaciętą rybę trzeba holować do brzegu, gdyż podebranie jej w szalonym nurcie rzeki przy tkwiącej w pysku podwójnej kotwicy jest zadaniem dla masochistów albo miłośników wdrażania w praktyce podręczników chirurgii z cyklu „Zrób to sam”. Rozdział: „Rany szarpane i kłute”, podrozdziały: „Wyrywanie z ciała przedmiotów zakończonych zadziorem” i „Zszywanie rany w warunkach braku czegokolwiek”.
„Sqra” ma rację. Wraz ze złowieniem pierwszego łososia w człowieku łamie się pewna blokada i kolejne ryby są tylko kwestią czasu. Legendą jest, że na Czawandze wystarczy wrzucić muchę do rzeki aby została ona pożarna przez łososia. Ryby jest masa, ale trzeba nad nią trochę popracować. Tak więc ci z nas którym udało się pojmać rybkę w pierwszej sesji wędkowania, zazwyczaj mogą pochwalić się kilkoma łososiami. A Ci, którzy nie mają się czym pochwalić, muszą zatopić swe smutki w zawartości buteleczek wypełniających szczelnie kilka skrzyneczek umieszczonych w szemrzących wodach Czawangi. Z mocnym postanowieniem, że jutro będzie lepiej...
Rano dyżurna para leci do garów, a reszta leci nad wodę. Jednak ostro operujące słońce wyraźnie zniechęca naszych srebrnych przyjaciół. Biorą anemicznie i rzadko. Wielu z nas, w tym i ja, nie zalicza nawet kontaktu z łososiem. Tym bardzie wq...wia „Profesor Sqra”, który plącze się jak smród po gaciach po całej rzece i instruuje co robić aby w życiu osiągnąć sukces. Najśmieszniejsze, że Jemu to się udaje! Łowi przy nas kilka ryb w miejscach dosłownie przesieczonych przez innych zaledwie kilka minut wcześniej! Wszyscy z niecierpliwością oczekuja wieczora. Jest to oczywiście pojęcie umowne. Słońce tu wprawdzie zachodzi, ale wygląda to tak jakby cały czas dosłownie czaiło się za horyzontem gotowe wychylić się aby sprawdzić jak tam nasze sukcesy wędkarskie. Niemniej po obiadku, wraz z „Pavką” człapiemy około 2 km w górę rzeki, do miejsca zwanego „Niedźwiadek”. A to od „widzenia”, które miał tam jeden z uczestników wcześniejszych wypraw. Gość gdzie się nie ruszył, tam widział niedźwiedzie. Jakieś nietypowe były to misie, bo nikomu innemu się nie pokazywały... Tymczasem jegomość był już tak całą sytuacją spanikowany, że był gotów zwijać obóz i wracac do Polski choćby na piechotę. Na Czawandze wajfajniejsze miejsca dostały już od chłopaków swoje nazwy. Jest więc wspomniany „Niedźwiadek”, jest „Paśnik” i „Bankówka” (tych dwóch nazw chyba nie trzeba tłumaczyć), jest „Pigalak” (piękna prosta przy samym obozie, gdzie niektórzy robili wyniki łowiąc w klapkach z samego brzegu), są „Brzózki”. Jest wreszcie miejsce, gdzie ja zrobiłem swój najlepszy wynik wyprawy. A było to właśnie dnia drugiego naszych zmagań. Złowiłem chyba 6 ryb, z których jedna mało mnie nie utopiła, gdyż złośliwie wzięła moją muchę gdy postanowiłem sobie podryfować potknąwdzy się na wielgachnym kambulu leżącym na dnie rzeki. Druga postanowiła dla odmiany urwać mi palce przy pomocy mojego własnego kołowrotka. Srebrny łosoś walczy z taką siłą i szybkością, iż zanim zdażyłem poczuć ból paluchów i zastanowić się dlaczego właściwie krew spływa tak obficie po moim mankiecie, zwierz zdążył już pożądnie pogruchotać mi dłoń korbką mojej „Scierry”. Zresztą sprężyna hamulca poczciwej „kręcioły” nie wytrzymała tej walki i od tej chwili nie dane mi już było radować się odgłosem wysnuwanej z kołowrotka linki. Ucieszony tak znakomitym wynikiem, już myślałem jak tu nazwać moją świeżo odkrytą rynnę, gdy po bliższych konsultacjach dowiedziałem się, że o zgrozo nie jestem pierwszym który maltretował łososie na tej miejscówce. A wcześniej robił to sam Jackie Chan, aktor karate chińskiego pochodzenia, który postanowił na stare lata osiąść w podwarszawskiej Zielonce... No coż, aby nie dostać kopa w brzuch z półobrotu lub z karata w „harmoń”, dałem spokój moim nazewniczym zapałom. Miejsce nosi imię „Rynna Jackiego Channa” i biada temu kto poważy się zmieniać stan obecny. Ale to niej jest tak, że pozostawiliśmy Czawangę „bezimiennie”. Przymiarek było wiele. Od „Zasranej wyspy” (jakież to trywialne..) po .... zresztą nieważne. Nazwy miejscówek rodzą się samoczynnie. Ktoś coś rzuci, niby od niechcenia, coś się wydarzy i już wszyscy wiemy że to jest TO! Pewnego dnia „Jabba” o końskim zdrowiu, udał się niszczyć istoty żywe w okolicy starorzecza odchodzącego od głównego nurtu Czawangi powyżej „Paśnika”. I już wszyscy wiedzą gdzie to jest... Łowienie ryb zazwyczaj odbywa się w rzece, ale „Jabba” tym razem postanowił przeszukać nabrzeżne krzaki, gdyż może tam czai się jakiś podstępny łosoś, gotów zaatakować go od strony lądu gdy On będzie zasadzał się na jego pobratymców bytujących w bardziej mokrym środowisku. Nic nie znalazwszy „Jabba” powziął decyzję aby oznaczyć teren, tak jak robią to wilki, lwy, tygrysy, jelenie, łosie i skunksy, aby rzadna żywa istota nie śmiała wtargnąć na Jego rewir łowiecki. I tu napotkał coś co zmroziło Jego waleczne i nieustraszone serce. Na brzegu rzeki leżała STRASZNA SIERŚĆ!!! Niewiadomego zresztą pochodzenia... „Jabba” znany ze swojego uprzedzenia do misiów większych rozmiarowo od Niego, a takich jest niewiele, ocenił siły ewentualnego przeciwnika w tym przypadku jako przeważające. I zarządził odwrót. Gdy biedny „Jabba” z przejęciem opowiadał o swoim znalezisku, większośc obozu zupełnie nie rozumiejąc powagi sytuacji tarzała się w konwulsjach śmiechu. Ale teraz już wszyscy wiemy, iż ujście starorzecza to „Straszna Sierść”...
Skoro można nazwać miejscówkę, to czemu nie rybę? I powtórnie w roli głównej wystąpił nasz „Jabba” kochany. Ma On tendencję do łażenia po wszelkiej maści wyspach, odnogach, skarpach i rozpadlinach, gdzie inni bądź wleźć nie śmią, bądź potrzeby takiej nie widzą. Tak więc pewnego pięknego wieczora, a może i poranka, Tomcio poczłapał na drógą wyspę w górę od obozu. Jak zwykle zapragnął tradycyjnie oznaczyć teren, ale coś przerwało Mu tą skomplikowaną operację. Nie mogąc skoncentrować się na tej jakże ważnej czynności postanowił wytracić czas rzucając sobie muchóweczką u zbiegu dwóch nurtów w dół od wspomnianej wysepki. I tu zaciął, a następnie po dłuuuuugaśnym holu wyciągnął pieknego, ponad 80-cio centymetrowego łososia. Ryba była tak zmarnowana po walce w trakcie której wysnuła „Jabbie” całą linkę wraz z kilkoma metrami podkładu, że łowcy nie pozostawało nic innego jak wykonać staropolski akt łaski w postaci zgłuszenia zdobyczy kambulcem. Łosoś przyniesiony do obozu, został powieszony pod dachem naszej pięknej chińskiej plastikowej pagody, pomalowanej w pionowe biało-niebieskie pasy. Wisiał tam sobie spokojnie, nie wadząc nikomu i słowem się do nas nie odzywając. Taki jakiś odludny egzemplarz się nam trafił. No ale gdzież by mu tam darowali! Co chwila w stronę biedaka padały jakieś uszczypliwe uwagi. On jednak pozostawał niewzruszony na nagabywania i chamskie zaczepki podchmielonej gawiedzi. Wreszcie ktoś bardzie światły i kulturalny zapytał: „To co, napijesz sie może z nami ..... Maksymilian?” Nie napił się, ale już do końca swojego smętnego zwisu ryba nazywana była „Maksymilianem”. Jak ktoś nie wie dlaczego, to dobrze. Nie będę tłumaczył...
„Maksymilian” poległ na polu chwały, a następnie użyźnił ziemi szmat ze szczególnym uwzgędnieniem jej skrawka we wspomnianym brzozowym zagajniku. Ale byli tacy jego pobratymcy, którzy zapragnęli pomścić swojego ziomala i trzeba przeznać, iż zrobili to w sposób dość dla swego gatunku typowy, tj. poniewierając nasz drogocenny sprzęt wędkarski. Już wspomniałem o moim kołowrotku, ale oprócz niego ogólnie udało im się pozbawić nas wędek sztuk trzy. Pierwszy ubytek w arsenale był dziełem „Wuzetki”, który naprawdę nie wiem w jaki sposób połamał przepotężną luśnię „SNOŁŁŁŁŁŁBY”. Wędeczką tą można bowiem zadźgać T-rexa, czy operując porównaniem bliższym sercy naszemu „Homo Hajnowiensis”, dobrze przesmagać żubra. Ale połamał i chwała Mu za to. Bo sam Mistrz „K...lops” stwierdził, iż wędka ta jest do bani i rzucać się nią nie da. Fortunnym posiadaczem innego egzemplarza tego arcydzieła sznuki wędkarsko-szkutniczej był sam „Jabba”, który przyszedł rozpłakany po tym jak nasza obozowa Pytia poinformowała go, iż jest posiadaczem straszliwego chłamu, który do niczego się nie nadaje.
„Mam najgorszą węęędkę, nie da się na nią łoooowić”, łkał „Jabba”.
„Bądź mężczyzną Paluch, uspokój się!”, staraliśmy się zgasić w zarodku rodzące się ognisko histerii.
„To ja może pójdę na ryby”, wymamrotał „Jabba” i udał się pochlipując w dół rzeki. A następnie złowił tego dnia na „SNOŁŁŁŁŁŁBY” łososi sztuk dziesięciu... „K...lops” coś tam grymasił o farcie i wodzie nieprzełowionej, ale co „SNOŁŁŁŁŁBY” to „SNOŁŁŁŁŁBY”!
Inna „laska”, która padła zemstą ryb, była łososiówka Grzesia „Artysty”. Tym razem „Skocik” nie wytrzymał spotkania z duża rybą, która o ile pamiętam nie dała się wyholować. Była to późno po północy i bardzo dobrze się stało, bo przynajmniej Duży Grześ dostał nauczkę – grzeczne dzieci o tej porze już śpią a nie łażą po brzegu rzeki i do tego w towarzystwie nieznajomych „Klopsów”!
Niestety ostatnia węda, która padła w zmaganiach z istotami z Czawangi, była moja własnością. A było to tak. Pewnego popołudnia stwierdziłem, iż co mi tam łososie, lipienie to są dopiero rybki! Zwłaszczaa, że rano wyjąłem na długą nimfę lipienia wyprawy – 47,5 cm. Stojąc sobie suchą nóżką na brzegu gdzie zmywaliśmy gary i dokonywaliśmy osobistych aktów oczyszczenia. Zmątowawszy „Sedżyka” 7-meczkę udałem się beztrosko kilkaset metrów w górę od obozu, aby w spokoju poholować sobie rybki. Kołowroteczek z linką bez podkładziku, żyłeczka subtelna 0,18 i nimfeczki na 10-teczkach. Po kilku minutach za kamieniem nastąpiło branko, którego autorem z całą pewnością nie był lipień. Gwizd liny i prasssk! „Ribka” zabrała czarno-pomarańczową nimfę, która dotychczas największe sukcesy święciła na ... indysjkich Mahseerach! Ale wcale się tym nie zraziłem! „Wzmocniłem” zestawik przechodząc na 0,20. To tak, jak napisał kiedyć w jednej ze swych książek Alistair McLean, próbować uchronić się przed lecącym pociskiem napinając mięśnie... Kolejne branie nastąpiło niemal niezwłocznie. Tym razem ofiarą ryby padła złotogłówka „Pheasant tail”. Szczęśliwie w pobliżu pojawił się „Pavka”, którego zmusiłem przerażliwymi wrzaskami do przybycia na miejsce mojej kaźni.
„To ja tu sobie usiądę i poczekam”, powiedział optymistycznie nasz muszkarski jedynak z Ostrowii Mazowieckiej, jak zwykle zasiewając w moim sercu ziarno optymizmu...
Ale długo nie czekał. Mój wrodzony kunszt wędkarski i co tu dużo ukrywać pierdołowatość zaciętego łososia w powiązaniu z łatwymi warunkami holu, spowodowały, że po kilkunastu minutach miałem go przy brzegu. „Pavka” nawet łaskawie podniósł swoje cztery litery aby porobić mi zdjęcia i uczcić te wiekopomne wydarzenie. Ja też tak optymistycznie spoglądaem w przyszłość:
„Ale za...sta zabawa. Zaraz lecę do obozu, nawijam podkład i wracam.”
Nie przewidziałem tylko jednego – nie był to niestety mój dzień. W chwili gdy schylałem
się aby podebrać leżącą już na brzegu rybę bardziej poczułem niż usłyszałem chrzęst w
okolicach końca wędki i moim oczkom ukazał się spory kawał zjeżdżającej po przyponie szczytówki. Chyba otumaniony i porażony bólem po takiej stracie materialnej, albo porażony fleszem z prehistorycznego aparatu fotograficznego „Pavki” wypuściłem łososia i zdecydowałem, że i owszem wrócę w to miejsce ale już odpowiednio przygotowany i nastawiony na zmasowany odwet. Nie był to jednak mój dzień.... Więcej wędek wprawdzie nie połamałem, ale ryby tego wieczora robiły ze mna co chciały. Łamały wędki, rwały przypony, prostowały haki, zrywały się po dociągnięciu do samego brzegu... Nie pamiętam dokadnie, ale zaliczyłem bodaj sześc „spadów” z rzędu. Piękny wynik. Tak, że jak już w reszcie pod sam koniec odcinka wyjąłem jednego biedaka, to nie miałem już nawet sumienia go krzywdzić i darowałem mu z wdzięczności wolność. Wiedziałem, że mamy w obozie sadystów, którzy dokonają mordu w moim imieniu. Taki ze mnie Piłat...
Czym więcej lataliśmy po wodzie, tym częściej ryby reagowały odruchem wymiotnym na nasze pomarańczowo-czerwone „Shimpfy”. Wprawdzie Grześ „Artysta” poławiał na „Wellighama”, a „Sqra” udowadniał każda rybą, że „mucha nie ważna, trzeba umieć łowić” (jak poinformował kiedyś świeżo koronowanego polskiego Mistrza Świata w naszej ulubionej dyscyplinie pewien jegomość znad Sanu), ale fakt pozostawał faktem. Jak się na 2 kilometrach dość małej rzeki wyciągnie 100 łososi i kilka razy tyle przekłuje, to rybki są jakieś mniej skore do współpracy. Nie pomagała już zmiana czerwonego „Shrimpfa” na jeszcze bardziej czerwonego „Shrimpfa”. W desparacji sięgnąłem nawet po gigantyczne muchy tubowe nakęcone mi przez Andrzeja Hołownie przed wyprawą do Mongolii – miały być przynętą na tajmienie. I w czasie gdy „K...lops” latał z termometrem odmierzając precyzyjnie przybywające stopnie temperatrury wody i stopniowo zminiajszając muchym, ja świętokradczo pierdyknąłem kilka „łosi” na wspomniane ustrojstwo. Jeden z gigantów w odcieniu kiełża (a jednak!) sprowokował zresztą do brania moją największą rybę wyprawy. Znaczy się, rybę która mogła być największą... Niestety żyłka 30-tka nie wytrzymała kombinacji ponad 80-cio centymetrowego srebrniaka i zwisających nad wodą gałęzi powalonej brzozy. Nawet „Dorado” miało problemy z uduszeniem czegokolwiek na swoje przewspaniałe woblery i zamiast młucić ryby musiało zanudzać nas opowieściami i jakichś sumach, echosądach czy innych farfolach na Padzie czy innym Popradzie... Nie pamiętam...
Oznaczało to tylko jedno – albo ruszamy na podbój nowych, „nieznanych” jeszcze odcinków, albo koncentrujemy się na części rozrywkowej całej imprezy. Jako umysły renesansowe wybraliśmy oczywiście opcję łączącą obie uciechy życia. To znaczy póki starczyło sił galopowaliśmy po nabrzeżnych chaszczach w górę i w dół rzeki, a potem tankowaliśmy galony schłodzonego płynu, pakowanego zazwyczaj w butelki o pojemności 0,5 litra. Jak to powiedział „Sqra” w rozmowie telefonicznej z polskim Mistrzem Świata w naszej ulubionej dyscyplinie (ale sie tego narobiło...), zapytany czy na wyprawie na Kola się pije: „Proszę pana, my wszystko robimy profesjonalnie.” Tak więc profesjonalnie przedzieraliśmy się przez bagna do górnych odcinków rzeki, po to aby odkryć iż przed dosłownie chwilą biwakowali tam „przyjaciele Moskale” i „ni ma ribów”. To znaczy byli i się pokazywali, tylko brać nie chcieli, bo liczne opakowania po błystkach dobitnie świadczyły, że przez ostatnie dni to łatwego życia tu oni nie mieli. To zresztą znak czasów. Kilka lat temu chłopaki łowili na Czawandze praktycznie sami. Teraz są już obozujący Rosjanie, Litwini, Łotysze, zdażają się Czeczeńcy ... Pokutujące u nas przekonanie, iż Rosjanie nie specjalnie potrafią łwowić na muchę nie jest niestety prawdą. Towarzyszący nam w podróży od Umby do ujścia Czawangi Igor, którego oceniliśmy na oficera GRU bądź przynajmniej miejscowego funkcjonariusza OMONU, pokazał nam taki zestaw „tubówek”, że większości z nas szczęki gruchotnęły o nabrzeżne „wielikije głaza”. Konkurencja więc na wodzie jest. Ale i jest o co konkurować. Nie jak nad Słupią na rozpoczęciu sezonu... „Jabba” w desperacji zapałał nawet chęcią dojścia do legendarnych wodospadów, gdzie kończy się łososiowy odcinek rzeki. Bo tam napewno jest pusto a ryb pełno. Gdy zasapany i spocony jak nieboskie stworzenie dotarł pewnego dnia do „Niedźwiadka”, „Bin Laden” poinformowa go, że jeśli oprzejdzie jeszcze drugie tyle to będzie w połowie drogi do miejsca gdzie chciał dotrzeć... Pomimo dość frywolnego charakteru tego tekstu, nie odważę się zacytować co w odpowiedzi usłyszał Grześ Malutki... Kierując się w związku z tym wrodzoną ekonomiką ruchów, „Jabbcio” rozpoczął penetrację dolnych odcinków rzeki, które w przeważającej mierze obławiało się z prawego brzegu. I tu Jego ułomność polegająca na wrodzonym „mańkuctwie” stanowiła przewagę nie do zniwelowania dla innych. Nawet „SNOŁŁŁŁŁŁBY” nie zdołało Go powstrzymać przed niemiłosiernym przetrzebieniem stad łososi z tej części Czawangi. Inni usiłowali pójść w Jego ślady, ale gdzie tam. „Jabba” mistrzem świata! Zaraz po „Jadze” zresztą...
Jak wspomniałem semorealizacja w trakcie wyjazdu przybierała różne formy. Formę sprinterską już opisałem powyżej. Kolejną jest forma stacjonarna, polegająca na obserwowaniu jednostek oddających się naszej wspólnej pasji, ale jednocześnie bez wykazywania większej tendencji ruchowej u obserwującego. Do tego celu najlepiej nadawał się opiewany w wielu pieśniach przez poetów stolik przyobozowy. Stolik posiada wiele zalet. Jest wzniesiony na odpowiednią wysokość nad ziemią, co ułatwia np. złożenie do snu zmęczonej główki. Koło niego znajduje się ławeczka szerokości niewielkiej, bo może 20 cm, na której jednak można całkiem wygodnie spędzić noc. Co zresztą reszcie ekipy udowodniłem. Gdy usiłowałem na niej spędzić dzień, podłem ofiarą zapędów kulinarnych Maćka „Pałkera”, kóry zaaranżował polanie mnie roztopionym masełekim czosnkowym. W ten sposób zastąpiłem zimniaczka w mundurku. Stoliczek zwykle zaopatrzony jest w jakieś frykasy przygotowane najczęściej przez „Sqrę” i Głośnego Roberto. Wreszcie posiada łatwy dostęp do skrzyneczek w których chłodzą się butelczyny o wiadomej zawartości. Najmniej ważne w tym wszystkim jest, iż przy stoliczku znajduje się „Pigalak”, zazwyczaj okupowany przez „K...lopsa” lub Maćka „Pałkera”. Tak więc gdy tajemniczy Mr. „K” przycinał swoją dwuręczną łososiówką maleńkiego lipionka, który w wyniku tego stawał się najwyżej w powietrzu szybującym przedstawicielem swojego gatunku w historii, myśmy wznosili toast: „Za lipienia. Aby mu się szybko zagoiło”. I niech mi ktoś jeszcze teraz powie, że wędkarzy nie cechuje humanitarne podejście do istot żywych! Muszę jednak ze wstydem przyznać, iż nasze stolikowe posiedzenia za czasem zaczęły przypominać bezowocne obrady Sejmu czy Senatu kraju naszego nad Wisłą i wreszcie marszałek „Sqra” musiał się nawet uciec do upomnień w celu zwiększenia efektywności u niektórych czonków szacownego gremium zasiadającego.
„Szanowni koledzy. Pragnę zauważyć, po dokładnych obliczeniach zresztą, iż do końca
wyprawy zostało jedynie 25% jej ogólnego czasu. Natomiast po dokładnych obliczeniach
zresztą, wynika iż jesteśmy w dalszym ciągu w posiadaniu 30% pierwotnych zapasów
wody ognistej. Bardzo proszę o zwiększenie spożycia. Dziękuję bardzo i życzę miłej
konsumpcji...”.
Niestety jest na Półwyspie Kola coś co psują tą idyllę. Generalnie jest to obecność w
powietrzu wszelkiej maści komarów, meszek i innych pluskwiaków. Stężenie tego
ustrojstwa, jak ktoś z ekipy obliczył, sięga 12 kg na metr sześcienny powietrza. Tak więc
wystarczy podnieść siatkę, która niczym welon pannę młodą okrywała nasze szpetne
oblicza i zaczerpnąć kilka wdechów, by nie zachodziła już potrzeba jedzenia śniadania.
Przez kilka pierwszych dni mieliśmy relatywny spokój bo było chłodno, tzn. w nocy
temperatura spadała do jakichś -5 st C. I wtedy oczywiście było stękanie i marudzenie, że
powietrze zimne, że woda zimna, że wóda zimna, że brak kobiet... Ta ostatnia dolegliwość szczególnie doskwierał Maciusiowi, nie bez powodu „Pałkerem” zwanemu... No to matka natura się wq...zdenerwowała i zesłała na swój lud wybrany ciepełko a wraz z nim wspomnianych kąsaczy. Komar kolski (Commarus Russyfikus) posiada kilka zasadniczych cech odróżniających go od jego braci z innych stron świata. Pierwszą z nich jest występowanie w chmarach o niewyobrażalnej wręcz liczebności. Drugą jest upierdliwość ponad wszelką miarę. Charakteryzuje go też straszliwa długość tutki zwanej też kłujką, którą zaraza ta potrafi przebić się nawet przez 2 pary grubych i śmierdzących niebotycznie skarpet. Złośliwość tych istot polega też na tym, że ładują Boga duchu winnego człeka w miejsca najbardziej czułe, takie jak kochy, uszy, dupsko i inne części nazwijmy to oględnie rozrywkowe, gdy tylko ma możliwośc się do nich dorwać. A przecież na litośc boską trzeba przynajmniej raz na jakiś czas ściągnąć gacie. Tak już zostaliśmy stworzeni... Innym godnym przeciwnikiem istory ludzkiej na Kola jest meszka. Prawda jak to niewinnie brzmi? Meszka? Meszunia, meszczeczka... MECHA p...na! Gdy pierwszy raz zostałem dziabnięty przez tą maszynę siejącą cierpienie i śmierć, myślałem że rozwaliłem sobie nadgarstek o jakiś drut kolczasty, czy inny badyl. Ale pokłady drutu kończą się na Kola kilkadziesiąt kilometrów na zachód a na dodatek drut kolczasty w tych właśnie okolicach nie występuje w dużym pogłowiu. Więc może jakiś krzak, kolec jakowyś, zastanawiałem się obserwując dyndający na żyle kawał mięcha z którego leciało kap, kap coś czerwonego. Najfajniejsze, że przez kilka minut nic nie było czuć. Ale jak już czuć zaczęło, to hoho! Tak wyglądao moje pierwsze bliskie spotkanie z mechą kolską (Mecharrus Komunisticus). Ponoć gatunek ten, podobnie jak słynny łosoś „nerka”, czy gigantyczne kraby pacyfikujące aktualnie Morze Północne, został wyhodowany na polecenie Stalina przez wybitnych naukowców radzieckich. Z tym, że w przypadku pierwszych dwóch wspomnianych gatunków szlachetnemu wodzowi przyświecał cel wyżywienia klasy robotniczej za pomocą „frutti di mare”. Natomiast mecha miała stanowić tajna broń przeciwko zagonom pancernym NATO czyhającym by pod byle pretekstem zaatakować bratni Układ Warszawski. Chmary mechy wypuszczone ze specjanych pojemników na rozwinięte szyki pojazdów pancernych wroga, niczym gazy bojowe przez Niemców w czasie I wojny światowej, miały za zadanie przegryźć się przez pancerz czołgów i transporterów, a reszty dzieła zniszczenia miały dopełnić doborowe oddziały szturmowe armii radzieckiej dobijając załogi saperkami. Niestety eksperyment wymknął się spod kontroli. Podobno owadzik był nawet natchnieniem scenarzystów słynnego amerykańskiego horroru „Gatunek”, gdzie piękna, dorodna blondyna jest w rzeczywistości kolską mechą w wersji makro wyrywającą schaby nieczego nie przeczuwającym amerykańskim grubasom. Więc jak my biedne „żuczki” mieliśmy bronić się przed tym monstrem? Ano zwyczajnie, jak to w dowcipie o bardzo odważnym, mniej odważnym i zupełnie mało odważnym rycerzu, którzy mieli walczyć ze smokiem: „a co tu dużo myśleć, sp...ć trzeba!”. Ale ci wytrwalcy, którzy postanowili bohatersko stawić czoła gadzinie, rzucili na szalę hektolitry „Autanu” i „Offów”, pięćdziesiąt warstw siatki (wliczając w to siatkę metalową stosowaną do grodzenia szkół w czasie najlepszego z ustrojów), rękawice, przyłbice.... Nic nie było jednak w stanie powstrzymać naszego małego (nie)przyjaciela z wielką główką i jeszcze większymi zębiskami. Uszy Głośnego Roberto przypominały niezupełnie świeży kotlet mielony. U mnie nie było lepiej. Jeden egzepmlarz, szczególnie przebiegły, ubódł mnie zresztą przez siatę w nochala. Z całą pewnością nie byłem przez kilka dni najatrakcyjniejszym z mężczyzn... Mecha nie bzyczy, nie fruwa wokół potencjalnej ofiary jak komarek. Ona zwyczajnie sobie ląduje na niej i łazi po niej do chwili, aż dolezie do miejsca które uzna za wystarczająco mało chronione. I wtedy są wspomniane zwisające kawałki mięsa i trzewi...
Jak widzicie fajnie jest na łososiach na Kola. Dużo się dzieje. Wędkarsko i nie koniecznie wędkarsko. Jednak najgorszy jest widok wyłaniającego się z porannej mgły „Wiezdziechodu” w dzień powrotu. Droga powrotna nie jest już bowiem tak radosnym przeżyciem. Wódka już tak nie smakuje, a szosa jakaś taka wyboista.
Pewien znajomy lekarz, któremu dane było podróżować po Uralu opowiadał jak jednego miłego wieczoru został zaproszony przez miejscowych na „prywatkę”. Oczywiście była bałałajka czy insza harmoszka przy muzyce której towarzystwo wywijało hołubce, wóda lała się strumieniami a połacie zjełczałej słoniny znikały w otworach gębowych biesiadników jak pomarańcze z lady sklepu w stanie wojennym. W pewnej chwili siedzący obok niego dziadunio uśmiechnął się życzliwie, odsłaniając jedną z bardziej skomplikowanych zagadek stomatologicznych świata i zapytał:
„No szto tak smotrisz? Ostałsia by, aaa?” Pewnie, że by ostałsia!
Przemek Lisowski
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.