Bez wątpienia był to ogon. Widziałem tylko krótki fragment, ale na tyle wyraźnie, iż nie miałem wątpliwości, że ten ogon należy do ryby. Wystawał zza dużej skały zatopionej w wodzie metrowej głębokości. Wolno i majestatycznie kolebał się na boki, bowiem prąd w tym miejscu nie był zbyt silny. Woda, jak zwykle kryształowa, pozwalała dostrzec każdy kamień na dnie potoku. Bo czyż w Białce woda kiedykolwiek bywa inna?
Pierwsze promienie słońca wyłaniały się zza górskich szczytów, a ja drżącymi rękami wiązałem muchy. Serce biło mi mocniej. Cały czas bacznie obserwowałem ogon – nadal poruszał się w tym samym miejscu. Duża skała całkowicie zasłaniała mnie przed rybą. Mogłem podejść do niej na odległość kija nie będąc zauważonym. Mimo nieustannego wytężania wzroku nie udało mi się rozpoznać gatunku, jednak w pewnej chwili mignęła płetwa tłuszczowa. Muchy wrzuciłem niedbale, bez obracania głowy, kilka metrów przed skałę. Chciałem, aby w tym powolnym nurcie spokojnie zatonęły, zanim dotrą do skały i przepłyną nad stanowiskiem wypatrzonej ryby. Patrzyłem na tańczący ogon, a jego ruch przykuwał uwagę, wprawiał w podziw, rzucał urok, hipnotyzował... Po jakichś kilku sekundach od wykonania rzutu wreszcie ocknąłem się z hipnozy i podążyłem oczami w górę rzeki gdzie wpadły muchy. Gdyby urok rybiego ogona trwał sekundę dłużej, dziś pewnie tamten dzień nie wyryłby się tak bardzo w mojej pamięci. Gdyby urok trwał sekundę krócej, być może ten rok zapisałby się w moim wędkarskim życiorysie naprawdę wyjątkowo. Gdyby...ale trwał dokładnie tyle, ile trwał. Nie krócej, nie dłużej.
Dziś, gdy zamykam oczy, wciąż widzę tamten dzień, tamten odmęt i tamtą sytuacje. Ale już na spokojnie. Przestało mi się to śnić po nocach, i rozpalać wyobraźnię do czerwoności. Widocznie tak musiało być, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Zapytacie co wtedy zobaczyły moje oczy? Odpowiem, że obraz. Tak jest obraz, który wyszedł spod ręki artysty malarza, a jaki nie raz widywałem na wędkarskich malowidłach. Z tą tylko jakże subtelną różnicą, że tym razem scena rozgrywała się nie na karcie papieru, lecz w najprawdziwszej rzeczywistości. Prawdziwej aż do bólu, bo jednak coś pod sercem mnie ukłuło. A jednak nie żałuję, że zabolało. Dla tego obrazu warto było.
Błysk żywego srebra wyrwał mnie z zadumy nad rybim ogonem. Ciało potężnej ryby było zgięte w pół, jak nie do końca zamknięty scyzoryk, a bok dotykał powierzchni wody. Obraz był niezwykle dynamiczny i trwał zaledwie ułamek sekundy – jak wszystkie zresztą unikatowe obrazy. Tułów, a potem wielka płetwa, muskając powierzchnię, przetoczyły się pod nią jak gruby walec. Następnie ciało rozprostowało się i niczym ubot zatonęło odpływając w przeciwnym do mnie kierunku. Głowy i paszczy nie widziałem – była już w odwrocie, gdy się ocknąłem z hipnozy. Moje oczy wysłały jednoznaczny sygnał do mózgu, a mózg zareagował automatycznym odruchem. Zaciąłem..., a siła zacięcia była wielka! Myli się jednak ten kto sądzi, że żyłka nie wytrzymała. Ja po prostu...nie poczułem oporu. A wielka tylna płetwa utonęła jako ostatnia, topiąc ze sobą wiele moich najskrytszych marzeń.
Byłem w szoku; któż na moim miejscu by nie był? Myśli biły się ze sobą. Siły i zapał uleciały niczym powietrze z przekłutego balonika. Długo jednak nie dumałem i podążyłem wzrokiem za moim upatrzonym ogonem wystającym zza skały. Stare jak świat przysłowia zawsze się sprawdzają. Nie inaczej mogło być tym razem. Nieszczęścia chodzą parami. Ryby już nie było! Ogon zniknął! Postąpiłem kilka kroków w nurt i zaglądnąłem za skałę. Było pusto... i smutno.
Usiadłem na brzegu i gapiłem się tępo w wodę. I tak bym sobie pewnie siedział długo, bo przecież któż miałby ochotę po takiej podwójnej porażce wciąż moczyć kija, gdyby nie nadzwyczajna, anielska wręcz, przeźroczystość wody. W tejże wodzie dostrzegłem cień ryby. Chwile wcześniej tam nic nie było, wiec to musiała być ta ryba zza skały. Wstąpił we mnie nowy duch. Na klęczkach podszedłem najbliżej jak się da i zarzuciłem muchy. Potem wykonałem drugi rzut, i następny. Muchy płynęły tuz obok ryby, a ta nie reagowała. Po kilkunastu rzutach zmieniłem przynęty, ale nic to nie pomogło. Wtedy zrezygnowany wstałem. Wyprostowałem nogi narażając się na zdemaskowanie. I choć na branie ryby nie miałem już nadziei, to jednak dalej uparcie rzucałem jej muchy przed nos. Słońce śmiało już wędrowało po nieboskłonie. Robiło się coraz cieplej. Po kolejnym, nie wiadomo którym rzucie, stało się jednak to, czego się już nie spodziewałem. Delikatny ruch ryby w bok i mucha znikła w paszczy. Cięcie i siedzi!!! Radość jednak malała proporcjonalnie do czasu trwania holu. Po 2-3 minutach ryba była już w ręce. Okazała się nią niemiarowa głowatka. Nie była mała, ale jednak znacznie krótsza niż to się pierwotnie wydawało. Taka drobna pociecha na otarcie łez, po utracie owej ogromnej srebrnej ryby.
Ponownie usiadłem na kamieniach. Przyszła chwila zadumy. Spoglądałem w szumiący, diamentowy nurt potoku. W głowie lekko mi się kręciło. Analizowałem to co się wydarzyło. Skąd, jak, dlaczego? Pytania kłębiły się w głowie, a szare komórki próżnie szukały odpowiedzi.
A może to wszystko mi się przywidziało? Może to było tylko złudzenie? Może jedynie odbicie moich marzeń na powierzchni wody...
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.