Szedłem tak dobrze znaną ścieżką, zboczem pokrytym dywanem lipowo-bukowych liści. Lubię te jesienne pastele i tę ciszę wymagającą zadumy, zastanowienia się nad przemijaniem. Gdzieś w głębi tej ciszy, słyszałem stonowany szum rzeki. Zawsze jestem trochę za wcześnie... to może ta niecierpliwość konfrontacji marzeń z rzeczywistością. Ta niepewność oczekiwania, przeżywana tak silnie prawie w każdym z nas.
Usiadłem na korzeniu drzewa przyniesionym latem przez wielką wodę. Tu, poniżej skalistego przełomu rzeka zostawiała wszelkie ślady swojej potęgi, tu szeroko rozlewała się łagodnymi zakolami, falując pasmami roślinności... gdzieś tam, nad porośniętymi zboczami, skąpanymi w ciężkich kroplach osiadającej mgły, jaśniało słońce... przebijając się błękitno-różowym pasmem fosforyzujących chmur. Gdy montowałem muchówkę, cienki przypon rozmazywał się jeszcze w szarości zalegającej nad rzeką. Czekałem. Uspokaja mnie zawsze szum rzeki i ta jesienna cisza... tuż za mną wśród kłębowiska okorowanych przez rzekę korzeni pająk rozłożył swoją sieć. Przycupnął bez ruchu pośrodku jaśniejących, brylantowych kropel. Gdzieś tam w oddali zostawiłem codzienność, tu mogłem o niej zapomnieć. Nawet niepotrzebny papieros smakował inaczej. Z kubka parowała gorąca kawa. Grzałem, trochę zgrabiałe chłodem dłonie. Czekałem, aż słońce rozświetli kanion, aż z ołowianej wody wyłowi cały koloryt dna pełnego wielobarwnych krzemieni. Dostrzegałem już nawet uwijający sie na płyciznach narybek, beztroski, swawolny ale i czujny. Nad wodą w słonecznych długich smugach zanikała leniwie mgła, odsłaniając całą paletę brązów, złota i czerwieni - nawet nie umiem jej opisać - bo jakie słowa oddadzą wyobraźnię natury?!
Można je przenieść na papier w metaforach, można odwzorować je pędzlem ale zawsze będzie to tylko kopia na własny użytek... to po prostu trzeba chcieć zobaczyć... nasycić się po kłębki nerwów, poczuć każdym zmysłem... trzeba umieć kochać aby choć odrobinę zrozumieć siebie i otoczenie.
Z pudełka wyjąłem "brązki", tak ulotne i delikatne jak ta październikowa cisza. Powoli długimi rzutami obławiałem obrzeża zalegającej dno roślinności. Już dostrzegałem błyski świnek, ruszyły całą watahą... ale nie one dziś mnie interesowały. Wiedziałem, że gdzieś tam uwijają się garbate, fioletowe kardynały... są!...teraz tylko je przechytrzyć... w polaroidach widziałem, jak pełne majestatu i spokoju unoszą się pod powierzchnię, rozpalają wyobraźnię, czujne i nieufne na leniwie płynącej wodzie.
To nieprawda, że lipień nie jest ostrożny, już nieraz przekonałem się, że wystarczy tylko jeden nieudany rzut aby przerwały żerowanie... zalegają wtedy na dnie i żadna siła nie zmusi je aby uganiały się za pokarmem. Trzeba odczekać. Czasem bez ruchu, bez rzutu. Teraz też czekałem. Ustawiłem się wygodnie pod prąd, na końcówce płani. Czekałem aż nastroszy płetwy, aż zacznie wolnymi ruchami patrolować "swoją" strugę, niewidzialny prywatny teren. To dziwne, ale czasem lipienie potrafią nawzajem się przeganiać ze swego miejsca, jakby rzeka była za mała dla dwóch ryb... a przecież są ich tu setki!
Czasem znów skupione w stado, zgodnie dzielą się dobrodziejstwami rzeki. Wciąż tego nie rozumiem, dlaczego tak postępują... może to kaprys?
Ale uwaga... lipień podnosi się regularnie... teraz wstrzelić się w ten rytm... raz, dwa, trzy... rzut... miękki, trochę powyżej stanowiska ryby, aby lekka nimfka zatonęła na tyle, ile potrzeba, inaczej przepuści ją, zignoruje... i zalegnie znów na dnie. Ten "mój"... wciąż podnosi się swoim rytmem... zbiera nimfkę... pociągłem sznur. Ryba przez ułamek sekundy zastyga zdziwiona, potem gwałtownie ripostuje... opada na dno, walczy, starając dotrzec się dotrzeć do zbawczego zielska. Nie pozwalam jej na to. Ryba ucieka na głęboką wodę, sznur z sykiem przecina taflę wody... nie daję mu wytchnienia... drażnię napiętą muchówką... czuję jak wykorzystuje nurt... to nie są skoki spanikowanego podwymiarka, to ufne, głębokie , pełne dostojeństwa i siły uderzenia.
Lipień jeszcze wierzy w swą siłę. Wiem, że tylko włoskowy przypon łączy nas poprzez rozświetloną wodę... tylko przeczekać ten jego bunt...
Zawsze w takich sytuacjach podświadomie chcę "powiedzieć" rybie, żeby oszczędzała siły, bo i tak wróci do swego żywiołu... ale to w końcu brutalna walka o życie. Ląduję go w podbieraku. Jest piękny!... gruby... w tym październikowym słońcu, nawet pełny barw tęczy. Ciężko porusza skrzelami... wypinam "brązkę"
... a On łypie na mnie tymi swoimi szklanymi oczyma... prawie bez emocji... przez chwilę stoi bezradny na płyciźnie... dochodzi do siebie... szybko porusza skrzelami... jeszcze chwila i powoli odpływa. Ciekawe co sobie pomyślał... czy znów uderzy, zwiedziony imitacją... może...
Ja jednak mam przed sobą kolejne wyzwanie, idę dalej na poszukiwanie październikowych skarbów. Dzień przecież taki piękny, cichy, stonowany, refleksyjny. Nim zajdzie słońce, odbuduję nadwątlone codziennością skołatane serce, powróci uśmiech, motywacja na kolejne dni... coraz krótsze dni.
I tylko żal tych pięknych chwil, bo to tylko chwile, na pewno schowam je na czarną godzinę w razie gdyby mi kiedyś czasu zabrakło... i wiem, że dzięki nim, bez nadgorliwych wskazówek, przebrnę zaspy szersze niż morza, wciąż nieposklejanej własnej historii.
Może też właśnie dlatego, dziś moje myśli, z własnej nieprzymuszonej woli, przestały się starczo garbić a marzenia wygrzebały z szafy bezapelacyjne fakty.
Tu, nad rzeką... a może właśnie rzeką życia... można zrozumieć, że nie wszystkie drzwi mają po jednej klamce. To właśnie tu... już nie przejmuję się, że w czyichś ustach wyglądam jak zdanie wyszarpnięte z kontekstu, czy może jak zorganizowana grupa epitetów - tych z akcentem na ostatnią sylabę.
Bo tu jest życie, niezałgane dzisiejszą mętną codziennością... po prostu ŻYCIE!
Może kolejny rzut przyniesie kolejny plaster na rany... tylko, że tych plastrów z dnia na dzień potrzeba więcej... dlaczego?
Powiecie, że to tylko świadomość zatrzymania ulotności czasu. Symbol. Może jednak... przy okazji... choćby tylko na spacerze, bez zadyszki codzienności... spróbujcie zachować dystans do wszystkich kipieli tego świata, bez wyższości, lecz z ujmującą wyrozumiałością, szanującą istotę życia i innych... nie pędźcie... bo wtedy ocieracie się o ostateczność...
Słońce grzeje kark, ciepło dotyku... wiem, że kolejny lipień znów zweryfikuje marzenia... to już teraz, na pewno... za kolejnym rzutem...
Pozdrawiam!
Kazimierz Żertka
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.