Klucząc wśród kolczastego drutu płotów pastwisk przecięliśmy łuk rzeki pod wioską. Nie wiem dlaczego, ale pogórki i kwaśne łąki nad Łupawą, z żadka porośnięte krzaczkami janowca, przypominają mi Yorkshire i Szkocję. Nad rzeką wspomniałem cięgi, jakie dostaliśmy tu dwa lata temu. Miejscowy specjalista dolnej nimfy pobił nas na głowę. Postanowiłem więc tym razem spróbować szczęścia tą metodą. Już po kilku prowadzeniach miałem zaczep. Ostrożnie podniosłem wędzisko i „zaczep” ruszał się. Zdębiałem, to była ryba. Zanim zobaczyłem mojego być może życiowego lipienia spiął się. Cicho trawiłem porażkę. “Znowu jest, Boże!” usłyszałem za plecami warknięcie Hansa. “Kto?” pytam i patrzę wokoło. “On” odpowiada Hans i pokazuje w górę rzeki. Faktycznie, zbliżał się do nas nasz “pogromca” sprzed dwóch lat. Muszę przyznać, że dla nas, Niemców, „polska dolna” to niecodzienny widok. Muszkarz w kratkę precyzyjnie obrabiał rzekę, prawie co kilka minut holując i puszczając lipienia. Ruchy jego pochylonego wędziska przypominały robota montarzowego lub szczudłaka w przymorskiej mieliźnie. Minął nas z krótkim acz uprzejmym “Dobry!”.
„Mam dość” jęknął Hans i poszedł brzegiem w dół rzeki. Stałem zafascynowany obserwacją „robota”. Nie wytrzymałem, poprosiłem go, by pokazał mi swój sprzęt. Ochoczo wrócił do mnie w poprzeg rzeki. „Boże, nie tędy!” stłumilem jęk. Przy widoku przyponu zdębiałem. Miał zaledwie dobry metr długości i sładał się z sześć (!) elementów (od góry): około 10 cm żyłki fluo z pętęlką, 5 cm normalnej żyłki, 5 cm fluo jako drugi wskaźnik (przy niższej wodzie), pół metra żyłki oraz trójstronny krętlik (!?). Do niego były przywiązane dwa krótkie przypony z nimfami: brązowa bażantka ze srebrną główką oraz rudym szczupłym kiełżem. Czegoś podobngo jeszcze nie widziałem. „Zielone kiełże też są dobre” rzucił na odchodnym i zniknął za zakrętem.
Zostałem sam. Nie miałem z sobą odpowiednich materiałów na podróbkę takiego cuda więc po prostu zrobiłem krótki przypon z kawałka żylki. Na końcu petlę rozciąłem, na to „brązka” i zielony kiełżyk i gotowe. Faktycznie, podrabiając jego ruchy miałem zaraz branie, drugie i trzecie... Okołowymiarowe lipienie brały jak najęte, na brązkę. I to na przeczesanym, przez poprzednika, odcinku rzeki. Po siódmym dałem spokój. Pojedyncze lipienie zaczęły wychodzić też na suchą, prawdopodobnie „Iron Blue Dun”. Nie chciało mi się przerabiać sprzętu. Popatrzyłem na zegarek, była trzynasta. Za pół godziny planowaliśmy obiadek, trzeba było jeszcze chrustu nazbierać. Zdecydowałem się wrócić do bazy. Wracjąc znowu skrzętnie omijałem zardzewiałe kolce płotów. I znowu ten pejzaż, jak z reklamy „Double Malt”.
W bazie nie spotkałem ani ducha. Cała drużyna nyła jeszcze na przelewie. Nimfami i na suchą ćwiczyli lipienie aż miło. Dobrze, że to odcinek „no kill”. Michał przodował suchą „popielatką”. Otwarty odcinek rzeki sprzyjał późnej rójce Baetis rhodani. Nareszcie spotykaliśmy się przy ognisku. Przy „mielonych” z patelni analizowaliśmy wyniki. W pewnych odcinkach, jak leśnym, wartkim Łupawy, lipienie stoją przy dnie i wtedy dolna jest bezkonkurencyjna. Choć wygląda to dla nas dziwacznie, tylko w ten sposób można osiągnąć głębokie zakamarki. A tam są lipienie. Przy wyraźnej rójce lepsza jest dobrze dobrana sucha. Jesten skromny i nie spytałem się miejscowego mistrza o godność. O ile czyta Pan ten tekst, to głębokie ukłony.
Jak mawia Hans: „Na Pomorzu nie zawsze coś złowimy ale zawsze się coś nauczymy”
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.