Dojezdzam poznym popoludniem. Z wedkowania tego wieczoru nic wiec nie wychodzi. Po drodze mijam poszczegolne odcinki rzeki. Niektore zapieraja dech w piersiach, zwlaszcza kiedy droga wspina sie na wzorza. Z ich szczytu widac obsypana glazami doline ze wstega rzeki wijaca sie u podnoza pionowych scian. Koniec drogi przynosi jednak gleboka prawie stojaca wode plynaca nimal nizinnym, lakowym fragmentem. Chrakterystyczny jest jej CZARNY (od dna) kolor. Krotka, piesza wycieczka w gore rzeki przynaosi jednak ulge. Woda jest czysciutka, a rzeka robi sie “gorska”. Szybka kolacja z puszki i piwo schlodzone w pobliskim strumieniu pozwalaja na zniwelowanie napiecia…
Ranek sloneczny. Woda wyglada zachecajaco. Sporo podmytych burt, pare zwalonych do wody mniejszych i wiekszych drzew. Widze tez pierwsze ryby. One mnie tez widza. Sadzac po ich raczej powolnej ewakuacji pod krzaczory i w dolki, wiem ze mam do czynienia z potokowcami. Pamietam, ze to ostatnie odcinki rzeki przed 60-metrowym Waitangi Falls; powyzej niego juz tylko grube teczaki. Tutaj wyraznie dominuja potokowce, zwlaszcza, ze teczakowych glebokich bystrzy i dolow z szybka woda niewiele.
Namierzam okazalego potoka (pod 3kg). Patroluje teren w poszukiwaniu pokarmu – typowy oportunista. Splywa nizej w moja strone, o rany, widzi mnie? Udaje drzewo, a wedka to galaz – he he, pamiec to maja raczej krotka (w koncu zadnego drzew tu nigdy nie bylo)… ale za to oczy dobre. Podrzucona przed niego mucha na jak mi sie wydawalo cienkiej 0.14 wywoluje tak dobrze mi znany zwrot na gleboka wode i pomachanie ogonem na pozegananie. Szkoda. Trzeba przyznac ze potokowce w odroznieniu od teczakow znacznie rzadziej panikuja i potrafia odplywac z gracja.
Kolejne metry w gore i kolejne namierzane potokowce. Niestety, jak jeden ignoruja muche i przy kolejnych upartych rzutach w koncu odkrywaja moja obecnosc. Rowniez bez wyjatkow rezygnuja z poznanie mnie blizej.
Rzeka sie zmienia. Zaczyna przypominac swoje wlasne zdjecia z bystrzami i glebszymi oglazowanymi wlewami i fajnymi kamienistymi planiami. Sluzy jej tez naturalny charakter otoczenia z ogromnymi drzewiastymi paprociami. Generalnie mi sie podoba.
Problem jest tylko jeden – przestalem dostrzegac jakiekolwiek ryby. Sporo glebszej wody i lowienia “ na slepo.” Miejscowi nie lubia tak lowic, a ja bardzo. Cierpliwie oblawiam krotkie planie dosc glebokiej wody wystepujace po ostrych wlewach. Rzeka ma teraz spory spadek i robi sie coraz dziksza. Jest bardzo ladna, a lowienie prosta, acz klasyczna metoda (dosc ciezki Pheasant Tail na prawie 3 m niekonicznym przyponie) sprzyja kontemplacji. W koncu odjazd sznura, zaciecie i widze ze ladny (50+ cm) potok przejezdza sie po plani. Hol w zywo plynacej wodzie ale z zapasem mocy (przypon 0.22) powalaja na zastosowanie w moim odczuciu jak najbardziej sportowego, krotkiego holu. Przyciagniety jednak do brzegu, silny pstrag robi niezle salto i wypluwajac muche z gracja odplywa do dolka. Moze i tak lepiej.
Przesuwam sie coraz wyzej, co w tym terenie okazuje sie niezla zaprawa. Widze kolejnego w glebszej wodzi za niezlym glazem. Problemem bedzie jednak poprowadzic muche w bardzo “polamanej” wodzie bez zblizenia sie zanadto do ryby. Niestety kolejny krok i skrocenie linki koncza sie tak dobrze juz znanym pomachaniem ogona. Kolejna plan i kolejny pstrag. Tym razem podchodze go na dlugiej lince, z duzym luzem tak, aby prad mi nie zabral koncowego odcinka linki zbyt szybko i powodowal smuzenia. Pierwsze dwa rzuty nie dosc dlugie. W koncu widze wyraznie jak podplywa odwiera paszcze tam gdzie powinna byc moja nimfa. Sekunda, dwie i zacinam. Siedzi, a ja staram sie zniwelowac luz. Pomaga mi fakt ze ryba wplywa w prad i daje mu sie sprowadzic w dol. W koncu czuje go na hamulcu kolowrotka. Pstrag jednak nie walczy zawziecie. Jeszcze chwila i laduje dlugiego (ok 60 cm), acz bardzo szczuplego, starego potokowca. Delikatnie wyczepiam poszarpanego na duzych zebach Pheasant Tail’a i przytrzymuje rybe w pradzie. Odplywa.
Dalej w gore. Dochodze do ostrego spadku, niemal wodospadu, ponad ktorym dlugie wyplaszczenie. Cos mi mowi ze do Waitangi Falls nie jest juz tak daleko. Nie dane jest mi sie jednak przekonac sie tym razem. Jest pozno, a decyduje sie na zmiane odcinka. W koncu nie namierzylem tu zbyt wielu ryb, a glebokie przeplywy z obiecujaca woda takze okazaly sie jalowe. Zakladam oczywiscie, ze staralem sie wystrczajaco mocno.
Zjezdzam jakies 10 km w dol do opisanego w moim malym folderze (jak pamietalem) przelomowego odcinka zaraz powyzej Erepeti bridge. Po drodze, na odcinku z polami namiotowymi spotykam wedkarzy, a scislej jednego na poboczu, a drugiego na rzece. Zatrzymuje sie i pytam o wrazenia. Facet jest zakochany w rzece i absolutnie zachwycony (jeszcze nie wiem dlaczego.) Opowiada mi o tym, ze bywa tu czesto ale raczej w pelni lata. Jak wyniki: 2 – teczak i potok. Mmm, to znaczy ja tez nie najgorzej. Gosc pyta czy kiedys probowalem lowic tutaj po zmroku. Grzecznie odpowiadam, ze to MOJ PIERWSZY RAZ. Zacheca mnie solennie twierdzac, ze brania na chruscika wyrywaja wedke z reki, a ryby nie maja problemu z 0.25 na koncowce. Hmmm…
Do mostu dojezdzam okolo 18:30, i widze zaparkowanego innego wedkarza. Czas na obiad i krotka wycieczke nad rzeke. Jest piekna. Po wyplynieciu z wawozu usiana jest calym mnostwem glazow tworzacych platanine bystrzy, malych planiek i dolkow. Wlasciciela zaparkowanego samochodu poznaje pijac herbate. Okazuje sie bardzo milym lekarzem z Wyspy Poludniowej, ktory z wedka AFTMA#3 (!) probowal szczescia ponizej mostu. Mial na kiju jednego teczka na nimfe, ale sam przyznaje ze lowil troche za lekko. Rozmawiamy o rybach, ale tez o jego poprzedniej pracy w Afganistanie. Czas uplywa nam milo. W miedzyczasie zapada uroczy, letni wieczor i zew daje znac o sobie. Kiedy opowiadam o zaslyszanym “chruscikowaniu” decydujemy sie na sprawdzenie go w praktyce. Dochodzimy nad bystra ale dosc gleboka plan i oczywiscie …sa chrusciki. Pierwsze wyjscia nie kaza na siebie dlugo czekac. Nie sa liczne ale bardzo wyrazne. Bez pluskow i w okolicach glazow; pozwalaja oczekiwac wiekszych ryb. Montuje zestaw z koncowka 0.22 (troche mnie nastraszyl ten uprzednio spotkany wedkarz) i zakladam najwiekszego chrusta jakiego mam jeszcze z kraju (ciemny z piora krzyzowki na ponczosze, hak #10, Mikolaja Hassy.) Koncentruje sie na jednym powtarzajacym sie wyjsciu, za kamieniem, jest prawie ciemno. Za drugim rzutem w dol rzeki i klasycznym zasmuzeniu mucha po powierzchni, uderzenie, ktore niemal wyrywa mi kija AFTMA#6 z reki. Ryba schodzi mocno w dol rzeki w mocnym pradzie i czuje jak bardzo jest silna. Nie zaluje 0.22 i znajac jej i kija mozliwosci nie pozwalam rybie na zbyt wiele. Pstrag to czuje, bo dla odmiany wybiera ucieczke w gore rzeki. Nie wyskakuje, ale wiem ze mam do czynienia z teczkiem. Powtarza te sama sztuczke jeszcze pare razy, ale w koncu pozwala sie na przyciagniecie do brzegu. Jak na stosunkowo niewielkie rozmiary (nieco ponizej 50 cm) walczyl bajecznie. Ma tez niesamowita, torpedowata budowe (chyba w zyciu nie widzialem rownie harmonijnie zbudowanego teczaka.) Co znaczy ryba zyjaca w bystrej, glebokiej plani. Ciesze sie ze nie wybralem wariantu finezyjnego – 0.18. Udaje mi sie dostac jeszcze jednego blizniaczego teczaka; walczy rownie pieknie. Ten jednak schodzi z muchy tuz przy samym brzegu, kiedy probuje go podholowac do miejsca, gdzie stoje na kamieniu. Nie zaluje. Robi sie zupelnie ciemno. Zjawia sie tez moj towarzysz, ktory caly ten czas lowil nieco ponizej. Mial tez jedno wyjscie podobne do mojego, ale nie udalo mu sie ryby zaciac. Moze i lepiej, mysle sobie, bo przy jego #3 (lowimy na identyczne wedki, ale moja 3 klasy w gore) hol bylby nie lada problemem. Oczywiscie mu tego nie mowie i zapraszam na kawe do mojej mini-kuchni. Odwzajemnia sie czekolada i tak trwa jakze uroczy letni wieczor. Troche po poznej kawie, a troche po wrazeniach minionego dnia, dlugo nie moge zasnac…
Kolejny dzien wita ciezkimi chmurami, jest jednak cieplo i bezwietrznie. To moja ulubiona pogoda do wedkowania. Oby sie tylko nie rozlalo, bo moge miec problem z powrotem wchodzac w wazki wawoz (rzeka znana jest z tego ze szybko przybiera i moze spowodowac odciecie od swiata na dni pare.) Zanim dochodze, a raczej zsuwam sie nad rzeke musze wspiac sie na szczyt sporego wzgorza. Widok na doline i waski przelom jest niesamowity (nie mam niestety jak pokazac, do wgladu na slajdach u mnie). Zajscie do rzeki to juz zabawa w gorska kozice. Udaje mi sie to bez nadmiernych kataklizmow typu, zlamana szczytowka, poszarpane dlonie czy kamizelka na krzakach jerzyn i oto stoje na ogromnej polce skalnej dlugosci ok. 40-50 m. Nieco ponizej plynie rzeka wtloczona w waska, nawet do 4-5 m, i bardzo gleboka rynne. Jak lowic?
Zakladam dlugi, 4 m przypon z najciezszym Pheasant Tail’em jakiego mam i wybieram odcinek rynny gdzie woda nieco zwalnia i odbija sie od wyczuwalnych pod jej powierchnia przeszkod. Pozwalam pradowi na wcigniecie sporego odcinka sznura, sam stojac 0.5-1m powyzej. Krok w gore i wydaje mi sie, ze widze ledwie zauwazalne migniecie jakiegos cienia w toni. Czyzby ryba. Przytrzymuje nimfe i staram sie wczuc w jej ruchy w poblizu dna. Miekki, ale pulsujacy ciezar na szytowce nie pozostawia watpliwosci – piekny teczak podplywa pod powierzchnie, ale na szczescie nie wyskakuje (bardzo latwo wtedy o wyczepienie sie ciezkie nimfy.) Nasze zapasy trwaja dluzsza chwile, w koncu jednak jestem gora (plus amerykanski rod-craft J) i wyslizgiem laduje teczaka na fragmencie polki, lagodnie wslizgujacej sie w wode. Jest piekny, bardzo ciemny grzbiet i wyrazista purpurowa wstega; ma ok 52-53 cm. Jestem wniebowziety. Wszak dzien dopiero sie zaczal.
Kolejny fragment rzeki jak z folderu reklamowego. Spory wlew z potezna plania i znowu polkami skalnymi na calej jej dlugosci. Przypomina mi sie zdjecie z okladki, gdzie stojacy metr nad woda wedkarz walczy z powiekszonym przez ton duzym teczakiem. Cierpliwie oblawiam kawalek po kawalku, mojej strony, ponizej wlewu. Ta sama technika, lowienie na krotko, ale bardzo dlugim przyponem. Woda bardzo gleboka 3.5-4m. Koncowka sznura dosc gleboko w ton, wyobraznia pracuje: co tez moze tu siedziec. Jestem prawie przy wlewie, gdy sytuacja sie powtarza, z ta tylko roznica ze czuje jakbym zaczepil beczke. Ryba przesuwa sie w srodek pradu odjezdzajac na jakies 20m. Caly czas uparcie trzyma sie dna. Co u licha: czyzby potok? Kolejne proby przyciagniecia ryby sa jednak dla niej za malo przekonujace. W koncu udaje mi sie ja zobaczyc. Dokladnie tak jak na zdjeciu. Jakis metr ponizej powierzchni wody na srodku ogromnej plani, dosc daleko doe mnie, i powiekszonego przez warstwe wody! Jestem przekonany, ze to potok, jak rowniez, ze jest “zaciety inaczej”. Moje wolne ruchy spowalniaja sie jeszcze bardziej i po kilku kolejnych minutach podciagam go na kolejna skalna polke. Oceniem go na 2.5 kg i 60 cm. Spokojnie lezy w plyciutkiej kaluzy i pozwala mi na 2 fajne zdjecia (slajdy). Nimfa, mocno wpieta w pletwe piersiowa, daje sie z latwoscia wychaczyc (dobrze ze nie szarzowalem.) Robie jeszcze jedno zdjecie, pstraga wpuszcznego do wody i oddycham gleboko – 10:30, a ja mam na koncie dwie wspaniale ryby!
Kolejny odcinek wyglada bardzo zachecajaco. Jest pelen kieszeni ( w tutejszym muszkarskim zargonie rzeczywiscie “pockets”) wody za glazaami i we wlewach, Niestety niewiele sie tu dzieje. Przede mna kolejne bystrze i znowu gleboka wneka na krawedzi pradu. Podana nimfa chyba momentalnie zostaje pochwycona przez teczaka, ktory po zacieciu wydaje sie niemal tak zaskoczony jak ja – pozwala sie na przyciegniecie sie na metr ode mnie. Zaskoczenie trwa jednak tylko sekunde i momentalnie wchodzi w bardzo bystry prad i po jazgocie kolowrotka (blogoslawie delikatnie nastawiony hamulec) splywa ponizej mnie jakies 15m. Ja teraz musze przetrawersowac te 15m w dol rzeki, po dosc stromej skalce, do dolka gdzie splynal pstrag. Caly czas trzymajac w dloni wedke i wybierajac luz, mysle o wielu glazach po ktorych moj przypon musial sie przeslizgnac. W koncu docieram na miejsce i z ulga odkrywam ze ON ciagle tam jest. Walka w dolku spokojna i w sumie dosc krotka. Pstrag jest ladny – jakies 4lb (1.8 kg) i znowu dobrze ponad 50 cm. Wraca do wody. Ogladam koncowke przyponu i usuwam najbardziej poszarpany odcinek.
Przechodze powyzej wlewu. Plan ktora na mnie czeka zachwycilaby kazdego. Kwintesencja wspanialej nowozelandzkiej rzeki z caly mnostwem miejscowek. Otoczenie rownie bajeczne – splywajace po wysokich skalach strozki wody, bogaty, wilgotny i tchnacy swiezoscia busz…Przesuwam sie od dolu plani i w calym mym zachwycie plosze wcale ladnego teczaka. Nic to; miejscowek jest cale mnostwo. Rzeczywiscie, w kolejnym mam mocne branie i znowu linka w srodek nurtu i pod drugi brzeg. Tym razem jednak wygrywa ryba. Musialem przeoczyc zadre na przypoonie, bo zylka peka z latwosci przy kolejnym zwrocie ryby. Niezrazony wymienam przypon i lowie dalej. Dochodze do czola plani, staje na sporym glazie i cierpliwie obrzucam kieszen po kieszeni. Ta wyglada wybornie, ta jeszcze lepiej, w koncu w kolejnej mocne branie. Ryba walczy pieknie, ale nie szarzuje az tak raptownie i pozwala sie na przyciagniecie pod glaz. Piekny zlocisty potok. Schodze z glazu caly czas trzymajac z nim kontakt i razem dochodzimy do plycizny. Poczul pod brzuchem plytka wode bo robie piekne salto. Nowy, ostry hak jednak nie zawodzi i po chwili wyczepiam muche z jego nozyczek. Jest piekny, jakies 56-57 cm i sporo powyzej 2kg.
Jest 1-sza po poludniu. Zacialem 5 i wyholowalem 4 piekne ryby. Co robic dalej? Jak dla mnie wystarczy. Chmury dalej ciezko wisza nade mna, mam tez do zrobienia kolejne 300km. Decyduje sie na powrot zatrzymujac sie w poprzednio oblowionych miejscach i probujac nowych kieszeni. Nie licze juz na nic, bo nie musze. Lowie z wyczuciem, nie trafiajac juz jednak na ryby. To nic. To jeden z moich najwspanialszych wedkarskich dni.
Opuszczam malownicza doline Ruakituri z poczuciem dobrze spelnionego wedkarsko-esksploracyjnego obowiazku. Ciezkie chmury w koncu sie otwieraja i dane mi jest kontemplowac zmiennosc tutejszych warunkow pogodowych. Na moich oczach mijane potoki i rzeki zmieniaja sie w rwaca powodziowa wode. Rzeka Waioeka, na ktorej planowalem polowic wieczorem, straszy brudna woda niosaca drzewa. Powodz. Przez nastepne 3 dni o wedkowaniu mozna juz tylko pomarzyc. Mnie wrazen jednak wystarczy na wiele wiecej dni. 4-go dnia staje nad podnisiona jeszcze Tongariro river, ale to juz opowiesc na zupelnie inna pore roku. Pozdrawiam i zapraszam do Nowej Zealndii.
Jarek Jurasz
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.