Niczym Alicja z powieści Jonathan Caroll, doświadcza się przejścia na drugą stronę lustra. Pisząc te słowa sam nie wiem, co w mojej wyprawie do Bhutanu było snem a co jawą.
Niewielu osobom było dane odwiedzić ten kraju. Wielu z nas zapewne też o nim nawet nie słyszało. Gdy w trzy lata temu obejrzałem film z wyprawy dwóch Australijskich muszkarzy do tego zagubionego pośród bezkresnych Himalajów Królestwa wiedziałem, że zrobię wszystko, aby tam dotrzeć! W moim postanowieniu utwierdzały mnie relacje znajomych, którzy służbowo lub prywatnie odwiedzili Bhutan. Wspaniały, niewiarygodny, niepowtarzalny – to przymiotniki, którymi najczęściej opatrzone były ich opowieści.
Zapewne zadajecie sobie pytanie jak doszło do tego, że na naszej coraz mniejszej planecie, mogło uchować się państwo tak piękne, a jednocześnie ciągle stanowiące zagadkę i tajemnicę dla je odwiedzających. Gdy spojrzycie na mapę Azji, zobaczycie drobinkę wciśniętą pomiędzy dwa giganty, Chiny na pólnocy i Indie na południu. To jest właśnie Bhutan – Kingdom of the Dragon (Królestwo Smoka). Państwo o powierzchni 46,5 tys km kwadratowych i liczące zaledwie 600 tys. mieszkańców, które nigdy w swej historii nie zaznało obcego panowania. Otoczeni przez dwie miliardowe cywilizacje i żyjący wśród himalajskich szczytów i dolin Bhutańczycy, od stuleci starają się zachować swoją odrębność państwową, kulturową i religijną. Robią to na tyle skutecznie, że nie tylko nie podzielili losu wchłoniętego przez Chiny Tybetu, albo przyłączonego do Indii Sikkimu, ale uniknęli także błędów, które w swoim rozwoju cywilizacyjnym popełniły Indie czy Nepal. Ludzi żyją tam w przeświadczeniu swojego związku z naturą, która uosabia często istoty boskie, nie zaś na jej koszt. Stąd mit o himalajskiej krainie szczęścia i dobrobytu, Shangrilli, najbardziej chyba obecnie pasuje do Bhutanu.
Wizyta w raju wymaga wyrzeczeń i podobnie jest w przypadku Bhutanu. Kraj ten postawił na turystów z ugruntowaną, nazwijmy to, pozycją finansową. Tak więc przed rozpoczęciem starań o wizę wjazdową proponuję odwiedzić pobliski, koniecznie duży bank, w celu dokonania jego rabunku. Możemy też rozważyć sprzedaż rodzinnych dóbr, lub wybranych członków rodziny… Ale żarty na bok. Bhutan przyjmuje rocznie do 7 tysięcy turystów i każe sobie za takie odwiedziny słono płacić. Jeden dzień pobytu kosztuje bowiem 200 USD. Oczywiście można uzyskać zniżki od agenta turystycznego w przypadku wyjazdów grupowych, lub od rządu, jeżeli jest się np. dziennikarzem. W cenie tej zawarte jest praktycznie wszystko, z wyjątkiem kosztu wizy /20 USD/ tj. noclegi, wyżywienie, przejazdy, indywidualny przewodnik, bilety wejściowe do obiektów historycznych oraz inne opłaty wynikające z zachcianek turysty, np…. licencji wędkarskiej. W granice Królestwa można się dostać praktycznie jedynie drogą powietrzną. Uzyskanie zezwolenie na wjazd lądem wymaga nieprawdopodobnych zachodów i w przypadku turystów z Europy jest prawie nimożliwe. Ale właśnie w samolocie uzyskujemy przedsmak tego, co czeka nas na miejscu! Maleńkie maszyny linii „Druk Air” /”druk” to w języku dzonka znaczy „smok” i jak na Królestwo Smoka przystało połowa nazw w Bhutanie jest „smocza”/ przelatują najpierw dosłownie kilkanaście kilometrów od gigantycznych masywów Mount Everestu i Kanczendzongi by za chwilę dać szaleńczego nurka w chmury okalające dolinę na dnie której leży jedyne międzynarodowe lotnisko w Bhutanie – Paro. Zapewne nie będzie dla Was zaskoczeniem, że inne linie nie chcą tam latać…
W moim przypadku uzyskanie wizy i zniżki w opłatach za pobyt zajęło prawie pół roku. Ale udało się. Zaledwie 36 godzin po zakończeniu opisywanej na łamach „Fly Fishing” mongolskiej wyprawy, z przyklejonym do okna samolotu nosem obserwowałem upstrzone białymi domkami zbocza wzgórz okalające Dolinę Paro. Podczas lądowania nie mogłem się oprzeć uczuciu, że w wąskiej dolinie zabraknie zaraz miejsca i maszyna łomotnie którymś ze skrzydeł o najbliższe wzniesienie. Nic takiego się jednak nie stało i po kilku chwilach poświęconych na przejście odprawy migracyjnej i odebranie bagaży, witaliśmy się już z naszym przewodnikiem - „Aniołem Stróżem”, który miał nas nie opuścić do końca wyprawy. Piszę w liczbie mnogiej, gdyż w eskapadzie towarzyszyła mi dzielnie Małżonka, czyli Iwonka… Nasz nowy przyjaciel o imieniu Dorgji nie miał wprawdzie skrzydeł, ale ubrany był za to w tradycyjny bhutański strój „Gho”. Coś na podobieństwo długiego szlafroka podwiniętego w fałdę na wysokości pasa. Całość wdzianka sięga do kolan, a jego dopełnienie stanowią podkolanówki i obowiązkowe lakierki. Przytłaczająca większość Bhutańczyków ubiera się w sposób tradycyjny. Dotyczy to także kobiet, które noszą rodzaj barwnego sari, zwanego „Kira”. Tak nakazuje tradycja, ale i przepisy, które regulują także np. architekturę stawianych domów. Stąd Bhutan nijak ma się do urbanistycznego chaosu Indii czy Nepalu. Królują tu śliczne jak z obrazka, białe, najczęściej 2-kondygnacyjne domki o płaskich dachach i przyozdobionych malowidłami ścianach. Dominuje tematyka religijna, ale że Bhutan to kraj stricte buddyjski, rozwiązłość niektórych rysunków mocno zadziwia. Często można spotkać np. pokaźnych rozmiarów latające fallusy, symbol jednego z tutejszych guru zwanych „Holly Madman”. Królestwo Smoka porównywane jest często do Szwajcarii, ale mi nieodparcie na myśl przychodziły krajobrazy austriackiego Tyrolu.
Pierwsze 3 dni wyprawy mieliśmy spędzić w Thimphu, czyli stolicy Bhutanu. Jest to „metropolia”, aż 30-tysięczna, położona w górskiej dolinie na wysokości około 2500 m npm. Sami Bhutańczycy z uśmiechem wypowiadają się o największym mieście swojego kraju. Gdzież tam Thimphu do 14-milionowego New Delhi, 16-milionowej Dhaki, czy nawet pobliskiego milionowego Kathmandu! Ale stolica Bhutanu zadziwia czym innym – ciszą, spokojem i czystością. Podczas gdy po konsumpcji rybki pochodzącej z przepływającej przez New Delhi rzeki Jamuna można przybrać wygląd którejś z postaci z „Gwiezdnych Wojen”, w Thimphu Chhu pływają pstrągi! Nie tylko zresztą w tej rzece bytują przedstawiciele najszlachetniejszego gatunku, pogoń za którym spędza sen z powiek tysiącom muszkarzy rozsianych po całym świecie. Większość cieków we wschodnim i centralnym Bhutanie zasiedlona jest przez te ryby. Podobno dawno, dawno temu któryś z miejscowych książąt dowiedziawszy się, iż muszkarstwo to tak odprężający sport, nakazał zarybienie tutejszych wód potokowcami. W świetle moich doświadczeń teoria ta wydaje się być trochę mało prawdopodobna, ale o tym dalej…
Jak zapewne większość osobników zarażonych „kropkowaną zarazą” po znalezieniu się w pobliży dziewiczej niemal wody pstrągowej, ja także niemal nie zmrużyłem oka pierwszej nocy po przybyciu do Thimphu. A gdy już zasypiałem, śniły mi się ogromne potokowce zasysające z powierzchni Thimphu Chhu, niczym suchą muszkę, łożko w którym spałem wraz z Iwonką…
Rano spotykamy się z właścicielką biura podróży, które organizuje naszą wycieczkę, Karmą. Z miejsca przypominam jej o licencjach. Oczywiście po moich wcześniejszych stu e-mailach w tej sprawie, pamięta o swoim zobowiązaniu. Załatwi zezwolenie na wędkowanie, na dwa dni. Tylko na dwa dni! Ale przecież nie dość, że jestem po mongolskim maratonie wędkarskim, to jeszcze mam u boku Istotę, która jedynie toleruje moje ciężkie zboczenie… Licencje na wędkowanie w Bhutanie, jak zresztą wszelkie inne pozwolenia, np. na trekking, organizuje się za pośrednictwem biur podróży. W praktyce wydaje je jednak Departament Lasów Ministerstwa Rolnictwa Królewskiego Rządu Bhutanu. Druczek wygląda dość zwyczajnie, nie ma np. pieczęci lakowych formatu koła od ciągnika. Ale jak to brzmi!!! Przyjemność dziennego wędkowania kosztuje około 15 USD, ale jak już wspomniałem wchodzi w całość opłat wnoszonych przed złożeniem wniosku o wizę. Można też wykupić zezwolenia miesięczne, półroczne i roczne. Okres ochronny pstrąga potokowego jest w Bhutanie zadziwiająco zbliżony do polskich uregulowań w tym zakresie, gdyż nie można go łowić od października do grudnia, a wymiar ochronny wynosi 25 cm. Natomiast inne ograniczenia odnośnie czasu i dozwolonych miejsc połowu mają już wyraźnie „lokalną” nutkę… Np. opócz świąt religijnych, ryb nie można łowić ósmego, dziesiątego, piętnastego, dwudziestego piątego i trzydziestego dnia każdego butańskiego miesiąca. Jak wygląda bhutański miesiąc, każdy wie… Inne ciekawe uregulowanie dotyczy miejsc gdzie łowić nie wolno. Są to odcinki rzek położone w odległości mniejszej niż kilometr w górę i w dół od Dzonków /ufortyfikowanych historycznych centrów administracyjno-religijnych/, klasztorów i świątyń. Ich budowniczowie złośliwie ulokowali większośc z tych obiektów właśnie nad rzekami… Wymienione na druku zezwolenia przepisy wspominają też coś o zakazie stosowania tak popularnych w Polsce metod jak robal, sieć, dynamit czy prąd. Rozumiem, że kilka osób w tym miejscu zaprzestanie śledzenia dalszej części mojej opowieści… Tym niedobrym, którzy odważą się przeciwstawić królewskim regulacjom grozi chłosta na rynku w Thimphu i wypalanie rozrzanym do białości żelazem litery „P” na czole /od angielskiego „poacher”, czyli kłusownik/. Teraz rozczaruję dla odmiany tych, którzy rozpoczęli właśnie zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem wprowadzenia podobnych regulacji w naszym kraju – to tylko żart… Tak naprawdę za kłusownik w Bhutanie ryzykuje grzywną do 150 USD i 2-ma miesiącami więzienia. Kary są więc dość niskie, ale też i nie mają w Bhutanie problemu z kłusownikami. Jak wspomniałem jest to kraj buddyjski. I to buddyjski przez duże „B”, w przeciwieństwie do np. Mongolii, gdzie lata panowania najlepszego z ustrojów politycznych, mocno zsekularyzowały miejscowe społeczeństwo. Opowieści, że Mongołowie nie łowią ryb, czy nie zabiją rzadnego zwierzątka można dziś między bajki włożyć. Inaczej jest w Bhutanie. Oczywiście przytłaczająca większość Bhutańczyków zje rybkę czy mięsko, ale żeby zabić jakieś stworzonko, to już nie! Taka jest religia buddyjska, trochę dwulicowa, ale dzięki temu pstrągi w bhutańskich wodach są relatywnie bezpieczne. Jest jeszcze jeden czynnik, który chroni je przed presją wędkarską. Nazywa się „Central Monk Body”, czyli Główne Zgromadzenie Mnichów. Mnisi w Bhutanie to potęga, siła z którą każdy, nawet król, musi się liczyć. Są oni bardzo negatywnie nastawieni do polowań, czy wędkowania. Ba, nawet nie godzą się na odstrzał bezpańskich psów, co powoduje że jest ich w tym kraju zapewne więcej niż ludzi! Stąd liczba wydawanych zezwoleń wędkarskich jest mocno ograniczona i generalnie cały proces jest scentralizowany. Stąd też i moje zastrzeżenia co, do prawdziwości historii o księciu co to pstrągi do Bhutanu sprowadził, gdyż chciał je sobie połowić na muszkę.
Moje pierwsze starcie z miejscowymi pstrągalami miało miejsce na wspomnianej Thimphu Chhu, około 5 kilometrów w dół od miasta. Rzeka wprawdzie wydawała mi się bardziej interesująca w innych miejscach, ale zezwolenie wyraźnie określa odcinek, na którym można wędkować. W moim przypadku miał on około 4 km. długości i rozpoczynał się od wiszącego mostu zlokalizowanego nieopodal obozu zbieraczy jabłek. Więc gdy tylko zacząłem wywalać z samochodu Dorgji swoje wędkarskie „bambetle”, z miejsca zostałem otoczony przez wianuszek ciekawych, aczkolwiek dość niewielkich wzrostem, kibiców. Część z nich ulokowała się na moście, więc publikę miałem niekiepską. Niemniej Bhutańczycy są znacznie mniej natarczywi od np. Indusów, a i ja łowiąc w tej części świata zdążyłem się już trochę przyzwyczaić do robienia za lokalną atrakcję. W miejscu gdzie postanowiłem zacząć rzeka dzieliła się na dwie dość głębokie odnogi, łączące się dokładnie pod mostem. O przeraźliwej sile jej uciągu przekonałem się zaraz po tym jak mało nie urwało mi nogi, którą wstawiłem do wody głębokiej do kolan. Thimphu Chhu była zresztą wyraźnie podniesiona i zmącona – efekt przeciągającego się monsunu. Pomimo to przebrnąłem przez jedną z płani na wyspę i zacząłem łowić na streamera. Łowić to za mocno powiedziane, bo wściekły prąd rzeki co chwila wyrzucał mi zestaw na brzeg i to pomimo ciągłego poprawiania linki. Dopiero wyspokojenie za wyspą dało mi szansę na jako takie kontrolowanie zestawu. Pierwsze uderzenie w muchę mocno mnie zaskoczyło, tak że praktycznie nie przytrzymałem ryby. Nie było zresztą czego przytrzymywać, bo widziałem jak pod powierzchnią przewrócił się mały, może 20-centymetrowy, pstrążek. Po kilku minutach kolejne branie i tym razem czuję rybę, która po kilku sekundach schodzi. Szkoda, bo ten był już większy. Dalej nie dało się iść, więc powtórnie przeprawiłem się przez rzekę i zszedłem na pierwszą banię poniżej mostu. Gigantyczne masy wody walą tu w dół dość wąskim gardłem i do obłowienia nadaje sie jedynie wąski pas wody przy lewym brzegu, na którym się znajdowałem. Kilka rzutów i ładne branie na praktycznie wyprostowanej już lince. Ryba zaczyna harce w warkoczach prądów i dopiero po kilku chwilach udaje mi sie ją doprowadzić na spokojną wodę a następnie wziąć do ręki. Piękny ponad 40-centymetrowy pstrąg. Ale czy napewno potokowy? W dostępnych mi źródłach znalazłem informację o występowaniu w Bhutanie pstrągów śnieżnych /”snow trout”/. Moja ryba praktycznie nie posiada czerwonych plam, jest mocno wysrebrzona i krępa. Taki prawdziwy mały himalajski rozbójnik z miniaturową kufą na dolnej szczece. Podziwiam rybkę przez chwilę i oddaję ją rzece. Jest to powód późniejszych lamentów Dorgji, który jako prawdziwy buddyjski „hardcorowiec” stworzonka by nie skrzywdził, ale skoro zrobił już to ktoś inny, to zjadłby je chętnie. Będzie jednak musiał poczekać do przyjazdu kogoś innego…
Zadowolony z powodu „zaliczenia” pierwszej ryby siadam na kamieniu i zastanawiam się, czy przypadkiem nie był to pierwszy pstrag złowiony w Bhutanie przez Polaka? Przecież ja tu historię tworzę! Kontynuując tą szczytną misję schodzę na następną banię. I tu dociera do mnie, że nie wszyscy zgadzają się ze mną, jeśli idzie o ocenę ponadczasowego charakteru zachodzących wydarzeń. Iwonka już zgłodniała i zupełnie prozaicznie zaczęła domagać się lunchu. Zgodziłem się przerwać wędkowanie uzyskawszy potwierdzoną notarialnie na piśmie obietnicę, iż po posiłku będę mógł powrócić nad rzekę. W ramach barteru Iwonka uzyskała na piśmie, notarialnie potwierdzoną obietnicę, iż po lunchu będzie mogła udać się na zakupy i wydać tyle pieniędzy ile sama waży. A szczęśliwie waży niewiele...
Osiągnąwszy porozumienie, w towarzystwie Dorgji, udaliśmy się jego prehistorycznym pojazdem marki „Toyota” do leżącego na pobliskim wzniesieniu Królewskiego Ogrodu Botanicznego, gdzie nasz przewodnik przewidział popas. Tu mielismy kolejną okazję skosztować lokalnej kuchni, która opiera się na takim małym, niepozornym warzywku – papryczce chilli. Jest ona we wszystkim! Zupa z chilli, grzyby /nasze polskie „kurki”!/ z chilli, ryż z chilli, mięsko z chilli, … chilli z chilli… I tak aby nie zepsuć smaku jeszcze świeża chilli na zagrychę… Bhutańczycy naprawdę mają azbestowe podniebienia! Ja nie, więc krztusiłem się i czkałem przy każdym posiłku, co wywoływało wyraźnie rozbawienie u Dorgji. Ale dla osób, które lubią ostrą kuchnię, bhutańskie jedzenie będzie naprawdę fantastycznym przeżyciem. Z właściwą sobie inteligencją mieszkańcy Królestwa Smoka wzięli, co najlepsze z kuchni indyjskiej, napelskiej i chińskiej! I dodali oczywiście chilli!
Realizując protokolarne ustalenia maja „Ślubna” pogrąża się w szaleństwie zakupowym a ja wraz z naszym przewodnikiem wracam nad rzekę. Postanawiam zacząć od miejsca gdzie zakończyłem poranną turę. Przedzieram się przez gęste krzaczory porastające bujnie brzegi Thimphu Chhu i gdy docieram do rzeki staję zauroczony wręcz baśniowym widokiem. Spośród spienionych mas wody, niczym zjawy, pojawiają się prześliczne pstrągi, które po chwili pogrążają się ponownie w mętniejących z godziny na godzinę nurtach. Prawdziwy balet! Doprawdy nie wiem czy te ryby żerują. Obserwuję przez chwilę wodę, próbując zachować spokój. Ale nic nie dostrzegam na powierzchni, więc zapewne pstrągale jedynie się spławiają. To zły znak. Wielokrotnie zdarzało mi się obserwować takie pstrągowe harce na podniesionym Dunajcu oraz innych polskich, a nawet indyjskich rzekach i zazwyczaj schodziłem wówczas na tarczy. Jedna ryba pokazała się 2-krotnie poniżej kamienia, na który się wdrapałem aby ułatwić sobie przegład sytuacji. Podaję jej więc streamera, „Wooly Bagera” w wersji „gumkowiec”. Wtajemniczeni wiedzą, jak to dziwo wygląda. Podaję tą muchę, podaję i podaję. Nie ma mowy, aby zaprezentować ją w jakiś inny sposób, bo jestem to w stanie zrobić jedynie z wierzchołka tego diabelskiego kambulca na którym tkwię jak Szymon „Słupnik”, a raczej „Kamiennik”. Wszędzie wokół głęboka kipiel przeciskajaca się pomiędzy sterczącymi z dna skałami. Daję spokój tej rybie i zaczynam niepokoić następnego zauważonego pstrąga. Bez rezultatu. W akcie rozpaczy zakładam nawet chrusta-giganta, ale w tych bełach jest on momentalnie zatapiany przez fale. Wiedząc jednak, że w tym miejscu są chyba ryby, bo zaczynam już chwilami podejrzewać, iż może uległem jakiemuś miejscowemu urokowi, czeszę głębinę streamerem poruszając się wzdłuż lewego brzegu. Notuję dwa brania, ale przez te wiry i zmienne prądy nie mogę ich zaciąć. Nic to, mówię sobie, przecież mam jeszcze ponad 3 kilometry rzeki do obłowienia. Jednak po przedarciu się przez następne krzaki okazuje się, że moje oceny były, jak by to ująć, lekko optymistyczne. Na moim brzegu Thipmhu Chhu opiera się w tym miejscu o niemal pionową skałę, która na pierwszy rzut oka wydaje się nie do przebycia. Pomimo to próbuję. Z wędką w zębach, zawieszony niczym pajączek nad mało przyjaźnie pohukującym nurtem rzeki, udaje mi się przebrnąć jedynie kilka matrów. To samobójstwo! Musze wrócić do mostu i przeprawić się na drugą stronę. Ale już z tego miejsca widze, że przeciwny brzeg też oferuje warunki łowienia dalekie od komfortu. Tam dla odmiany przeszkodą nie są skały, ale okalające go szczelnie krzaczory i drzewa. Ich gałęzie kładą się kilkumetrowym, szczelnym parasolem nad głębokim nurtem rzeki.
Moje obserwacje potwierdzają się gdy przechodze przez most. Idę wysoką skarpą wzdłóż brzegu, ale już z góry widać, iż nie ma tu najmniejszych szans na dotarcie do wody! Zaczynam odczuwać idiotyczną tęsknote do pięknie udeptanych ścieżek wzdłuż polskich rzek i strumieni! Ale sytuacja w której się znajduję stanowi tylko potwierdzenie, jakiej „dzikiej” presji poddane są tutejsze wody… Thimphu Chhu płynie dość głęboką doliną, opierając się na zakrętach o pionowe urwiska skalne. Wokół niesamowita, wręcz koląca w oczy zieleń pól ryżowych, opadających tarasami w kierunku rzeki. Wędruję sobie w spodniobutach z muchówką w ręku wśród tego ryżu i zastanawiam się czy już mi się oczka skosiły, skórka zażółciła a na główce pojawił się płaski słomiany kapelusik? Pomimo całej niedorzeczności sytuacji /wędkarz z muchówką w łanach ryżu!/ nie czuję irytacji. Jest pięknie. Spowite w chmurach zbocza pobliskich gór, zdają się wyciągać ku niebu ręce trzepoczących na wietrze chorągwi modlitewnych. Jest cicho, można rzec podniośle. Złość w pośród takiego krajobrazu, w takiej atmosferze, byłaby grzechem! Pośród lasu falujących flag dostrzegam małą buddyjską stupę i pochyloną w modlitwie staruszkę. Ona także mnie zauważyła. Czuję się jak intruz w jej duchowym świecie, ale pomimo to kłaniam sie i pytam o drogę nad rzekę. Kobieta, nie przerywając modlitwy na różańcu wskazuje mi niknącą w łanach ryżu ścieżkę. Faktycznie prowadzi ona do wody. Jeszce kilkaset metrów wzdłóż wysokiej burty i docieram do długiej, płytkiej z mojego brzegu płani. Rzeka rozlewa się tu szeroko, stopniowo nabierając głębokości pod lewym brzegiem. Zmieniam muchę na niewielkiego, wiązanego na krótkiej 2-ce Muddlera. Muszka ta swego czasu bardzo podniecająco działała na pstrągi na Czarnej Hańczy na Suwalszczyźnie. Taka niepozorna kombinacja mallardów, puchu i piór z szyi bażanta złocistego, srebrnej lamety i sierści sarny. Takie nic, ale jednak mające w sobie to coś! Tylko czy będzie skuteczna na tak odmiennym łowisku? Wchodzę do wody prawie do pasa, co przy dzikiem nurcie rzeki jest wyczynem i zaczynam miotać streamerem ile Bozia dała pary w sprzęcie. Bo jest gdzie się muchą „rozbujać”. I za chwilę pierwsze skubnięcie. Ale nie zacinam ryby. Schodzę niżej, ale nie mogę powiedzieć abym czesał rzekę nazbyt dokładnie. Zbliża się godzina mojego spotkania z Dorgji przy wiszącym moście, a ja przecież oddaliłem się od tego miejsca o dobrych kilka kilometrów. Kolejne branie, ale tym razem rybsko dostaje po zębach. Piękny, pulsujący ciężar na końcu linki. Pstrąg nie pokazuje się na powierzchni, tylko powoli spływa pod mój brzeg. Chodź do mnie ty „mój skarbie! Gdy jednak ryba znajduje się jedynie kilka metrów od moich stóp linka wiotczeje. Co jest ?! Nic nie jest... Najprawdopodobniej przetarta podczas zmagań z jednym z zaczepów żyłka na przyponie nie wytrzymała moich zapasów z pstrągalem. Szkoda, bo rybka była zacna. Dopiero pod koniec płani łapię kontakt z kolejnym pstrągiem. Ten daje się łatwo wyholować, bo i jego gabaryty odbiegają niestety od rozmiaru poprzednika. Taki „trzydziestak piątak”. Trzeba wracać.
Ponownie wędruję skąpany w zieleni piętrzących się jak schody do nieba pól ryżowych. Przy moście dostrzegam ... WĘDKARZA!!! Prędzej spodziewałbym się tu ujrzeć zlatującego z nieba proroka, lub unoszącego się nad spienionymi wodami Thiphu Chhu buddyjskiego guru, niż faceta z wędką! Nie mam jednak możliwości pogadania z bratnią duszą „po kiju”, gdyż postać po chwili niby duch znika w przybrzeżnych krzakach. Pytam czekającego na mnie Dorgji, jak to jest z tym wędkowaniem w jego kraju? Prawo zezwala miejscowym łowić ryby, czy nie? Odpowiedź, jak to na Bhutan przystało, nie jest prosta i jednoznaczna. Teoretycznie można, bo prawo pisane zezwala. Ale jest też prawo nie przeniesione na papier. Według surowych norm buddyjskich, Bhutańczycy nie mogą ryb łowić. To kim był ten jegomość w krzaczorach? Okazuje się, iż w królestwie jest mała grupa Chrześcijan, którzy jakby większą wagę przywiązywali do kodyfikacji, niż zakazów religijnych. I oni rybki łowią. Podobnie jak pracujący w Bhutanie Indusi. I tak to okazuje się, iż Chrześcijaństwo niesie w Bhutanie kaganek oświaty wędkarskiej! Razem z Hinduizmem! Co za ekumenizm...
Kolejny dzień wędkowania mam spędzić ponownie nad Thipphu Chhu. Ale najpierw Dorgji zawiózł mnie w miejsce, które jego zdaniem znakomicie nadawało się do wędkowania, ale było ty tylko zdanie naszego poczciwego przewodnika. Z równym powodzeniem mógłbym próbować łowić na muchę w strudze wody walącej z kranu lub prysznica! Kranu lub prysznica w baaaardzo makro skali. Widząc moją głupkowatą minę, kiedy to usilnie w sposób dyplomatyczny, starałem się mu wyjaśnić, jakie to mam zastrzeżenia do tak „atrakcyjnej” miejscówki, Dorgji stwierdził, że zabierze mnie w takim razie na inną rzekę. „Ale przecież zezwolenie ma na Thiphu Chhu”, zapytałem nieśmiało. „Nic się nie martw, tam nikt ciebie nie zobaczy, a ja sam pracowałem tam swego czasu jak inżynier ds. konserwacji brzegów, więc wszyscy mnie znają”, odparł nasz przyjaciel, który swoim zachowaniem coraz bardziej zaczął przypominać normalnego kombinującego ziemianina, a nie buddyjskiego świętego.
Tą inną rzeką okazała się być płynąca przez Paro - Paro Chhu. Swoją drogą to rzeki w Bhutanie nie zaskakują bogactwem nazw, nieprawdaż? Zostawiamy Iwonkę w hotelu i jedziemy w górę. Kilka kilometrów powyżej Paro, na prawym brzegu rzeki, Dorgji pokazuje mi będący w budowie hotel. Piękny obiekt, w każdym calu nawiązujący do tradycyjnej architektury bhutańskiej, dumnie puszy się bogactwem ornamentyki i tryska radością pełnej palety barw tak charakterystycznych dla „smoczego” kraju. Już wkrótce będzie to najbardziej ekskluzywny obiekt tego typu w Bhutanie. Dlaczego o tym wspominam? Hotele buduje się przecież na całym świecie. Ale ten jest szczególny! Bo jego właścicielem jest Bhutańczyk, który pieniążków dorobił się na ... kręceniu muszek! Wiele lat temu otworzył fabrykę, która produkuje muchy na rynek amerykański. Ale także i w tym biznesie coraz trudniej jest walczyć z masową i tanią chińską tandetą, więc nowym źródłem jego dochodów ma być hotel. Pomimo szczerych starań nie udało mi się jednak z nim podczas mojego pobytu w Bhutanie spotkać. Jak ja byłem w Thipmhu to on przebywał w Paro, jak przyjechaliśmy do Paro, to facio wyjechał na weekend do stolicy. Jak pech, to pech... Tym bardziej, że wspomniany osobnik sam także łowi na muchę. Ma zresztą z tego powodu poważne problemy w swoim kraju, co uzmysłowił mi jego krewny pracujący w placówce dyplomatycznej Bhutanu w New Delhi. Ciągle go mnisi w niedzielnych kazaniach z ambony „obsmarowują”... Ale biedak jakoś sobie radzi, bo „biedakiem” nie jest w sensie materialnym i jak już wspomniałem, co nie jest pisemnie zabronione jest dozwolone.
Po obejrzeniu hotelu jedziemy dalej nad wodę. Dorgji zostawia mnie przy moście i sugeruje abym podążał prawym brzegiem w górę Paro Chhu. A mam jakieś inne wyjście? Jestem z natury legalistą, ale chęć odkrywania nowego bierze górę i postanawiam nagiąć jednak troszkę surowe przepisy łowiąc w miejscu gdzie teoretycznie nie powinno mnie być. Okazuje się jednak, że miejscowe moce mieszkające w zawieszonym nad doliną na wysokości 3500 m n.p.m. klasztorze „Tigers Nest” /Tygrysie Gniazdo/, nie pozwoliły mi zejść na złą ścieżkę. Prawdę powiedziawszy nie pozwoliły mi zejść na jakąkolwiek ścieżkę! Przez prawie godzinę szwendam się po groblach pomiędzy polami ryżowymi, podwórkach kolorowych domków i dróżkach. Pokonuję głęboką dolinę, która wygląda jakby miała na sumieniu już nie jedne muszkarskie istnienie i walczę z kłębowiskami kolczastych krzaków. Mogę sobie tylko pooglądać płynącą w dole Paro Chhu. Podobnie jak opisywane wcześniej odcinki siostrzanej Thimphu Chhu, rzeka przeciska się w szczelnym kordonie krzaków. Jak żyję jeszcze nie widziałem czegoś takiego! Woda na przysłowiowe wyciągnięcie ręki, a jednak niedostępna. Takie lizanie ciastka przez szybę... Chwilami wydaje mi się, że słyszę szyderczy śmiech demonów zaklętych w kamienie na stokach góry, do której kilometrowych, pionowych skał, wręcz przyklejony jest klasztor. Nie mam zamiaru walczyć z mocami nadprzyrodzonymi i rejteruję. Gdy podążam wzdłuż drogi prowadzącej do nieodległych ruin Druk Yelk Dzong, mam okazję podziwiać Bhutańczyków szyjących z łuków do odległych o prawie 100 metrów tarcz. To ich sport narodowy i zastanawiam się czy w związku z dostępnością tutejszych rzek nie przebranżowić się. Może na starość...
Przy moście, zamiast Dorgji, czeka na mnie grupka roześmianych miejscowych dzieci. Ciekawie przyglądają się wędce, kołowrotkowi, kamizelce. Co robić? Wyjmuję pudełko ze streamerami i daję maluchom możliwość wybrania sobie po muszce. Mam przy tym nadzieję, iż przy wyborze będą się kierować zasadą: świecące, błyszczące. Tymczasem jeden z „wybieraczy” wykazał się niemal profesjonalnym „nosem”. Patrzył, patrzył, aż wypatrzył pięknego wrzosowego „Zonkera” i w ten sposób pożegnałem się z jedną z moich najłowniejszych pstrągowych muszek. Cóż, czegóż nie robi się dla krzewienia naszego hobby na tak dziewiczych obszarach jak Bhutan.
Tylko czy naprawdę jest to konieczne? Czy nasze wydeptane na beton brzegi rzek są w czymkolwiek lepsze od dziewiczych i niedostępnych potoków himalajskiego raju? Czy walczące o atrakcyjniejsze miejscówki tłumy wędkarzy będą pasowały do tej ciszy, dzonków, zagubionych pośród bezkresnych Himalajów klasztorów? Jakoś jestem spokojny o to, że mądrzy Bhutańczycy sobie z ewentualną dziką wędkarską ekspansją na swoich wodach poradzą. I że jeszcze długo Bhutan pozostanie prawdziwym królestwem pstrąga – ‘Kingdom of the Trout”.
Przemek Lisowski
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.