Niech najpierw podjedzą i uspokoją oddech po spełnieniu wszelkich obowiązków względem potomnych. Tak więc nuda. Wypada jedynie dotrzymać obietnicy i wystukać drugą część dawno już obiecanych „opowieści”. Dla zabicia czasu i ku pokrzepieniu serc.
„Rosyjski stół”
Każda istota rodzaju ludzkiego dotknięta , na jej szczęście bądź nieszczęście , dorobkiem cywilizacyjnym zgodzi się ze mną , jak ważną rolę w życiu człowieka odgrywa ... stół. Stół w szerokim tego słowa znaczeniu. Z jedna nogą , czterema, powyłamywanymi nogami, kwadratowy, okrągły , rycerzy króla Artura, rozkładany, lity , drewniany , plastikowy, kamienny , obojętnie jaki ,symbol czy mebel nie ważne. W świetle dalszych rozważań nas interesować będzie stół jako zjawisko kulinarno-towarzyskie. Przeciętny pasibrzuch jest w stanie wymienić odmianę szwedzką , angielską , polską biesiadną czy nawet wenecką (choć za cholerę nie wiem jak to ostatnie wygląda) tegoż zjawiska. Nikt natomiast nie wspomni o „stole rosyjskim”. I to nie jest dobrze, gdyż ów twór to wydarzenie doniosłe i warte omówienia.
Zobaczyć go można , jak sama nazwa wskazuje, w Rosji i jedynie na wyprawach wędkarskich . Co by daleko nie szukać udajmy się na północ, jakieś 1500 km. od Sant Petersburga , na dziewicze tereny Półwyspu Kolskiego. Tam to nad jedną z przepięknych rzek , na środku obozu wędkarskiego , sklecony nieporadnie z kilku zwietrzałych desek stoi nasz bohater. Kto by pomyślał jak ważna rolę odegra on podczas siedmiu dni wspaniałej wyprawy , stając się miejscem spotkań, pogawędek , awaryjnego dokręcania wyrwanych much i oczywiście wspólnych biesiad. Ale wracając. Rzeczka wesoło nasuwa po kamuszkach (jak to na Kolskim rzeczki lubią najbardziej) . W odległości 10 m od niej , na lekkim wzniesieniu widać wyraźny ruch . To bracia wędkarze znoszą produkty żywnościowe i skrupulatnie jak pszczółki pracujące przy plastrze miodu , zapełniają nasz stolik smakołykami . A czegóż tam nie ma ? Kiełbaska przemycona z Polski w jedynym bezpiecznym miejscu, marynowane pędy czosnku o tajemniczej nazwie „czeremha”, pękata, przeterminowana konserwa z rosyjskiej armii, słoninka zawinięta w poczytny białoruski tygodnik i oczywiście królowa balu „matuszka wodka”. Zwróćmy przy tym uwagę , iż na światło dzienne wyciągane są wszelkie posiadane zapasy zgodnie zresztą z prastarą zasadą :”kto kitra po plecakach ten syf”. Po szczelnym zapełnieniu blatu rarytasami rozpoczyna się uczta. Pierwszy stakan gorzałki wywołuje reakcję łańcuchową , kuszące aromaty pobudzają do działań wypełniając jednocześnie swą wonią rześkie powietrze tajgi i nozdrza uczestników balangi. Istna orgia. Tak jest pierwszego dnia.
Dzień drugi znacznie się już różni. Skoro nasze pociechy wyciągnęły wszystkie zapasy za pierwszym razem, to o uzupełnieniu powstałych ubytków mowy nie ma. Co sprytniejsi i mniej zmęczeni wznoszeniem toastów zgrabnie przebierają w całkiem sporej ilości resztek. Przy odrobinie wprawy można spokojnie zaspokoić największy nawet głód i biorąc pod uwagę ciągłą obecność „królowej „ we krwi oraz ogólny brak pośpiechu , jedzonka na pewno wystarczy dla wszystkich. Spoko.
Dzień trzeci bywa już nie halo. W sercach pogromców łososi z wolna budzi się lęk o przyszłość . Pusto wszędzie , głodno wszędzie, co to będzie , co to będzie ? Na dodatek na oczach kompanów ostatni zaspany łowca pragnąc zrehabilitować się za swe lenistwo , wsypuje pół paczki herbaty do wiadra , w którym pływają resztki ... zupy rybnej. No co ? Myślał , że to wrzątek. Ciche „ o kur...” ulatuje z wiatrem pędzącym wzdłuż roześmianej rzeki. Ale nic to. Dzielni gieroje nie poddają się tak łatwo i podgrzewają ostatnią tratwę ratunku. Gorąca uho-herbata jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Cudem ocalałe krople wódki i dzielone na dwa papieroski pozwalają godnie zakończyć ten nieciekawy splot wydarzeń.
Dzień czwarty to dzień czynu. W końcu od czego są przyrodzenia i głowy jak nie od kombinacji. Należy wziąć się w garść i uzupełnić zapasy . Wprawdzie na głodzie, ale sprawnie i szybko nasze pociechy opracowują plan ratunkowy. Najpierw wódeczka i fajeczki. Bez „królowej” bale nie te, humory podłe, nosy na kwintę ,a morale mknie w dół z zawrotna prędkością . Sztab kryzysowy dostaje informacje , iż najbliższe złoża wyżej wymienionych dóbr znajdują się w dole rzeki, zaraz przy ujściu . Tam też idąc brzegiem , co by nie zabłądzić , udadzą się dwaj dzielni ochotnicy wybrani w demokratyczny sposób. Reszta rzuci się w pogoń za mięsem byle nie niedźwiedzim, bo wszelkie straty w liczebności członków wyprawy są zbędne. Najłatwiej ubić kilku rzecznych tubylców , w końcu to Kolski i łososi tu jak meszki. Spotkanie nastąpi o umówionej godzinie nie gdzie indziej jak przy stole.
Godziny mijają leniwie. Trudno się zorientować czy to noc czy dzień , bo słońce o tej porze roku prawie nie zachodzi , rzeczka lekko przybrała na stanie w związku z konkretnymi opadami gdzieś daleko w górnym biegu. Wtem , na horyzoncie widać z jakieś postacie. Tak , to nasi dzielni wojownicy wracają chwiejnym krokiem , jedni z powodu zmęczenia ,inni z pewnych względów dodatkowych. Najważniejsze jednak jest to, iż jedni i drudzy taszczą w rękach trofea. Triumf na wielką skalę ogłaszany jest po okolicy radosnymi okrzykami i śpiewem. „Wódeczka, wódunia, wódzi-wódzi”, pieszczotliwym słowom nie ma końca, a te papieroski, prawie jak marlboro. Na trawie leżą dwa piękne, srebrne łosośki. Można będzie z nich przyrządzić smakowite potrawy takie jak: tatarek, sushi, sushimi, gałeczki, steki, Gravad Lachs i wiele , wiele innych. Po prostu luksior , aż chce się żyć.
Podczas gdy jedni rozlewają gorzałeczkę z plastikowego baniaka po płynie do mycia naczyń ,inni chłodzą jej resztę w eleganckich buteleczkach typu pet, zatkanych gazetą ,w krystalicznie zimnych wodach dobrodziejki rieki. Pozostali bądź to pichcą delicjoza , z pomarańczowego jak cytrusowe dary z Kuby mięsa rybek, bądź to zajmują się snuciem opowieści o swych nie tak znowu odległych wyczynach. Okazuje się , że kupno okowity to nie taka prosta sprawa. Trzeba mieć nie lada kondycję , aby popróbować to tej ,a to innej, kupić najlepszą i wrócić jeszcze tyle kilometrów o własnych nogach. Z łososiami jest znacznie łatwiej. Jeden bardziej czujny rybikat wyczaił, w odległości 15 m od ławeczki obozowej , kamień typu A – czyli przystanek. Z regularnością co cztery kielony i dwie fajki (co potem sprawdzono) podnosił on swe cztery litery, zakładał na koniec zestawu Ally’sa , także w kolorze kubańskim i za chwile taszczył pięknego srebrnego łosia wśród gromkich owacji kompanii. Niestety, za wiele w ten sposób się nie nałowi , no bo ile kielonów da radę człek łyknąć ,by nie bołbocząc złowić kolejnego przystankowicza.
Tak czy inaczej każdy następny dzień przy „rosyjskim stole” to pasmo sukcesów ,nie kończącej się uczty i pysznej ,braterskiej, wędkarskiej zabawy.
Skoro pokrótce omówiłem system działania owego zjawiska, pragnę podzielić się również z wami szanowni flymeni wiadomościami typowo praktycznymi. Otóż najlepsze są stoły drewniane, silnie wkopane w glebę , najlepiej z deski samooczyszczającej się . Jeżeli deski takowej nie będzie wam dane znaleźć , skazani jesteście, znając niechęć towarzyszy wyprawy do usuwania brudu, na wielki syf. Jedynym ratunkiem okazać się może deszczyk, ale i on posiada wady.
Deszczyk ma to do siebie , iż wsiąka elegancko w chleb i równie sprytnie zagnieżdża się w zakamarkach folii aluminiowej ,spowijającej wasze kiełbaski na przykład. Warte polecenia są też stoły kamienne, ale unikajcie plastikowych. Szczególnie te z hipermarketów nie wytrzymują trudów traperskiej wyprawy. Nie polecam też wszelakich składanych zadaszeń typu pawilon ogrodowy. Faktycznie składają się one bardzo zgrabnie ,po czym odlatują w kierunku bieguna i nigdy nie wracają. To pewne. Warto też z góry poćwiczyć umiejętność jedzenia w siatce na głowie. Szczególnie w miesiącach letnich ilość robactwa, kombinującego tylko , jak uwalić klienta w ucho bądź warę ,czy oko nie brakuje i zapewniam , że na okres posiłków nie ma rozejmów.
Tak drodzy bracia wędkarze, „rosyjski stół „ to temat rzeka można by pisać i pisać. Z tym specyficznym ,a przy tym wielkim wydarzeniem spotkałem się już wiele razy. Nad każdą praktycznie rzeką Kolskiego znajdziecie ten twór ,czy to będzie Umba, Strielna, Warzuga ,czy Czawanga ,czy dziesiątki innych niedostępnych królestw łososia. Przestrzegam jedynie , przed „grzybkiem” nad Chapomą. Pomimo cywilizowanego wyglądu i pięknego drewnianego stołu , niesie ze sobą niebezpieczeństwo wdepnięcia w gówno ,pozostawione centralnie na jego środku, co nie sprzyja odbywaniu wyżej opisanych rytuałów. Zapytacie pewnie ,a gdzie do cholery opisy połowów ryb ? A co tu opisywać , sto pięćdziesiąt holi ryb średnio przypadających na wyprawę , a może muchy na które nie bierze, bo w końcu i takie znalazłem ? Nie moi drodzy . Musicie sami tam być, zasiąść do stołu i w oparach „królowej” złowić swego niepowtarzalnego, prawdziwego „łosia” w kolorze jasnego srebra. Aby was do tego zachęcić ,następnym razem jeśli pozwolicie,napiszę coś nie coś o Miś-ach i Miś-liwych. Pozdrawiam serdecznie . Sqra.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.