Coraz częściej wracając z kolejnej nieudanej wędkarskiej wyprawy, zaczynamy w to powątpiewać. Jednak jest jeszcze kilka zakamarków naszej planety gdzie wędkarskie sny stają się jawą. Jednym z nich jest Mongolia.
Tak naprawdę to nie wiem kiedy “Sqra” wpadł na szatański pomysł wysłania nas do krainy Chinggis Khanna. Prawdopodobnie po obejrzeniu mrożących krew w żyłach zdjęć z poprzednich wyjazdów Kolegów z Gdańska i Białegostoku zapragnął zagrać główną rolę w wędkarskiej wersji “Van Helsinga” i zmierzyć się z bestiami zamieszkującymi tamtejsze rzeki. Plus dla Niego, że chodził, marudził, namawiał, przekonywał, aż wreszcie pod koniec 2003 roku wykrystalizowała się ekipa, która miała pozostawić po sobie w mongolskich rzekach i jeziorach jedynie kamień i wodę… A ekipa nie była byle jaka! W jej skład wszedł sam Tomek “Sqra”, znany pogromca kolskich łososi i wody rozmownej, Grześ “In La den” zwany tak z racji dogłębnej kontroli, nie tylko paszportowej, jakiej został poddany po 11 września roku pamiętnego, gdy udawał się do Kanady w celu pojmania tamtejszego łososia, Jurek “Prezi”zasłużony wódz Salmo Klubu w Białymstoku i wychowawca całej hordy medalistów Muchowych Mistrzostw Polski, Lonek “Lenok”, wychowawca mój, “Sqry” oraz innych niezliczonych wędkarzy i finansistów, Jego Pociecha, czyli Maciuś “Macieja” i ja. Czyli “Lis”, czyli ja…
Z powodu naszego drobnego rozproszenia po kuli ziemskiej, wyznaczyliśmy sobie spotkanie w dniu 6 sierpnia na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie. Bardziej konkretnie, w pubie irlandzkim, który się tam znajduje. Tu doszło do nieplanowanej, aczkolwiek bardzo miłej uroczystości powitalnej, która przedłużała się w miarę ogłaszania kolejnych komunikatów o opóźnieniu lotu do Ulanbator. Nic dziwnego, że w przypadku niektórych z nas napięcie nerwowe związane ze zbliżającą się wędkarską przygodą wzięło górę i reszta ekipy musiała wziąć to co z nich zostało i zdeponować na wygodnym siedzeniu maszyny “Aeroflotu”.
Nasza kilkugodzinną drzemkę przerwało brutalne szarpanie “Antonowem”, na pokładzie którego dominowali przedstawiciele różnych nacji europejskich udający się do Mongolii by pomścić średniowieczne wyczyny Chinggis Khanna i jego kolegów podczas tourne po naszym kontynencie. Był to niechybnie znak, iż podchodzimy do lądowania na lotnisku Buyant Ukhaa w stolicy Mongolii. Jakież było zdumienie, gdy oczom naszym ukaz się ekwipunek, do tego w komplecie i do tego nasz własny! Radości nie bylo końca gdy zaraz po przejęciu bagażu, na którego jakoś nie było innych chętnych, dostrzegliśmy Suche, naszego kierowcę i przewodnika. Mój pewien sceptycyzm wywołał natomiast widok pojazdu, którym mieliśmy się udać na podbój stepów i gór tamtejszych. Busik “Uaz”, typu karetka pogotowia lub policyjna “Nyska” w wydaniu radzieckim, jakoś nie wzbudził mojego zaufania. Jak się później okazało, niesłusznie. Na koniec wyprawy prawie całowałem go po oponach, gdyż maszynka ta wyczyniała rzeczy iście niesamowite, przy których zapewne najnowszy model “Pajero” rozpadłby się w pył!
Cały pierwszy dzień poświęciliśmy na robienie zakupów. Największe waśnie wywołała kwestia ilości butelek wody ognistej, którą mieliśmy nabyć. Wreszcie ograniczyliśmy do minimum spożywkę i jakoś udało się załadować do samochodu całe “zmieniające środek ciężkości” zakupy. Wieczorem udaliśmy się natomiast poznawać uroki nocnego życia Ułanbator. Tu muszę wspomnieć, iż dzielnie towarzyszył nam jeden z pracowników polskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego w tym mieście, które wcześniej zgodziło się na przesłanie na jego adres pond 100 kg cargo należącego do naszej wyprawy. W ten sposób został zadany kłam twierdzeniu Stanisława Ciosa, iż polska dyplomacja nie przyczynia się do rozwoju wędkarstwa!
Następnego dnia rano, w oparach jadowitej miejscowej kiełbasy i odoru buchającego z butelki zakupionego w sklepie spożywczym kumysu /mleko konia, a nawet kobyły/, które były substytutem śniadania, wyruszyliśmy w step. Po 100 kilometrach okazało się, że jakieś podstępne i wrogie nam siły zwinęły asfalt i pozostałe 300 km dzielące nas od pierwszego przystanku nad jeziorem Oginur, zmuszeni byliśmy pokonać piaszczystymi traktami. I tak nam pozostało do końca wyprawy… Do Oginur dotarliśmy jednak w tempie ekspresowym, bo już po 8 godzinach cieszyliśmy się widokiem ogromnego, surowego w swoim wyrazie jeziora. O urozmaiconym charakterze okolicznego krajobrazu najlepiej świadczy fakt, iż w drodze z Ułanbator minęliśmy aż dwa drzewa! Psy to mają w Mongolii przechlapane… Oginur powitał nas gościnnie, to znaczy siekącym deszczem i wichurą. Zachowując dobre humory, nieustannie pobudzane za pomocą znakomitych wyrobów mongolskiego przemysłu spirytusowego, rozbiliśmy namioty i po wbiciu się w portki do brodzenia, rozpoczęliśmy łowy z brzegu. Cała ekipa jak Bóg przykazał śmigała spinningami, ja zaś jak mój Bóg przykazał, muchówką. Niestety Bóg spinningistów był znacznie bardziej łaskawy i pomimo że starałem się bardzo, dostałem tęgiego łupnia, łowiąc tylko jednego szczupaczka i kilka zrywając, podczas gdy pozostała część kompanii wyraźnie “weszła w rybę” i co chwila tarmosiła niewiekie szupaki i okonie. “Niewielkie” jak na warunki mongolskie… Po upojnej nocy, podczas której z zimna stanął mój nowiuśki zegarek renomowanej szwajcarskiej firmy, powitała nas pogódka równie przyjazna jak dzień wcześniej. Jednak z upływem czasu zaczęło się przejaśniać więc “Sqra”, “Bin Laden” i Lonków dwóch, postanowili wynająć łódkę ze znajdującej się w pobliżu “turbazy”. “Prezi” dołączył do grona pokutników, usiłujących odkupić swoje grzechy łowiąc muchówką z brzegu, czyli do mnie. Cały dzień przyniósł mi drugiego, podobnej wielkości szczupaka. Ale kilka też zerwałem, w tym jedną całkiem ładną około 80-centymetrową rybę. Mój dół psychiczny został pogłębiony przez ekipę “z Łodzi”, która nawaliła kilkadziesiąt szczupaków i okoni. O kilkukilogramowych sumach nie wspominając. Towarzystwo brało na wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem gum. Największy szczupak “Maciei” miał ponad 90 centymetrów, zaś “pasiak” Tomka 1,5 kg! Czysto spinningowa część naszej wycieczki, czyli Lonkowie, aż trzęśli się gdy opowiadali wieczorem o chmarach kilogramowych okoni chcących przegryźć linę kotwiczną łodzi, szczupakach chcących przegryźć te okonie, sumach chcących przegryźć… itp itd. Mi najbardziej podobało się niebo nad Oginurem, które obserwowaliśmy ze “Sqra” i “Bin Ladenem” leżąc nocą na rozciągniętej na ziemi ceracie, aż do wyczerpania zapasów substancji wlewnej, które miały nam starczyć na trochę dłuższą cześć wyjazdu. Gwiazdy w Mongolii są niesamowite! Ma się wrażenie, ze można sięgnąć ręką i już się je ma w dłoni…
Rano, dziwując się z powodu braku symptomów “dnia poprzedniego”, zwijamy obóz i obieramy kierunek na Tamir, pierwszą rzekę nad którą mamy się zatrzymać. Jednak aby nie sprawiać wrażenia, że zależy nam jedynie na tak przyziemnej sprawie jak łowienie ryb, postanawiamy zboczyć nieco z drogi i odwiedzić Karakorum, dokąd Chinggis Khaan przeniósł swoją stolicę z Doliny Onnon w 1220 roku. Aktualnie jest to typowa mongolska, zapylona, senna mieścina gdzie z dawnej świetności pozostał jedynie zespół świątyń zwany “Erdene Zuu”, co oznacza “Sto Skarbów”. W XVI wieku, kiedy powstał, był to pierwszy w Mongolii kompleks zawierający od 60 do 100 świątyń buddyjskich. Po najazdach Mandżurów i okresie panowania gruzińskiego “Słoneczka” , do dnia dzisiejszego dotrwały jedynie trzy. Ogólnie Karakorum sprawia wrażenie przygnębiające, jak zresztą większość mongolskich miast. Nie jest to naród stworzony do osiadłego trybu życia…
Nasze “zboczenie” dostarczyło nam zresztą jeszcze innej atrakcji w postaci wielkiej mongolskiej “lady”, którą miłościwy Suche zgodził się zabrać na stopa. Problemem były gabaryty niewiasty, która delikatnie mówiąc stłamsiła siedzących obok niej “Bin Ladena’, “Preziego” i “Macieję”. Gdy rozpatrywaliśmy już tysięczny sposób na podstępne i okrutne pozbycie się balastu, “dziewczę” wysiadło w jednym z mijanych miasteczek, zapewne nieświadome złego losu jaki ją minął o włos. Z miejsca przypomniał nam się żydowski dowcip o kozie… Tyle miejsca nagle zrobiło się nam w naszym środku transportu!
Gdy wreszcie, po dobrych 8 godzinach jazdy, naszym oczom ukazał się Tamir, płynący wzdłuż “drogi” którą się poruszaliśmy, wstąpił w nas nowych duch. Po dalszej godzinie dotarliśmy do końca doliny, gdzie łączą się dwie odnogi rzeki. Wokół rozciągały się góry przypominające swoim wyglądem wygasłe wulkany oraz lasy. Sekta muszkarzy jest zachwycona, Lonki marudzą. “Rzeka za mała, za płytka, za szybka, a przynęty za duże, a kije to za ciężkie…”. Rozbijamy obóz i jak dzieci cieszymy się z możliwości rozpalenia ogniska. Wreszcie mamy drewno i nie jesteśmy zdani jedynie na benzynowy prymus Suche, który uratował nam życie nad Oginurem. Rano nawet marudne Lonki podrywają się przed wschodem słońca. Całe towarzystwo, z wyjątkiem Suche, który pochrapuje w swoim namiocie, rozbiega się po rzece. Ja z “Prezim” idę w dół, reszta mknie w przeciwnym kierunku. Tamir w tym miejscu przypomina naszą Rabę koło Pcimia. Jest płytki, ale nie posiada tak wyraźnych wlewów jak wspomniana rzeka. Pomimo to posiada co innego – RYBY!!! Gdy wchodzę w pierwsze konkretne miejsce, którym jest ciągnąca się pod przeciwnym brzegiem rynna, nie mogę uwierzyć w to co się zaczyna dziać! Praktycznie co kilka rzutów, na długą, prezentowaną na 8-metrowym sznurze nimfę /Pheasant Tail/ wieszają się lipienie. Ale jakie! Rzadko który ma mniej niż 45 cm! Nie są największymi wojownikami, ale w idealnie przeźroczystej wodzie dumnie prezentują swoje kardynalskie barwy. Przechodzę niżej i łowiąc już po “Prezim” który gmera po dziurkach streamerem, wyciągam z rynny pod przeciwnym brzegiem dalszych kilka podobnych ryb. W pewnej chwili czuję, że coś dziwnego dzieje się na końcu wędki. Później przyzwyczaję się do tego wrażenia – mam dublet lipieni z których każdy ma tutejsze standardowe 40-45 cm! Krwawy “Prezi” dokonuje w międzyczasie eksterminacji stada tamirskich lenoków. Ponad półmetrowe ryby skaczą do streamera prawie z każdego wyraźniejszego dołka. Dla jednego z nich był to skok ostatni… Przy późnym śniadaniu dzielimy się wrażeniami. Nawet “Lenok” i “Macieja” tryskają radością. Lonek chyba ustanowił rekord wyprawy łowiąc z jednego wlewu 12 lipieni i lenoka. Każdy przerzucił około 30 ryb, a łowiliśmy przecież tylko kilka godzin. Wieczorem powtórka z rozrywki. Przyprowadzam “Preziego” nad glęboki wlew gdzie skończyłem łowić rano. Jureczek łowi “subtelniutko” na Sage #8, więc za chwilę łomot wielgachnych kluch niesie się po całej dolinie. Ja staję na brzegu poniżej i dalej czeszę długą nimfą kilka rynienek na środku rzeki. “Prezi” łowi kilka lipieni i lenoka, ja nic. Zaczyna mnie to trochę denerwować. Przecież sam Go tu przywlokłem… Wreszcie i ja wstrzeliwuję się w rybki. Piękne lipasy i lenoki wspaniale walczą na mojej 4-ce. W pewnej chwili mam wrażenie, że jedna z zapiętych ryb jest większa od pozostałych. Gdy ją wyciągam okazuje się, że lipień ma 50 cm. Magiczne 50 cm, gdyż nikomu z wcześniejszych ekip nie udało się złowić tu takiej ryby. “Prezi” robi mi całą sesję fotograficzną, tak że czuję się jak Cindy Crowford na wybiegu… Zresztą, co mi tam! Jak często można w ciągu kilkunastu minut zaliczyć kilka fotek za taaakimi rybami?! Nigdy nie uważałem siebie za tzw. “dzika”, ale nad Tamirem zacząłem przejawiać wyraźne symptomy uzależnienia od holowania ryb. Pomimo straszliwego zmęczenia, krwawiących ust /ta “pamiątka” po Oginurze pozostanie mi na cały wyjazd/ i zapadającego zmierzchu, nie chce mi się schodzić z wody. Jeszcze jeden lipień, jeszcze następny lenok… Wieczorem, przy ognisku, pada tekst “Maciei” który najlepiej podsumowuje wędkowanie na Tamirze: “Jutro siadam w jednym miejscu i rzucam wszystkim co mam w pudełku. Zobaczymy na co nie będą brały?”.
Kolejnego dnia zmiana. Ci “z dołu” w górę i odwrotnie. Poprzedniego dnia “Sqra” nasiekł pond 50 ryb na suchą muchę w miejscu gdzie Tamir bije w pionową skałę na zakręcie i tworzy głęboką jamę. Lipionki brały na “maleńkie” chruściki na łososiowych 2-kach i imitacje mrówek z pianki przypominające gabarytami połowę karimaty. Zresztą, co tu się rozwodzić. Zwyczajnie jak to tutaj, brały niemal na wszystko. Ja melduję się w tym miejscu i także zaczynam od suchej. Ale wiatr wręcz podrywa mi muchę z powierzchni. No i ta głębinka kusi, aby wrzucić tam coś cięższego. Zakładam niezawodny “Bażanci Ogonek”, zaś na prowadzącą złotogłówkę według wzoru “Miller’s Pupa”, który kiedyś wynalazłem w “Trout & Salmon”. Tandemik okazuje się zabójczy. Ogromne kardynały, choć dzień wcześniej zapewne zdrowo pokłute przez Tomcia, skaczą do nimf ochoczo. Zaliczam około 20 ryb i postanawiam zejść niżej. Tu już trzeba parę razy rzucić aby mieć branie… Wtem za plecami słyszę “buuu!”. To “Wesoły Lonek”, który wraz z Pociechą obiegł już rzekę dwa razy w koło. Zapinam przy nich lenoka, który jednak spada, co drażni Lonka, który wyciągnął kamerę aby filmować hol. Mówię Mu aby się nie martwił, bo zaraz będzie następny. Jeszcze nie zamknąłem dzioba, gdy linka skoczyła w poprzek rzeki i po zacięciu dostrzegłem ponad 50-centymetrowego lenoka na końcu zestawu. Holuję go na tyle zdecydowanie na ile pozwala delikatny “Sedżyk”. Wtem obok lenoka pojawia się drugi cień i za chwilę mam do pary lipienia ponad 45 cm. Metr ryb! Niestety lipień odpina mi się przy samych nogach. Lonek znowu jest niepocieszony. Niektórych to trudno zadowolić… Gdy schodzę jeszcze niżej na płań, wiatr się uspakaja i postanawiam ponownie przejść na suchara. Ryby biorą jak szalone. Ale tak głęboko łykają muchę na ogromnym przecież haku, że uwalnianie ich, nawet przy użyciu peanu, to prawie praca chirurga. Rezygnuję i zakładam streamera. Przecież mam nałowić lenoków na kolację. Po kilku rzutach “łuup” i już ciągnę prawie 50-centymetrowego … lipienia! Skoro wziął jak lenok, to spotkał go los dwóch lenoków, które tego dnia wysłałem do krainy wiecznych łowów. Przecież musimy coś jeść! A dziś wraz z “Prezim” mamy dyżur w kuchni.
Okazało się, że dzielnie nam w tym pomógł Suche wraz ze znajomym z pobliskiej jurty. Gdy byliśmy zajęci robieniem tatara z lipieni, frytek i innych tam takich niewymyślnych potraw, wspomniani gentelmeni przytaszczyli do obozu ustrzelonego świstaka. Tutaj uwaga. W Mongolii prawie każdy poluje. Prawie każdy wozi ze sobą jakiś karabin czy strzelbę. Nasz Suche na ten przykład, jak na prawdziwego “Topora” przystało /”Suche” to po mongolsku topór/, pod siedzeniem swojego wehikułu miał zdeponowany karabinek typu “Kałasznikow”. Ot tak, jakby się jakieś żywe napatoczyło… Raz byliśmy zresztą świadkami, jak przez otwarte okno samochodu pozbawił złudzeń świstaka, który miał tego pecha że chciał się przyjrzeć przejeżdżającemu kilkaset metrów obok “Uazowi”. Wracając jednak do świstaka znad Tamiru. Zwierze to było dość znacznej wielkości, a przynajmniej przekraczało nasze wyobrażenia o przedstawicielach swojego gatunku. Wkrótce świstakowi musiało się zrobić zimno, bo został przy pomocy jednej z naszych finek pozbawiony futerka, potem zaś gorąco, bo znalazł się w garze wraz z rozgrzanymi wcześniej w ognisku kamieniami. Zresztą chyba było mu już wszystko jedno, bo był od pewnego czasu głównie w kawałkach… Ilu z Was jadło świstaka? Doprawdy jest to wyzwanie kulinarne. I nie chodzi o smak mięsa, który stosunkowo trudno wyczuć ze względu na trudności związane z ugryzieniem. No chyba że ktoś ma zgryz jak słynny “Buźka” z jednego z filmów o Jamesie Bondzie. Świstak nawet pośmiertnie dzielnie bronił się przed naszymi zębiskami. Do tego stopni, że jeszcze kilka dni później czułem się jakbym robił za dziadka do orzechów. Niesłychanie twardych orzechów. Grześ pragnąc powetować sobie straty, które z całą pewnością poniesie w związku z konieczną wizytą u stomatologa po powrocie do kraju, za pomocą swego kozika wydłubał z wygotowanej czaszki zwierza zębiska. Śliczne siekaczki, będą pasowały Mu jak ulał!
Wyłowiwszy wszystkie ryby z Tamiru i ubiwszy miejscowe świstaki, postanawiamy zmienić miejsce i zając się czymś konkretniejszym, czyli tym po co tu głównie przyjechaliśmy – tajmieniami. Ale to nie takie proste. Kolejny nasz przystanek znajduje się nad rzeka Czulut i aby tam dotrzeć musimy jechać aż dwa dni. Po drodze biwakujemy nad dolnym Tamirem, który jest tu szeroki, płytki i zupełnie nieatrakcyjny wędkarsko. I tu decydujemy się na krok desperacki – jedziemy na “Nadam” festiwal ludowy w jednym z pobliskich miasteczek, bodaj także o nazwie Tamir! Och, czegoż tam nie było! Najpierw wyścigi konne na 30 km, które wygrało dziecko, które w Polsce zapewne jeszcze miało by trudności z chodzeniem. Następnie przyszedł taki deszcz, że zaplanowane na miejscowym stadionie zapasy, odwołano ze względu na możliwość utonięcia dzielnych zawodników w błocie. Ale aby wynagrodzić nam straty moralne, Suche zaprowadził nas wieczorem na koncert. Poruszeni do głębi śpiewem miejscowego szansonisty wokalnego, niechybnie stylizowanego na gwiazdy NRD-owskiej estrady lat 70-tych, udaliśmy się pod miejscowy sklep spożywczy, gdzie kontynuowaliśmy bratanie się z przedstawicielami rożnych kultur, ras i narodów. Pamiętam jakichś Izraelczyków, wyjącego jak dusza potępiona nauczyciela z Kaliforni, Hiszpanów… A wszystko to na jakimś mongolskim zadu…! Szok. A potem to już chyba niewiele ciekawego się działo, bo jakby mniej pamiętam.
Ranek dnia następnego ponownie przywitał nas fenomenalnym mongolskim uczuciem braku “uczucia” i lejącym deszczem. Pomimo to wyruszamy w kierunku Czulutu. Po drodze przejaśnia się i gdy po 3 godzinach docieramy na skraj wielkiej dziury w ziemi na dnie której płynie TO, jest już zupełnie przyjemnie. Zjeżdżając w dół, wszyscy mamy nieodparte wrażenie, że nasz samochodzik zaraz zacznie koziołkować przez dach. Nachylenie stoku sięga bowiem chwilami 30 stopni! Pomimo to docieramy do miejsca biwaku podwoziem do dołu. Ponownie rozbijamy namioty w cieniu ogromnej, wulkanicznej góry. Że wzniesienia maja charakter wulkaniczny najlepiej świadczą przypominające strukturą pumeks czarne kamienie. Któregoś wieczora mięliśmy zresztą niezły ubaw, gdy zaczęły nam one eksplodować w ognisku, najprawdopodobniej na skutek podgrzania nagromadzonych wewnątrz gazów.
“Sqra” i “Bin Laden” biją mistrzostwo świata w tempie rozbijania namiotów i zmontowawszy kije od szczotek, zwane dumnie spinningami, lecą w gore rzeki. Lonki jak zwykle pobiegły w sobie znanym kierunku, a ja z “Prezim” schodzimy ze stromej skarpy do rzeki wijącej się u podnóża obozu. Czulut to nie kameralny Tamir. Rzeka wielkości Popradu w Piwnicznej, ale niosąca dużo więcej wody i o zdecydowanie silniejszym uciągu. Brzegi usłane są rumowiskami skalnymi, pomiędzy którymi czyhają liczne zastoiska z głębokim mułem. Poruszanie się po niej to naprawdę sztuka. Odcinek przy obozie jest jedną wielką miejscówką. Potężne wlewy przeplatane z wolno kręcącymi baniami przechodzącymi w jęzory prądów, pośród których można dostrzec głazy wielkości małego fiata. “Prezi” dalej jedzie #8 ja przechodzę na #7. Co chwila na końcu zestawu /ten sam co na Tamirze/ meldują się lenoki. A raczej lenoczyska, gdyż większość ryb ma 60 i więcej centymetrów. Bardzo często w trakcie holu są odprowadzane do brzegu przez podobnej wielkości innych przedstawicieli swojego gatunku. W pewnej chwili słyszę wycie Jureczka, który leci w moim kierunku po kamieniach z niemiłosiernie wygiętym kijem. Jednak zanim wydobyłem z kieszeni na plecach kamizelki aparat i dotarłem do wleczonego po skalach Kolegi, okazało się że jest już “po ptakach”. “Prezi” znudzony nimfowaniem założył streamera. Potężnego muddlera na systemie haków. Na potężnego muddlera spod potężnego wymycia na środku rzeki wyskoczyła potężna ryba i potężnie sponiewierała zdziwionego tym faktem wędkarza. Najprawdopodobniej mięliśmy do czynienia ze średniej wielkości, około 90 cm, reprezentantem gatunku “Hucho taimen”… Nałowiwszy się lenoków do przysłowiowego bólu wracamy do obozu gdzie zastajemy Lonków. U Nich też same lenoki. Wtem z krzaków wyłania się brodata postać “Bin Ladena”, który reaguje pewnym zdziwieniem na nasze zapytanie czy złowili ze “Sqra” tajmienie. A było to tak… Pomimo ambitnych zamiarów udania się daleko w gore rzeki, opatrzność kazała im zacząć wędkowanie praktycznie w pierwszym miejscu powyżej obozu. I stało się! Grześ zaczął skromnie, bo rybka miała zaledwie 62 cm, ale potem urządził “Sqrze” symfonie spinningu! Praktycznie z jednej miejscówki wytarmosił tajmienie 125, 120 i 118 cm! Jak dodamy do tego jeszcze trzy “spady”, to wynik jest zupełnie kosmiczny! “Sqrka” biedny nie mógł nadążyć z robieniem zdjęć, wiec siła rzeczy miał niewiele czasu na wędkowanie… Ale pomimo to zajął II miejsce tego dnia /ostatnie…/ łowiąc rybki 40, 70 i 109 cm. i tracąc 4 dalsze tajmienie. Wszystkie na prowadzone z prądem obrotówki typu long. Słuchaliśmy opowieści Grzesia jak bajki o żelaznym wilku… Że żyłki 0,30 to nie wytrzymają takich wielorybów, że aby wyjąć kotwice z paszczy to trzeba kowalskimi cęgami się w nią wczepić itp itd. Nasze wątpliwości ulatują jednak gdy “Bin Laden” wyciąga z plecaka błysteczki, które miały kontakt z paszczami tajmieni. Wyglądają one, aby użyć porównania pozostającego w konwencji, jak konstrukcja World Trade Centre po 11.09. Pogięte stalowe tułowie, powykręcane niemiłosiernie potężne kotwice Mustada… Miazga i masakra! Grzesiowi daję nową ksywę - “Władca Tajmieni”. Jej słuszność potwierdza się za kilka dni, kiedy to znajduje On w trawie przed swoim namiotem srebrny sygnet! I jak tu nie wierzyć w działanie sił nadprzyrodzonych?
Takie “antre” ze strony naszych Kolegów powoduje, że wszyscy zrywamy się bladym świtem i człapiemy nad rzekę. “Prezi” i ja, tworząc nierozłączna parę, udajemy się w góre, śladem kurzu wzniesionego przez wodery Lonkow Pędziwiatrów. Poruszanie się brzegiem to jednak katorga. Śliskie kamienie, błocko, dziury po pas. Nie mamy siły odejść wyżej niż jakiś kilometr od obozu. W tym miejscu główny nurt rzeki wali pod jej prawym brzegiem żłobiąc dość głęboką i długą rynnę. “Prezi” idzie na wlew, a ja zaczynam w połowie długości miejscówki. Jako że pierwszy raz mam w ręku mój sprzęt łososiowy, zakładam najbrzydszą z wynalezionych w pudełku much. W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim Znajomym, którzy wspomagali mnie kręcąc tajmieniowe koczkodany, tj. Jaro, Maniowi i Andrzejowi Holowni. Ale bez obrazy, ta najbrzydsza mucha była mojego autorstwa. Po kilkunastu rzutach odkrywam, ze chyba mam zbyt ciężką linkę jak na ta wodę, gdyż często mam niezaplanowane kontakty z dnem rzeki. Nagle dosłownie kilka metrów obok mnie, na środku rzeki, widzę gejzer wody i uciekające w panice półmetrowe ryby. Boże, zupełnie jak w podręczniku! Pokazuje zjawisko “Preziemu”, który ze zrozumieniem kiwa głowa. Dalej sytuacja rozwija się szybko. Dwa, może trzy rzuty i mucha zostaje twardo zatrzymana w połowie rzeki. Zacinam i nic… Stoi… Ale tylko przez kilka sekund. Potężne rybsko zapewne nawet nie zanotowało, ze na drugim końcu zestawu ma mnie. Wolno i majestatycznie, bez jakichkolwiek zbędnych ruchów, przybiera kierunek pod prąd i …”pociąg do Ułan- bator odjechał z peronu trzeciego”. Szkoda, że z moją muchą. Smętnie obserwuję zwisający przypon z 30-tki. Tak, Grześ miał rację… W międzyczasie “Prezi” wyciąga lenoka, a potem ma krótki kontakt z duża rybą, prawdopodobnie tajmieniem. Dochodzimy do końca rynny i postanawiamy zmienić miejsce. Kolejna jama to przepotężny lej na zakręcie rzeki, usłany odłamami skal. Tradycyjnie Jurek idzie na wlew, ja staje kilkanaście metrów niżej. Woda syczy, bulgocze, wybrzusza się na niewidocznych przeszkodach. Jest już około 10.00 i słońce operuje dość mocno, więc nie liczymy na specjalne sukcesy. Pomimo to po kilku rzutach czuję znajome zatrzymanie i drę się do “Preziego”. Rybka jest dobrze zapięta i zaczyna kręcić pod wodą młynki. Nie wiem ile ma, ale oceniam że jest do wyjęcia. Niestety, po kilkunastu sekundach muszę przyznać się do pomyłki. Była do wyjęcia… Za chwilę smutny “Prezi” informuje mnie, że jemu też odjechał pociąg… Także z muchą. Tego dnia tajmienie zaliczają ponownie tylko “Sqra” i “Władca”, odpowiednio 72cm, 90 cm i 82 cm. Przy czym Grześ swojego wyjął spinningujac na mysz.
Ranek trzeciego dnia zmagań przynosi przełom u Lonkow. “Lenok” wyciąga dwie ryby, zaś Maciek aż cztery tajmienie. Wszystkie praktycznie z dość krótkiego odcinka w górze rzeki i wszystkie do 98 cm. Z wyjątkiem jednej rybki “Maciei” całość uzysku połakomiła się na obrotówki, longi i aglie prowadzone z prądem. Miłościwi łowcy, widząc smętne miny “Preziego” i moją, dają nam namiary na swoja tajemną miejscówkę. Jest to prosty, acz wąski i szybki odcinek rzeki, płynącej u podnóża ścian skalnych mogących stanowić naturalną dekorację w filmie o Grzesiu, czyli we “Władcy Tajmieni, czy innych Sygnetów”. Ponowna 40-minutowa przechadzka w górę rzeki i widzimy ścianę skał na której łopocą jak wielkie ptaki, niebieskie pasma materiału obwiązane na drewnianych belach – mongolskie miejsce kultu “Owo”. Rzeka budzi szacunek, zwłaszcza że Jureczek dostrzega ze skarpy spławiającego się tajmienia. Dobroduszny “Prezi” darowuje mi miejscówkę i przemiesza się za zakręt w góre rzeki. Gdyby wiedział jaka ze mnie pierdoła, zapewne sam zajął by się rybą… Nie dość ze nie miałem kontaktu z tajmieniem, to jeszcze urwałem tonąca głowicę w mojej lince. Ot tak, na zaczepie… Jak ktoś jest zainteresowany marką sznura, to proszę o kontakt prywatnie… Zaś “Prezi” pokazał pazur! Gdy po 2 godzinach zabrał mnie na swoje miejsce i zdał relacje z przebiegu wydarzeń, nie chciałem wierzyć własnym uszom. Na potężnym spadzie, który można porównać jedynie do przełomu Białki Tatrzańskiej w skali makro, zapiął 5 ryb w przeciągu godziny! Z czego wyjął jedną. Wszystkie zaatakowały muchy kolebiące się praktycznie po powierzchni wody, w niewielkich dołkach za wystającymi z kipieli kamieniami. “Prezi” jak prawdziwy profesor chodził i pokazywał: tu stoi taki, a tam owaki… Ryba, którą złowił zasługuje jednak na chwilę uwagi. Otóż po zapięciu 82-centymetrowej bestii Jureczek stwierdził, iż w Jego kołowrotku brakuje dość istotnej części służącej do holu ryby. A mianowicie korbeczki… Ale nie przejął się tym i dzielnie pompując rybę, zwijał łapką nadmiar sznura, kręcąc bezpośrednio szpulą! Wieczorem “Sqra” wyskakuje dosłownie na chwilę z muchówka w miejsce swojego i Grzesia tryumfu z dnia pierwszego. Według Jego relacji najpierw wielka pasza klapnęła w streamera kolebiącego się na falach w największym bele. Ale spudłowała. Następna wielka paszcza ponownie nie trafiła w muchę, co wywołało u Tomcia rozkurcz wszelkich mięsni odpowiedzialnych za kontrole tego i owego. Wreszcie trzeci nieszczęśnik trafił… i zaprawiony w bojach Tomcia wywlókł rybę na brzeg a następnie pomyślał, ze fajnie by było ją zjeść i fajnie łomotnął ją w łepetynę. Wszyscy byliśmy Mu wdzięczni za ten barbarzyński akt, gdyż od jedzenia lipieni już zaczęły nam wyrastać płetwy na grzbietach. Był to zresztą jedyny tajmien zabity przez nas podczas wyprawy. Mogę dodać, iż smakował znakomicie przyrządzony przez “Sqre” jako “Gravalax”, czyli na surowo w przyprawach.
Powoli zaczęliśmy dochodzić do dość ciekawych wniosków. Tajmienie żerowały praktycznie tylko przez jeden dzień po naszym przyjeździe, co zapewne było spowodowane padającym dłuższy czas deszczem. Stąd brania w jamach, potężnych bełach, głębokich płaniach i innych typowych miejscówkach. Później wszystkie kontakty z rybami zaliczamy na tzw. “nap…dalanach”, za sterczącymi z nich kamieniami. Ryby atakują instynktownie wrzucane im na głowę przynęty i praktycznie nigdy nie ponawiają uderzenia. To wynik bardzo niskiej i ciepłej jak na Czulut wody.
Następnego dnia rano lecę na “jureczkowe” miejsce. I powtórnie udowadniam, że w przeciwieństwie do moich Kolegów nie jestem zaprawiony w bojach. Wrzucam za wskazany przez “Preziego” kamień streamera wykonanego z piór koguta gryzli na systemie łączonych kewlarowym przyponem haków. Wyraźnie widzę jak mucha faluje tuż pod powierzchnią wody. A potem wyraźnie widzę jak zostaje zeżarta przez potężną rybę, która po zacięciu stoi w dołku próbując wytrzasnąć streamera. Chyba nie muszę dodawać, że moje kolejne “wyraźne widzenie” to mucha wyskakująca jak z procy spod powierzchni wody. Stoję z rozdziawioną gębą i zupełnie mechanicznie wykonuję kolejny rzut za ten sam kamień. W mgnieniu oka wyskakuje zza niego na metr w powietrze 80-centymetrowy tajmien i lądując w dół “delfinem” nie trafia w moją muchę. Nie muszę dodawać, że zgodnie z odkrytą przez nas regułą, nie powtarza. Siadam na brzegu nie wierząc w to co się wydarzyło. To nie była ta sama ryba, gdyż pierwsza była dużo, dużo większa. Tego dnia okazuje się, że ryby brały bardzo przyzwoicie. Lonek zalicza 2 tajmienie na obrotówkę /64 i 72 cm/ i łowi przy okazji lipienia giganta – 54 cm! “Macieja” ma pecha, gdyż spadają mu trzy ryby. Tomcio – 65 cm w samo południe przy walącym niemiłosiernie w czaszkę słońcu! Natomiast kolejny “fokus” zdziełał nam “Prezi”. Nie dość że wdrapał się na wiszącą nad obozem górę, nie dość że katulkał się potem przez ponad godzinę po wąwozach i jarach osiągając baaaardzo wysoko położone odcinki rzeki, to jeszcze wytarabanił tajmienisko 125 cm! Na swój zmodyfikowany kołowrotek bez korbeczki… Następnego dnia miałem możliwość drapać się pod tą samą górę, pałętać po tych samych jamach w ziemi i podziwiać miejsce wydarzenia. Rybsko ściągnęło “Preziego” jakieś 200 metrów z prądem rzeki i dopiero po którymś z rzędu podejściu dało się wyjąć. Magia… Przy okazji w naszej ekipie ujawnił się samorodny talent zbieracza rzeczy dziwnych i zagubionych. Otóż Tomcio, który powędrował sobie tego samego dnia w dół rzeki przyniósł ze sobą … korbeczkę od kołowrotka “Preziego”! Jak dodam, że dzień wcześniej przyniósł obcinarkę do żyłki, zgubioną przez “Bin Ladena”, to chyba przyznacie że teoria o myśliwsko-zbiaraczym pochodzeniu przynajmniej części ludzkości jest słuszna.
Wspomniałem o kolejnym dniu. Dla mnie byl to następny dzień surowej szkoły, danej mi przez Towarzyszy moich, ze szczególnym uwzględnieniem “Preziego”. Prawie zaniósł mnie na najlepsze miejsca, pokazywał, wpuszczał na najlepsze miejscówki i … stojąc 10 metrów za mną na naprawdę prawie pionowym spadzie rzeki przyciął i wyciagnął 90-centymetrowego tajmienia! Mi pozostała mała satysfakcja robienia przy całym wydarzeniu za “paparazzi”. Na słowa uznania zasługuje także cywilna odwaga łowcy, który rzucił w tajmienia muchą o kolorze piłki tenisowej… Gdy wrócilismy do obozu, “Sqra” litując się nad mym nędznym żywotem i losem, zabiera mnie na miejsce gdzie rano zza jednego kamienia przyciął na … #4-ke dwa około 80-centymetrowe tajmienie. Stoimy nad nimi dobre kilkanaście minut. Nie chcą ulżyć mi w cierpieniu i totalnie zlewają moje muchy. Rozstawszy się ze mną Tomcio dzielnie przeprowadza chrzest swojej nowej muchówki “Scierra” #6 wyciągając “rybkę” 92 cm zaledwie… Jak stwierdził, gdy holował, to wszystko trzeszczało. Nie wyłączając ryby…
Wyłowiwszy wszystkie tajmienie i inną rybę z tego odcinka Czulutu, ale nie wybijając miejscowych świstaków, przenosimy się kilkanaście kilemetrów w górę. I tu okazuje się, że jest to mina! Rzeka w dół od obozu jest dość mała, płynie w wąwozie o pionowych ścianach. Na tyle pionowych, że po ujściu lewobrzeżnego dopływu, bodaj o nazwie Somona, nie da się do niej dojść! Odkrywam to pierwszy, bo pierwszy lecę z obozu na łowy. Czeszę streamerem praktycznie każdą, nawet najmniejszą skałkę leżącą w korycie rzeki. Czeszę tak dokładnie, że aż wyjmuję wahadłówkę “Meppsa”, którą ktoś zerwał najwyżej kilka dni wcześniej. Moje szczęście, że wyciągam nie tylko błystkę… Kilkaset metrów poniżej miejsca gdzie rzeka wchodzi w głęboki wąwóz doszedłem do tak przeuroczego wodospadu, że do pełnego kiczu brakowało tu tylko misia stojącego pośrodku rzeki i łapiącego skaczące łososie! Ale skąd w Czulucie łososie… I misie… Rzekę na prawie całej szerokości przegradzał metrowej wysokości próg skalny i tylko przy lewym brzegu, na którym stałem, woda waliła w dół wąską wyrwą. Realizując założony plan wrzuciłem streamera z potężnych kłaków futra królika, czy innego szynszyla, za największy kamień. Późniejsze wydarzenia przypominały znane mi już obrazki. Na szczęście z odrobinę lepszym happy endem. W pewnej chwili na powierzchni wody pojawił się łeb, potem ogon, a potem szarpnęło! Ja też szarpnąłem. Raz, drugi, trzeci, czwarty, bo “Sqra” stwierdził, że może ja tych ryb nie zacinam. Po piątym szarpnięciu … , domyślacie się? Tak, lecący w powietrzu streamer uświadomił mi, że był to o jeden “szarp” za daleko. Jak prawdopodobnie każdy wędkarz w takiej sytuacji, ponowiłem rzut w kipiel poniżej, łudząc się że jeszcze coś się może wydarzy. I wydarzyło sie! Tym razem mocarne uderzenie w muchę za tym samym głazem uświadomiło mi że los darował mi jeszcze jedną szansę. Kilkanaście minut później, taczając się w przybrzeżnym błocku wyrywam z rzeki mojego tajmienia. Ma 87 cm. Zupełnie nie wiem jak “Bin Laden” czy “Prezi” mogli wyciągnąć 125-centymetrowe ryby! Dla mnie odejście tajmienia z prądem i kocioł jaki zrobił na środku rzeki, były objawieniem do czego zdolna może być ryba na końcu zestawu muchowego! Cucę rybsko przy brzegu. Uśmiecham się do siebie, gdy przypomina mi sie jak kąpałem mojego synka kilka miesięcy po urodzeniu. Był podobnej wielkości… W obozie gratulacje od całej ekipy, a potem bardziej przyziemny obowiązek – trzeba złowić kolację. Przy poprzednim obozie znajdowało się kilka miejscówek, które nazwałem sklepem rybnym. Wychodziło się z lekką wędką na godzinę, dwie i już mieliśmy tatara, rybę z grilla, rybę w pomidorach, w cebuli, na surowo, w zupie, w occie, z folii i na 100 innych sposobów. Tym razem okazało się, że w okolicy znajduje się tylko jedna rynna u zbiegu dwóch odnóg Czulutu. Włazimy w nią ze “Sqrą” i “Prezim”. Jedziemy na krótkie i długie nimfy, dokładnie, metodycznie, tak prawdziwie to polsku, bo odcinek jest króciutki. Pomimo to wyjmujemy kilkanaście lenoków od 50 do pond 60 centymetrów. Część dajemy w prezencie biwakującej w pobliżu mongolskiej rodzince. Dlaczego wspominam o tym “prozaicznym” epizodzie wędkarskim? Otóż następnego dnia “Sqra” miał dyżur w kuchni i z owego miejsca nie zdołał wydusić praktycznie nic! Nie ma się czym chwalić, ale polski wędkarz, szczególnie głodny wędkarz, potrafi!
Widząc bezsensowność naszego dalszego pobytu na dosłownie kilkusetmetrowym odcinku rzeki, na którym oprócz dwóch moich brań z pierwszego dnia, nikt nic nie mógł złowić, ulegamy szatańskim podszeptom Suche i zwijamy obóz. Jedziemy nad Orchon – trzecią rzekę w naszym dość plastycznym planie. Jedziemy, jedziemy i jedziemy… A jak już zajechaliśmy, to miny nam sie wydłużyły. Jak ktoś przejeżdżał przez Bug w Wyszkowie przy niskim stanie wody, to tak jakby był nad Orchonem. Z tą różnicą, że na mongolskiej rzece, przynajmniej na odcinku gdzie biwakowaliśmy, brak jest wode glębszej niż do pasa. Tak szczerze, to stwierdziliśmy jedno takie miejsce na kilku kilometrach rzeki i właśnie w nim nasz bohaterski “Prezi” dnia drugiego pobytu naszego, zaciął i po emocjonującym, trwającym kilkanaście sekund holu wyjął jazia o długości względnej 40 cm i coś tam… Jako że po ponad 2 tygodniach wspólnego przebywania nasze buźki coraz mniej nam się zaczynają wzajemnie podobać, postanawiamy “polepszyć” wzrok i samopoczucie odwiedzając sklep w pobliskim miasteczku, na którego wyposażeniu znajdują się substancje wlewne. Jak miło czasem porobić coś innego niż łowienie ryb! Szczególnie gdy wokół szaleje burza z piorunami, jest się nad atrakcyjną wodą typu Orchon i obserwuje się w zaciszu wnętrza “Uaza” jak na zewnątrz “Prezi” odziany w spodniobuty i gumowy garniturek, usilnie stara się nie dać odlecieć swojemu namiotowi. Otrzymał za ten czyn w nagrodę ksywę “Władca Wichrów”. Tak na marginesie to konstrukcja Jego namiotu zdradzała zapędy lotnicze i z całą pewnością bardziej się nadawała na spadochron czy paralotnię. A potem były jeszcze zapasy “Bin Ladena” z Suchem, podczas których zauważyłem w pewnym momencie naszego Kolegę jak nogami do góry usiłował wejść na dach samochodu a potem turlał się po zalegających gęsto na brzegu rzeki kupach. Nie wszystkie z nich były kupami piasku…
Skoro już wspomniałem o lataniu, to muszę ten temat kontynuować. W drodze powrotnej ponownie zawitaliśmy nad Oginur. Który przywitał nas tym razem tylko wichurą. Nawet obkładanie namiotów licznymi przecież butelkami bo spożytych wcześniej napojach …./Ustawa o trzezwosci itp itd/ by nie pomogło! Latało wszystko z wyjątkiem profesjonalnej pałatki Grzesia. Cóż było robić, przenieśliśmy się na 3 ostatnie noce do wspomnianej wcześniej “turbazy”. Było miło, ciepło i wygodnie. Szczególnie “Maciei” i mi, gdyż wylosowaliśmy dwa zaszczytne miejsca na podłodze. Budowla w której mieszkaliśmy miała też jeszcze jedną istotną cechę – waliła człowieka w łeb futryną drzwi przy każdej próbie wyjścia lub wejścia. Drzwiczki były formatu pudełka od zapałek i do tego trzeba było pokonać dwie sztuki tej przeszkody. Drogo kosztowały nas nasze sztywne karki i przyzwyczajenie do jednej pary drzwi w domu! Przynajmniej odkryłem dlaczego Mongołowie są narodem niewysokim – tysiące lat ewolucji pod wpływem niskich drzwi zrobiły swoje!
Miałem szczere chęci kontunuować samooczyszczenie poprzez łowienie muchówką na jeziorze, ale wiatr był tak potworny, iż obawiałem się iż w pewnej chwili zostanę jedynie z rękojeścią wędki w ręku. Oszczędzę Wam dalszej rybnej katorgi. W skrócie: kilogramowe okonie usiłowały…, a metrowe szczupaki…, a sum … To już znacie. Dwa największe “krokodyle” złowił “Prezi” /101 i 102 cm/, ale królem polowania był “Macieja”, który na delikatny sprzęt co kilka rzutów holował okazałe garbusy i szczupce. Ostatniego dnia “Sqra”, “Bin Laden” i ja, czyli “Lis”, czyli ja, nawet nie wychylamy nosa z bazy. Pijemy piwko, snujemy plany na przyszłość, a wieczorem wszyscy delektujemy sie żołądem i jelitami barana nadzianymi krwią, oraz całą resztą tego zwierza. Jakoś nam rybki lepiej wchodziły…
Po zwinięciu ostatniego noclegu w plenerze jedziemy prosto do Ułanbator. Tu już tylko zakupy pamiątek i prezentów, telefony do Rodzin, które trzęsą się z powodu naszego powrotu “Aerofłotem”. Kilka dni wcześniej spadły dwa “AN-y” na krajowych liniach. Kolacja pożegnalna z Suchem i Jego Rodziną, rozmowy niemal do rana na podłodze pubu należącego do naszego przewodnika, który chwilowo zamieniliśmy w nasze legowisko. Gdy następnego dnia rano Suche odwozi nas na lotnisko nie chcemy wierzyć, że to już koniec. Nie ma już nic? Nie…
Obawiam się, że Mongolia będzie jeszcze kiedyś musiała ścierpieć naszą obecność. Kto tam był i wędkował, musi wrócić. Dla niepowtarzalnych, twardych jak sami Mongołowie krajobrazów, dla bezkresnych stepów, gór, lasów, jezior i rzek. Dla tajmieni.
Przemek Lisowski
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.