Słupek rtęci pokazywał temperaturę równą niemal tej, która towarzyszy dyskusjom na forum Fly Fishing na temat zasadności powołania łowiska komercyjnego na Sanie, czy pojawieniu się kolejnych meliorantów nad którąś z nielicznych już polskich rzek pstrągowych.
Podstępnie pozbywszy się naszej pociechy, wysyłając ją aby umartwiała Dziadków w kraju, zacząłem niecnie kombinować jak by tu załapać się na jakieś wędkowanie jeszcze zanim zakończy się sezon wędkarski na terenie stanu Himachal Pradesh, czyli przed końcem czerwca. Problem w tym, że napotkałem tu pewien opór Towarzyszki mojej ziemskiej niedoli.
„Kochanie, a może byśmy pojechali gdzieś w góry, trochę się ochłodzić np. do Renuka Lake?”
„Nie chcę! Tam mieszkają małpy, a małpy ciągają niewinne polskie dziewczęta za fraki”.
Trudno było odmówić tej argumentacji pewnej logiki, zważywszy, iż Małżonka faktycznie miała dwa lata temu małą szarpaninę z pewnym pawianem w jednej z górskich miejscowości wypoczynkowych w Himalajach. Problem narastał, bo praktycznie wszystkie położone do wysokości około 2500 m. npm miejscowości, znajdujące się w logicznej odległości od stolicy, słyną z występowania niezliczonej ilości małpiszonów.
Godzinami wertowałem przewodniki turystyczne i strony internetowe w poszukiwaniu miejsca, które spełniałoby trzy podstawowe warunki: było w górach, nie posiadało nadmiernie rozwiniętej populacji małp i dawało przynajmniej cień szansy na złowienie czegokolwiek w okolicy. Wreszcie znalazlem. Mashobra, około 10 km na płn-wsch. od Shimli i znajdujący się w niej hotel będący byłą siedzibą Lorda Kitchnera, który zamieszkiwał w nim w latach 1901-1908. Omamiona ofertą odrobiny luksusu, Moja Lepsza Połowa, stała się mi powolą. Jeszcze nie wie, iż w pobliżu płynie rzeka Sutlej, gdzie według niepotwierdzonej informacji wyszperanej w Internecie, żyją Mahseers i gdzie „gorsza połowa” zamierza oddawać się swojej niegodziwej pasji.
Korzystając z długiego weekendu, który jest niestety skrócony za pomocą wyborów do Parlamenu Europejskiego, wyruszyliśmy w 350-kilometrową drogę do Shimli. Pomimo pewnych komunikacyjnych problemów jakie napotkaliśmy przy próbie dogadania się z naszym dzielnym kierowcą, co zaowocowało wizytą w kilku miejscach, których odwiedzin nie mieliśmy w najśmielszych planach, po ośmiu godzinach jazdy przybyliśmy do „Wildflower Hall”. Miejsce jest przeurocze i co najważniejsze stosunkowo mało jest ruchu na drzewach....
Nastepnego dnia po śniadaniu przemiły pracownik hotelu o imieniu Manoj zaprasza nas na pokaz audiowizualny dotyczący środowiska naturalnego w okolicy. Daje mi to sposobność aby pogłebić temat, który wręcz z premedytacją jest przez niego omijany w trakcie prezentacji – ryby! Jak można z takim lekceważeniem odnosić się do najważniejszych, po kobietach, istot pływających na tym świecie?! Manoj wykazał lekkie zdziwienie moim planami wędkowania na Sutlej. Jego zdaniem w rzece może i coś tam i pływa, ale z pewnością nie są to ryby. Stopień jej zanieczyszczenia i regulacji spowodował w ostatnich latach spustoszenie wśród populacji Mahseers. Ale mój rozmówca daje mi też promyk nadziei. Jego kolega, mieszkający w położonej około 120 km na płn-wsch. od Mashobry miejscowości Rohru, twierdzi iż w płynącej tam rzece żyją pstrągi potokowe. Z radości chciałem zaprosić Manoja do baru w celu spożycia pewnej ilości napojów wyskokowych, ale spotkałem się z grzeczną odmową. Widocznie w przeciwieństwie do części z nas ceni sobie wątrobę...
Tak więc świt wita mnie pędzącego z zawrotną szybkością 40 km na godzinę National Highway nr 22. Wkrótce „autostrada” /chyba do piekła.../ się kończy i zaczyna się droga lokalna, więc nasza prędkość wydatnie spada. Droga jest do tego stopnia lokalna, iż miejscami ginie pod osuwiskami kamieni i łupków skalnych, które musiały zejść z gór w trakcie jakiegoś większego deszczu. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to nie bułka z masłem. Czuję się jak mały robaczek przyczepiony do półki skalnej nad kilkusetmetrowymi przepaściami. Z drugiej strony podobnej wysokości ściana z litej skały. Ale ubaw! Całe szczęście, że w tą stronę jadę od skały, więc tylko kilkadziesiąt razy, podczas mijania ciężarówek, autobusów i innch pojazdów których przynależności techniczno-gatunkowej nie jestem w stanie określić, mam wrażenie że za chwilę zostanę wydarty z wnętrza naszej terenowej Toyoty wraz ze ścianą bocznę. Nie wiem jak oni to tu robią, ale naprawdę, jeżdżą na grubość żyletki... Każdy, nawet najlepszy, horror po jakimś czasie staje się nużący. Więc i mi udziela się senność w miarę jak mijamy miejscowości o swojsko brzmiących nazwach Fagu, Theog, Chhaila, Kothakai, Kharapatthar. Z przerażeniem obserwuje natomiast źródłowe odcinki znanej mi z wypraw na Mahseers rzeki Giri, która niesie wodę koloru głebokiego brązu, niechybnie efekt intensywnych opadów. Droga jest istną huśtawką, raz jesteśmy na 1500 m npm, aby za jakiś czas po żmudnej wspinaczce kontunuować ją na wysokości 2500 m npm. Wreszcie w oddali widze głęboką dolinę, zamkniętą potężnym masywem górskim. Z lewej strony pojawiają się ośnieżone szczyty spływające lodowymi jęzorami w dół. To musi być cel mojej wyprawy – biorąca początek z lodowca w okolicach Rupin Pass rzeka Pabar Khada River. Faktycznie po dalszych 30 minutach podróży dostrzegam głęboki kanion w którym wije się błękitna wstążka rzeki. Z tej wysokości ciężko jest jeszcze ocenić jej rozmiar i charakter, ale już sama obecnośc w pobliżu wody zamieszkałej przez potokowce wywołuje przyjemny dreszczyk emocji.
Pierwsze zetknięcie z rzeką następuje w miejscowości Hatkoti / 1100 m npm/, słynnej z pięknej światyni hinduistycznej. Co mi tam jednak świątynia, kiedy ja tu z narażeniem życia przybyłem „dusić” pstrągale!
Zatrzymujemy sie kilkaset metrów od rzeki w pobliżu jakiegoś schroniska młodzieżowego. Momentalnie wbijam się w portki do brodzenia, kamizelkę, montuję sprzęt i lecę nad rzekę. Jak dla mnie jest śliczniutka, jak cukiereczek. W tym miejscu przypomina mój ulubiony Poprad koło Muszyny. Zarówno pod względem wielkości jak i charakteru. Wściekłe bystrza przplatają się z dłuższymi odcinkami spokojnej, głębokiej wody. Niestety, jest jednak coś co studzi mój wędkarski zapał. Zaraz za mną z hotelu wysypuje się banda rozwrzeszczanych dzieciaków chętnych do nawiązania znajomości i kibicowania. Faktycznie, w pełnym ekwipunku muszkarskim muszę wyglądać w ich oczach jak UFO. Moją sytuację pogarsza fakt, iż znajduję się na odcinku rzeki zamkniętym z obu stron pionowymi skałami opadającymi bezpośrednio w jej głęboki nurt. Jak w filmie - „no way out”... Gdy na jednej ze skał dostrzegam ciekawie przyglądającego mi się ze swej pieczary świętego męża Sadhu, mam dość. Kino do wsi przyjechało, czy jak?! Trzeba wiać.
Przemieszczam sie kilka kilometrów w górę. Dolina z tej strony Pabar Khada River rozszerza się i parkujemy samochód koło obozu robotników drogowych. Niestety ponownie nie dostrzegam niebezpieczeństwa któremu już raz musiałem stawić czoła. Gdy zaczynam czesać streamerem wręcz podręcznikwą banię poniżej wyspy, kontem oka widzę nadciągający tłum małych, dziwnie ubranych ludzików. Za chwilę, naczym pingwiny na biegunie, gęsiego zaczynają oni wskakiwać do wody na samym środku mojej miejscówki! Tylko charakter wykonywanej w Indiach pracy spowodował, iż nie polała się krew... Okazuje się, iż w pobliżu znajduje się obóz raftingowy i dzieciarnia ćwiczyła właśnie zachowanie na wypadek wywrotki przy spływaniu pontonem. Ich dziwne ubranka to kapoki i inne kamizelki ratunkowe. Ale dlaczego właśnie w tym miejscu?! Przeklinając pod nosem mój muszkarski los, przekraczam trzy odnogi na które dzieli się tu rzeka i brnę w górę. Niestety piękna przykosa na środku, do której dotarłem ryzykując kąpiel, okazuje się być zupełnie pusta. W międzyczasie zmieniam streamera na ciężką nimfę – imitację pijawki z ogonkiem z Marabuta, jeżynką z kury i złotą główką. Znakomicie sprawdziła mi się na innych himalajskich łowiskach. I co? Nic, dalej zero. Kolejna mucha. Tez pijawka, ale cała wykonana z Marabuta, prezent od goszczącego na FF Mania, który dostał ją od Marka Kota, znajomego z Zakapanego. Mucha jest na Białkę, więc jej gabaryty i ciężar znakomicie pasują do łowiska. Na trok wędruje brązowa złotogłówka. Ten misterny zestawik waży jakieś 3 kg i fajnie osiąga dno, ryjąc bruzdy w kamiennym korycie rzeki. Ale i miejsca uzasadniają takie łowienie. Z prawego brzegu Pabar Khada opiera się tu o skałę, której górą biegnie droga. Tworzą się wąskie gardziele przez które woda wali z prędkością samolotu odrzutowego. Łowienie możliwe jest praktycznie jedynie w wąskich pasach wody przy samym brzegu, gdzie nurt spowalnia za kamieniami. Za jednym z nich mam łupnięcie w nimfę. Chwilę odczekuję i podaję muchy ponownie. Tym razem zacinam w tempo i widzę pstrąga uciekającego w kipiel na środku rzeki. Nie jest wielki, ot takie 30-35 cm, ale nabieram do niego szacunku gdy dociera do głównego nurtu. Rybka dostaje takiego pałeru, że czuję się jakbym miał na końcu zestawu 60-taka. Niestety, wszystko co piękne szybko się kończy. Wyczerpany tęczak za chwilę kolebie się na płytkiej wodzie przy brzegu. Ostrożnie kładę go na kamieniach, fotografuje i oddaję rzece. A przecież miał być potokowcem?
Moje filozoficzne rozważania przerywa donośny skowyt „Haey man! Haey Sir!”. No tak, nowi adepci szlachetnej sztuki raftingu, rozpoczęli zajęcia praktyczne. W dół rzeki wali ogromny ponton napakowany do granic możliwości małymi ludzikami. A wszystko to drze się przy każdym przelewie, jakby od tego krzyku zależało ich życie. Może i faktycznie zależy, bo jestem bliski postanowienia iż jeśli się nie zamkną, to zacznę w nich miotać kamieniami. Szczęśliwie pływadło znika za zakrętem. Zaczynam zastanawiać się nad moimi szansami złapania czegokolwiek w wodzie świeżo przemłuconej wiosłami spływowiczów. Niepotrzebnie odczuwam dylematy. Za sekundę dociera do mnie kolejna fala wrzasków i widzę następny ponton. Zdając sobie sprawę, iż Indusi są narodem licznym, poddaję się i nie czekając na koniec spływu, bo może to potrwać np. miesiąc, rejteruję z łowiska. Nawet na Dunajcu w sezonie spływów poniżej Kątów nie specjalnie lubiłem łowić... Jedziemy dalej. Po kilku kilometrach dostrzegamy drogę, którą można zjechać w dolinę rzeki. Nauczony ostatnimi doświadczeniami każę kierowcy zatrzymać się i wypatruję „wroga”. A jak, są! Grupa kolejnych namiotów w krzakach a koło nich diabelskie pontony. Znowu jazda. W kolejnym ciekawym miejscu dostrzegam dwóch dziadków tkwiących po pas w wodzie i co chwilą zarzucających kwadratowe sieci na sznurze o długości kilku metrów. Ze zdziwieniem widzę, iż co jakiś czas ładują do worów przewieszonych przez plecy ryby. To ja tu kurde nic nie mogę wyciągnąć, a oni tu na siatkę? Podchodzę bliżej. Widząc mnie dziadzio, wyglądający na 80 lat /zapewne ma 30/ wygramolił się z wody i zaczął coś wesoło opowiadać w miejscowym dialekcie. Z całą pewnością sugerował mi abym założył Pheasant Tail’a... Pozwoliłem sobie nie zgodzić się z dziaduniem. Natomiast z ciekawością, pomimo pewnych oporów z jego storny, zajrzałem do wora. To co zobaczyłem trochę uspokoiło moje poruszone ego. Miejscowy „siatuszkarz” miał w nim kilka kilogramów niewielkich Mahseerów. Musiałem się mu odwdzięczyć pokazując swój sprzęt. Dziadzio ciekawie się mu przyglądał, miętolił w wielkich łapskach nimfy i coś tam marudził. Wreszcie wykrztusił z siebie jedyne słowo, którego znaczenie byłem w stanie w 100% zrozumieć. „Spoon” /łyżka/! On chce jeść! Nieee..., on sugeruje że powinienem łowić na błystkę! No co ty, nie wiesz że ja piszę dla Fly Fishing, czy jak? Nie mam „spoon”, „spinner” i innych takich wynalazków. Mam „flies” i jestem z tego dumny, choć mój wór w przeciwieństwie do twojego pozostaje pusty. Ale trzeba łowić a nie integrować się z przedstawicielami społeczności lokalnej.
Tak więc jak pstrąg na tarło, ja także kontynuuję podróż w górę rzeki. W ten sposób docieram do miejscowości Rohru /1550 m npm/ przez którą przepływa prawy dopływ Pabar Khada. Mieścina jest strasznie, jak to mawiają w niektórych rejonach naszego kraju, zapaździała. Jakieś budki, domki, sklepiki, straganiki, niedokończone konstrukcje. Wszystko dalekie od klinicznej czystości. Jest problem z dojechaniem do rzeki, gdyż ponownie widzę niezidentyfikowane pływające obiekty na jej brzegu. Wreszcie na skraju mieścinki znajdujemy drogę w prawo i zatrzymujemy się na podwórku z całą pewnością bardzo ważnego „government office”. Wszystko już mam na sobie, więc z miejsca przedzieram się przez malownicze zwoje zerdzewiałego drutu kolczastego, walające się pręty, dechy i krzaczory, ku rzece. W pewnej chwili przystaję zafrapowany dziwnym „zapachem”. Rozglądam sie wokól i nooooo...., już wiem że to brązowe zalegające wokól to nie czekolada. Dlaczego Indusi zawsze muszą zrobić sobie toaletę na brzegu rzeki? Już zapomniałem, iż w tym kraju należy unikać zbliżania się do wszelkich cieków wodnych w pobliżu osiedli ludzkich. Ale co robić, skoro już tu jestem. Przechodzę na drugą stronę znacznie mniejszej w tym miejscu wachy i jazda w górę. Tu jest troszkę lepiej. Tylko „małe” wysypiska śmieci co kilkaset metrów. Staram się ignorować scenerię i skupić na łowieniu. Nie lubię takiej wody. Płytko, mało wyrazistych miejscówek. Najpierw mokra mucha – nic. Streamer – nic. Nimfa – jeden maluch wyskoczył przy podmytej burcie brzegowej, ale chybił. Nie jestem sadystą i nie próbuję go łowić. Słońce pali niemiłosiernie z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Efektem są czerwone wierzchy moich dłoni i spalone karczycho. Na śmierć zapomniałem o filtrze, który w Himalajach jest koniecznością. Prawdopodobnie z powodu udaru słonecznego widzę jakiś ruch na wodzie, przypominający zbiory. Raz nawet dałbym sobie obciąć to i owo, że dostrzegłem rybę. Problem w tym, że nie mam ze sobą praktycznie suszu. To co poniewiera się w pudle z małymi nimfami, to lipieniowe okruszki, a tu trzeba dużego kostropatego jętasa, jakie zresztą nielicznie fruwają w powietrzu. Pomimo to próbuję, ale bez rezultatu. Moje wysiłki okazuja się całkowicie daremne. „Ni ma ribi”, jak mawia jeden z moich znajomych. Chowajace się za góry słońce uświadamia mi, że trzeba kończyć ten nierówny pojedynek. Teraz tylko trzy godziny karkołomnej jazdy, tym razem od strony przepaści, i „Wilma, I am back!”.
Spotkani w hotelu Włosi, którzy przyjechali do Indii na miesiąc miodowy, pytają jak mi poszło. Po mojej krótkiej, acz treściwej relacji, kręca z niedowierzaniem głowami. „Opłacało ci się?” Pewnie, że mi się opłacało! Choć jak sami widzicie, pstrągowanie nie jest tu zajęciem dla „sofciarzy”.
Tekst ten powstał ku pokrzepieniu serc tych co lamentują na forum Fly Fishing nad stanem polskich wód. Panowie, jest dobrze, ale nie beznadziejnie! Dopiero gdybyście urodzili się wędkarzem muchowym w Indiach, to jak mawiał osiołek z filmu „Shrek”, mielibyście obciach w pełnym wymiarze. Oczywiście, jak każdy wędkarz, trochę przesadzam. Są w tym kraju wody gdzie wędkowanie nie ogranicza się jedynie do ćwiczenia cierpliwości. Ale o tym następnym razem.
Przemek Lisowski
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.