„Dafffaj” usłyszałem i fotka zniknęła z mej ręki. W zamian, na pocieszenie dostałem kieliszek wody rozweselającej . Impreza trwała w najlepsze, nie wypadało więc zrobić nic innego jak tylko wznieść kolejny toast za zdrowie, kobiety, pstrągi , braci muszkarzy itd., itd. …. Boże jak ja kocham imprezy wędkarskie.
Nad ranem po przebudzeniu ma miłość do imprez wędkarskich tradycyjnie poddawana była ciężkiej próbie. Wtem, w drzwiach pokoju ujrzałem kola z pocztówki. Ojojoj pomyślałem sobie i jeszcze na chwilę zamknąłem oczęta. Po ich ponownym otwarciu gościo ciągle stał w drzwiach i na dodatek uśmiechał się do mnie. Raptem olśnienie spłynęło na me zdziesiątkowane szare komórki. „Toć to łon” Vasil Bykov , krzewiciel zarazy muszkarskiej na ziemiach Białorusi i byłego ZSSR, podróżnik , wybitny „wracz” a przede wszystkim przyjaciel Salmo Clubu Białystok. Bez łososi i tajgi nie przypominał już seksownego Rudolfa V. , ale nabrał wartości jako nieocenione źródło informacji. Wszcząłem więc procedurę śledczą i poświęciwszy znaczną część wątroby uzyskałem następujące wiadomości. Kolo z pocztówki to faktycznie Vasil, łososie to nie fotomontaż, a całość przedstawiała połowy na rzece Czawanga na Półwyspie Kolskim.
Dwa lata później , ubrany jak traper, stałem w pełnym rynsztunku na dworcu w Grodnie. Tu zaczynała się największa wyprawa wędkarska mojego życia. Vasia zajechał po nas dwoma busami i ruszyliśmy w długą drogę na północ. Jako cel obraliśmy ostatni bastion cywilizacji na południu „Kolskowo Połostrowa”, miejscowość Varzuga. Każdy z nas tzn. dwóch Lonków, Tuptuś, Prezi, Brodaty, Pawka i ja, poświęcił znaczną część wątroby aby podróż minęła możliwie szybko i wesoło.W końcu 2500 km to nie w kij dmuchał. Minęliśmy kolejno Mińsk, ST. Petersburg, Pietrozawodzk, Kandałakszę i wiele innych pomniejszych miejscowości , by po dwóch dniach dotrzeć do Varzugi. Opis podróży pominę tym razem, bo to temat na kolejne 20 stron.
Varzuga to niewielka miejscowość , gdzie żyje się w zgoła odmiennym standardzie od tego, jaki oferuje nam kraj nasz ojczysty. Niemniej jednak miejscowość owa pochwalić się może zabytkową cerkwią z XVII w. wpisaną w rejestr dziedzictwa światowego. Jedyna ocalała z pożogi rewolucji ideologicznej budowla sakralna stoi nad brzegiem legendarnej rzeki…Varzuga. Rzeka ta to niezwykła ostoja tarlisk dzikiego łososia atlantyckiego. Ilość wchodzących co roku na tarło ryb jest niewyobrażalna, w związku z tym nic teraz na ten temat nie napiszę bo nie uwierzycie.
Po dniu poświęconym na toaletę w rewelacyjnej „bani”rosyjskiej udaliśmy się w dalszą podróż . W miejscowości Kuzomień u ujścia Varzugi czekał na nas kuter rybacki i to on pozwolił na bezpieczne dotarcie do ujścia malowniczej rzeki Czawanga. Tam czekała na nas niesamowitość wielka, tzw. „wiezdziechod”. Ta niezwykle egzotyczna maszyna , oparta o konstrukcję czołgu w połączeniu z transporterem okazała się doskonałym środkiem transportu osobowo-bagażowego poprzez bagna i bezdroża tajgi. Inna sprawa , iż tam gdzie przejedzie „wiezdziechod” tajgi jest dużo mniej.
Szybko i sprawnie dotarliśmy na obozowisko mniej więcej w połowie odcinka licencyjnego. Należy jedynie krótko wspomnieć jak to kolejny raz poświęciliśmy sporą część wątroby przy rozbijaniu obozu i jak pomimo tak wielkiego poświęcenia nie każdemu udało się ten obóz rozbić. W każdym bądź razie pod wieczór piękna łososiowa mucha , rodem z amerykańskich katalogów, zawiązana na końcu mego dwuręcznego kija rozpoczęła penetrację wód Czawangi. Stanąłem dosłownie dwa kroki od obozu, prawdopodobnie dalej bym nie doszedł, na pięknym wlewie zakończonym sporą płanią. Ciutkę niżej stał kolega lekko falując na nóżkach w rytm wesoło płynącej wody. Niestety piękna katalogowa mucha okazała się nieskuteczna. Poruszony do głębi jej nieprzydatnością , założyłem brzydkiego ale zrobionego według własnego pomysłu „Schrimpa”. Przy drugim przepuszczeniu „Schrimp” nabrał na ułamek sekundy niezwykłej siły i tylko cudem nie wyrwał wędki z mej ręki . Z niedowierzaniem poinformowałem swego towarzysza o zaistniałej sytuacji. Nie uzyskałem odpowiedzi bo ziomal falował już całkiem wyraźnie pod wpływem regularnego zaopatrzenia w wodę ognistą przez biernych wędkarsko obozowiczów. Z pewnością myślami był daleko. Nie bacząc na brak wsparcia , ponownie wrzuciłem mą nadzwyczaj energiczną muchę do wody. Tym razem podły „Schrimp” zaatakował dosłownie dwa metry od falujących nóg kumpla. Okazało się jednak , iż pomaga mu piękny 4 kilowy łosoś. Ta zdradliwa kooperatywa, stosując wyskoki, zrywy, odejścia i wiele innych podstępów próbowała pozbawić mnie Sage , a może i życia. Nie dałem się. Dopingowany z brzegu dzielnie wytaszczyłem łososia na brzeg, po czym łaskawie darowałem mu winy i wróciłem rzece. Tak oto spełniłem swe marzenie. Złowiłem pierwszego w życiu łososia atlantyckiego. Wkrótce potem rozpoczął się „festiwal łososia”, który trwał i trwał do późnych godzin nocnych.
I to by było na tyle. Jeżeli jesteście zainteresowani moimi dalszymi przygodami, opisami rzek Półwyspu Kolskiego i ryb tam występujących to dajcie znać bo mam o czym pisać. Z pozdrowieniami SQRA.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.