Pierwsze kilometry spływu też nie przyniosły zmian. Jakieś lipionki po 50 cm, nic wielkiego. Tajmienia ani hu hu. Coraz mniej czasu spędzaliśmy na łowieniu, coraz więcej na podziwianiu nostalgicznej przyrody półwyspu. W takiej to atmosferze upłynął kolejny dzień spływu. Pewnie nie warto było by o nim nawet wspominać gdyby nie to, że była to nasza ostania noc nad rzeką. Szasza chciał nam choć trochę poprawić humory. Zaproponował postój w pewnym miejscu szczupakowym. Połowicie sobie niezłe szczupce - powiedział. Chłopakom od razu uśmiech wrócił na twarze. Ja do szczupakowego miejsca podszedłem z rezerwą. Szczupak to nie tajmień – nie ciągnie tak, a poza tym rzadko przekracza metr. Ale jak to mówią na bezrybiu I metrowy szczupak ryba. Dla mnie to tylko ryba ale dla Roberta szczupak to Szczupak, zębaty, szczupiec czy jak go tam zwą, jednym słowem ryba pierwsza klasa. Swoje umiłowanie do szczupaków wyraził tym, że wyskoczył z pontonu jeszcze jak woda sięgała po kolana. W ręku trzymał wędkę a na końcu żyłki pewna szczupakowa blacha. Przebiegł parę metrów stanął nad wodą. Rzut. I krzyczy. Jest. Wędka Roberta wygięta. Walczy. Wszyscy zwrócili wzrok w jego stronę. Wyczekują widoku metrowca. Może więcej. Po chwili Robert ma już rybę przy nogach. Podbiegam. Patrzę. Oczom nie wierzę. To nie szczupak to tajmień. Nie za wielki taki z 80 cm ale to Tajmień. Nasze serca napełniają się na nowo energią , którą wydawało się że utraciliśmy. Czas nie jest stracony, odnaleźliśmy sens. Już po chwili wszyscy stoją na brzegu, wszyscy chcą przeżyć jeszcze raz spotkanie z Tajmieniem.
Z moich doświadczeń wiem, że nadzieja na wyciągnięcie kilku tajmieni z jednego dołka jest płocha. Tajmien to nie ryba stadna tak jak pstrąg, lipień, czy łosoś. Ale co tam doświadczenie, czasami zawodzi, nadzieja nigdy. Staje obok kolegów. Rzucamy. Za chwilę Sławek coś zahacza, duża ryba. Udało mu się myślę. Rzucam w prąd. I buch. Siedzi. Sławek walczy ze sporą rybą. Ja na haku też mam kolosa. Schodzimy z nurtem. Po chwili Sławek ląduje ponad dziesięcio kilowego tajmienia. Ja swojego jeszcze nie mogę. Walczy. Schodzę niżej. Po chwili ma go przy nogach. Jest duży. Macha ogonem, odchodzi na kilka metrów. Walczymy. Znowu mam go pod nogami. Krzyczę podbierak. Nie ma. Sławek chwyta go bogagripem. Wyciągamy go. Olbrzym ma z 15 kilo, a na pewno pow. 30 funtów. na Sławka bogagripie brakuje skali. Szasza przynosi wagę. 15,5 kg !. Może nie największy z jakim się spotkałem ale cieszy oko. Robimy zdjęcia. Puszczam rybę.
Po spotkaniu z dużą rybą ludzie różnie reagują, jedni siadają na kamieniu aby ochłonąć, inni przestają już łowić, ja natomiast staje w wodzie I próbuję dalej. Tak też zrobiłem. Drugi czy trzeci rzut. Mam. Znowu tajmień. Mniejszy. Marek też coś zacina. Robert ciągnie kolejnego. Sławek też ma spotkanie trzeciego stopnia, Leszek nie próżnuje. Wszyscy ciągną tajmienie. Niesamowite. Niespotykane. Powiedział bym cud nad Gorbiaczinem. W ciągu pół godziny złowiliśmy jakieś 10 może 15 ryb. I to wszystko w jednym dołku.
Ale I tego typu eldorado musi się skończyć po półgodzinie brania wyraźnie słabną. Bierzemy się do rozbicia namiotów. Rozpalamy ognisko. Wydawało by się, ze to już koniec naszych zmagań z rybami, jednak jak zawsze niezawodny w takich sytuacjach Sasza mówi- niedaleko jest jeziorko są tam ładne szczupaki I okonie. Podpalam się. Szczupaki szczupakami ale okonie to lubię, chytre bestie. Próbuje namówić Sławka na wspólną wyprawę. Nie da rady. Uderzam do Roberta. Mówię – SZCZUPAKI. Robert załapuje. Idziemy na szczupaki I okonie. Jeziorko oddalone jest jakieś 3 kilometry od obozowiska. Czasami trzy kilometry może wydawać się 5 a czasami 10. Nad to jeziorko było ze 20, bo przedzieranie się przez krzaki w których czatowały na nas chmary komarów zabrało nam tyle czasu co przejecie suchą szosą dwudziestu kilometrów.
W końcu docieramy. Jeziorko jest płytkie. Rzucam. Siedzi. Okoń. Za chwilę drugi, trzeci, czwarty. Przy piątym wymiękam nie jestem w stanie już dalej prowadzić walki z komarami. Wracamy z rybami. Tak naprawdę nie był okonie, dopiero niedawno dowiedziałem się jak taka ryba się nazywa. To były O KONIE, rozumiecie O KONIE! Jakie były duże zgadnijcie sami..
Na miejscu sielanka. Marek czyta książkę, Felek gdzieś polazł. Leszek popija czaj. Tylko co jakieś 15 minut, ktoś wstaje I mówi – Idę złowić tajmienia. Wstaje rzuca. Wyciąga. Wraca na miejsce. Po chwili zmiana.
Tego dnia złowiłem sześć czy siedem tajmieni. Sądzę, że łącznie złowiliśmy przynajmniej 20 sztuk.
Zastanawiałem się już wiele razy czym było spowodowane to eldorado, przychodziły mi na myśl różne hipotezy. Uważam jednak że najtrafniejsza to ta, ze cuda się zdarzają.
Tak też chciałbym zakończyć opowieść o naszej wędkarskiej przygodzie. Co prawda został na jeszcze jeden dzień spływu. Jakieś ryby, pożegnanie - zawsze jest smutne. Pominę to. Napiszę jednak, że dalej pozostaje mi nadzieja że gdzieś tam na Syberii jest dla mnie przeznaczony Tajmień olbrzym + 50 kilo I może zdarzy się kiedyś cud, wyciągnę go. Ale to już w innej opowieści. Mam nadzieję.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.