Oczywiście wśród tutejszych wyższych sfer wędkarstwo muchowe w dalszym ciągu postrzegane jest jako nobilitujący sposób spędzania wolnego czasu i wielu rozmówców przyznaje się do jego uprawiania. Problem jednak w tym, że przy bliższym spojrzeniu okazuje się, iż delikwent robił to tak dawno temu, że już sam ma wątpliwości czy mu się to nie śniło, albo mu właśnie wędki ukradli, albo mu się muszkarstwo z paralotniarstwem pomyliło... Sytuacja taka wydaje się przybyszowi z Polski cokolwiek mało prawdopodobna. Przecież na północy Indii znajdują się Himaleje, których rzeki zostały przez Brytyjczyków zarybione pstrągami tęczowymi i potokowymi. Także półki naszych sklepów wędkarskich zarzucone są sprzętem do kręcenia much i materiałami „made in India”. Jednak, gdy prawie trzy lata temu znalazłem się w New Delhi wyposażony jedynie w pudełka pełne much z Polski i kołowrotek z dwiema linkami, okazało się, że jedyną opcją pozyskania muchówki mogło być wycięcie paru bambusów w pobliskim parku... Wszystko trzeba było ściągnąć z kraju.
Musze jednak oddać sprawiedliwość Brytyjczykom, iż pierwszy kontakt z wędkarstwem muchowym w Indiach złapałem dzięki nim. Podczas jednego z przyjęć w British High Commission w New Delhi dobiegły mnie w pewnej chwili jakże miło brzmiące dla ucha wyrażenia typu „I got a bastard on a wet fly” /dopadłem drania na mokrą/, czy „a snow water made us more drinking than fishing” /woda śniegowa spowodowała, że więcej piliśmy niż łowiliśmy/. Wiedziałem już, że trafiłem na ludzi z „mafii”. Faktycznie, okazało się, iż w Ambasadzie Wielkiej Brytanii funkcjonuje grupa wędkarzy muchowych, którzy od czasu do czasu organizują wspólne wyjazdy. Wprawdzie nie udało mi się z powodu braku urlopu uczestniczyć w ich tygodniowym wypadzie na płynącą na granicy z Nepalem rzekę Kali, ale Steve, Simon i inni stali się dla mnie źródłem pierwszych informacji o tym gdzie, co i jak można w Indiach na muchę złowić. Za sprawa drugiego z nich zakupiłem też w jednej z delhijskich księgarń pozycję poświęconą wędkowaniu w Indiach. „Rod in India” miała stanowić biblię sportowego połowu ryb w tym kraju. Faktycznie, znalazłem w niej niewielki rozdzialik poświęcony sztucznej muszce, ale generalnie książka jest tak starodawna, że naszego „Rozwadowskiego” czyta się przy niej jak podręcznik fizyki jądrowej. Do tego jeszcze ten wiktoriański angielski...
Któregoś dnia zadzwonił do mnie Simon z informacją, iż nawiązał kontakt z firmą turystyczną „Himalayan Rivers Runners”, która może zorganizować jakiś fajny wyjazd wędkarski. Co więcej, mają przewodnika wędkarskiego, Indusa który ŁOWI NA MUCHĘ! Ta wiadomość tak mną wstrząsnęła, iż przez dwie noce nie myślałem o niczym innym jak tylko o spotkaniu z przedstawicielem społeczności miejscowej, który oddaje się temu samemu co ja urzekającemu zajęciu. Umówionego dnia spotkaliśmy się większą grupą w pubie „Green Parrot”, skąd po wypiciu kilku kufli „Guinessa”, udaliśmy się w wyczerpującą drogę do siedziby tych, co biegają po himalajskich rzekach. Na miejscu przywitał nas uprzejmy właściciel „Runnersów”, Yusuf. Z miejsca przyznał, iż na wędkarstwie, szczególnie muchowym, to on się nie zna. Ale za to znakomicie kieruje pontonem... Następnie przedstawił nas kilku innym pracownikom firmy, z których jeden zaczął przejawiać oznaki tarczycy oczu po tym jak Steve i ja zaprezentowaliśmy przyniesiony ze sobą sprzęt.
Z miejsca wiedziałem, iż jestem świadkiem wielkiej chwili. Oto stał przede mną pierwszy, a może i jedyny mieszkaniec Indii łowiący na muchę! Jeden z miliarda... Wybraniec ów przedstawił się jako Misty. Okazało się, iż nie pochodzi z New Delhi, tylko z oddalonego o około 250 km miasta Chandigarh, które oprócz tego, iż jest stolicą dwóch indyjskich stanów Punjab i Haryana, słynne jest także z tego, że zaprojektował je Le Corbusier, twórca domów z wielkiej płyty. Możecie sobie wyobrazić jak to „cudeńko” wygląda... Dla mnie od spotkania z Misty, Chandigarh kojarzyć się zaczął jako miasto rodzinne 100% populacji indyjskich wędkarzy muchowych. Pomimo, iż nasza wizyta u „Runnersów” nie zaowocowała moim uczestnictwem w jakimś przedsięwzięciu wędkarskim, kilka tygodni później usłyszałem w słuchawce znajomo brzmiący głos. „Cześć tu Misty. Pamiętasz, spotkaliśmy się w „Himalayan Rivers Runners”?”. Pewnie, że pamiętałem. Mieszkaniec „City of beauty”, bo tak tu zwą Chandigarh, w krótkiej rozmowie zaproponował mi wspólny wyjazd na ryby. Czy trzeba mi było czegoś więcej po kilku miesiącach od rozstania z polskimi pstrągami i lipieniami?
Umówionego dnia o świcie zawitałem do kolebki indyjskiego muszkarstwa. Oczywiście nie obyło się bez odwiedzin w domu u Misty. Gospodarz zaczął z nieukrywana dumą pokazywać swój sprzęt. A miał tego tony. Jakieś staroświeckie spinningi, kołowrotki, własnej produkcji blachy, twistery wielkości meduzy... Myślałem, że się nie doczekam, kiedy kustosz muzeum wyciągnął małą skrzyneczkę, w której dostrzegłem kilka paczuszek mielonej wełny, trochę haczyków, piór koguta i kaczki itd. Gdy zapytałem Misty skąd to ma, odparł iż praktycznie wszystkie artykuły związane z wykonywaniem much zamawia przez Internet. Czyli kupuje w USA czy Kanadzie to, co zrobią jego rodacy w Kalkucie...W ten sam sposób zaopatruje się w wędki, kołowrotki i linki. Grozą powiało, gdy rozmówca zaprezentował swoją kolekcję much. Oprócz kilku nimf, które otrzymał w trakcie naszego spotkania w siedzibie firmy, dla której pracuje, pudełko wypełniały monstrualnych rozmiarów imitacje kiełży i streamery jak stwory żywcem wyjęte z horrorów Johna Carpentera. No tak, łatwo mieć takie skojarzenia, ale skąd biedny Misty miał się nauczyć kręcenia much? Przecież jest jedyny... Jedyny i emocjonalnie nieskazitelnie czysty w swoim podejściu do wędkarstwa, zwłaszcza muchowego. Jego pokój ozdobiony jest fotografiami, rybimi łuskami, wycinkami prasowymi i nieskończoną liczbą innych gadgetów związanych z łowieniem ryb. A wszystko to zaaranżowane na podobieństwo ołtarzyków, które Indusi budują w swoich domach Shivie, Ganeshowi i innym Bogom. Gdy zagłębiony w tej mistycznej wędkarskiej atmosferze oddawałem się podziwianiu zbiorów mojego gospodarza, zza moich pleców dobiegł głos: „ OK., już jestem gotowy”. Odwróciłem się i ponownie poczułem mrowienie na karku. Przede mną stał Misty uginając się pod jakimiś torbami, rurami, chlebakami. W ręku zaś dzierżył coś, co przypominało wygiętą szynę wąskotorówki – gigantyczną osękę! Oczywiście udając twardziela nie dałem po sobie poznać przeżytego szoku. Jednak z pewna taką nieśmiałością zacząłem rozmyślać o losie, który może spotkać mojego Sage RPL #5, skoro w tutejszych wodach na muchę poławia się krokodyle. Na szczęście rzeczywistość zdecydowanie odbiegła od filmów grozy.
Zaraz za Chandigarhem zaczyna się stan Himachal Pradesh, czyli jak sama nazwa wskazuje pojawiają się pierwsze górki. Drogi w Himalajach to prawdziwe serpentyny, do tego są wąskie i pozbawione jakichkolwiek zabezpieczeń. Często kierowcy dwóch mijających się samochodów muszą złożyć lusterka, jeśli chcą aby ich auta nie uznały dalszych uszkodzeń. Dalszych, bo praktycznie wszystko co w Indiach jeździ ma ślady stłuczek, obtarć itp. Misty zarządził, iż celem naszej wyprawy będzie rzeka Giri, płynąca na północ od małego historycznego miasteczka Nahan. Pomimo, iż dzielący nas od niej dystans wynosił jedynie około 150 km, pokonanie go zajęło nam około 4 godzin. Typowa himalajska średnia. Przez ten czas miałem okazję zagadnąć mojego przewodnika na różne tematy związane z jego wędkarską karierą, jak również z wędkarstwem w Indiach jako takim. Będąc małym dziecięciem Misty zobaczył kiedyś haczyk. Tak urzekł go jego idealny kształt, że z miejsca wiedział – będzie wędkarzem! Początkowo poławiał małe rybki w bajorach położonych koło rodzinnego miasta, później jakieś karpie w wyrobiskach pożwirowych, aż wreszcie za sprawą prasy zagranicznej dowiedział się o czymś takim jak sztuczna mucha. I to było ponowne objawienie. Wiedział już, że nie może być zwykłym wędkarzem, musi zostać wędkarzem muchowym! Nie wie czy jest jedyny w Indiach, ale jego zdaniem ogólnokrajowa organizacja wędkarska jest zbyt liczna i przez to mało zdyscyplinowana. Liczy bowiem aż 100 osób... Wolałem milczeniem pominąć liczebność PZW, aby nie spowodować u biednego Misty zawału albo trwałych uszczerbków w Jego psychice. Mój nowy przyjaciel okazał się zresztą być osobą nie zorientowaną wyłącznie na pozyskiwanie rybiego mięsa. Jest faktycznie całą duszą oddany ochronie największej ryby himalajskich wód, Mahseer. Prowadzi w Internecie stronę poświęconą wędkowaniu tego gatunku, współpracuje z Katedrą Biologii Uniwerytetu Punjabu w Chandigarh dostarczając łuski i żołądki złowionych ryb, pozostaje w stałym kontakcie ze stanowym Directorate of Fishing, który odpowiada za zarybienia, ochronę i sprzedaż licencji. Zajmuje się też opieką nad grupami zagranicznych wędkarzy przyjeżdżającymi do Indii. Pomimo młodego wieku, Misty ma bowiem trochę ponad 20 lat, Jego działalność na tak wielu płaszczyznach wzbudziła mój podziw. Ba, ma on nawet zamiar napisać książkę nt. połowu Mahseer na sztuczną muchę! Ale coś mi się wydaje, iż dużo jeszcze wody w Gangesie upłynie zanim plany te doczekają się spełnienia...
Nie ukrywam, że ze swej strony musiałem także odpowiadać na niezliczone pytania. Przedłużająca się droga spowodowała, iż zostałem wręcz zarzucony strasznie istotnymi kwestiami, na które Misty oczekiwał ode mnie jedynie słusznej odpowiedzi. A czy należy używać podbieraka /a osęki...?/, a czy grot w haku powinien być wygięty w lewo czy w prawo, czy brodzić pod prąd czy odwrotnie, jak powinna poruszać się nimfa itp. itd. Musze przyznać, iż gdy wreszcie przybyliśmy do miejscowości Renuka, czułem się jak po przesłuchaniu. Dobrze, że lampą w oczy mi nie świecili... Na miejscu czekały na mnie dwie niespodzianki. Dobra i zła. Dobrą było miejsce gdzie mieliśmy się zatrzymać. Pensjonat „Renuka Lake” nie grzeszy może komfortem /początkowo myślałem, iż wybudowali go jeszcze Brytyjczycy, ale w holu znalazłem tablicę dumnie głoszącą, iż został oficjalnie otwarty w obecności Ministra Sportu Stanu Himachal Pradesh w ... 1986 roku/, natomiast jego lokalizacja nad jeziorem o tej samej nazwie zapiera dech w piersiach. Renuka Lake ma około 2 km długości i do 200 m szerokości. Otoczone jest zielonymi szczytami, na jednym z których, Jammu, wzniesiona jest świątynia ku czci bóstwa Paszuram, która matka Renuka, miała się kiedyś w rozpaczy rzucić w wody jeziora. Zresztą świątyńki okalają całe jezioro. Wieczorem sączy się z nich nastrojowa muzyka, co dodaje miejscu niesamowicie uduchowionego nastroju. Mnie natomiast w uduchowiony nastrój wprowadziło to, co wyłoniło się spośród palm i innych chaszczy wyrastających wprost z dna płytkich partii jeziora. Wielgachne Mahseers i Cat Fish /sumy/ nieruchomym wianuszkiem otoczyły pomost, na którym stanęliśmy wraz z Misty. Ich małe wredne oczęta gapiły się na nas spod powierzchni wody. „Czego one chcą?”, zapytałem. W odpowiedzi mój towarzysz rzucił do wody kilka przyniesionych z samochodu tostów. Rozpętało się piekło. Myślałem, że w taflę jeziora rąbnęła jakaś zagubiona pakistańska rakieta... Potężne cielska ryb, niektóre około 7-8 kg splotły się w walce o kawał buły. Niektóre można było wręcz dotknąć ręką. Widać było, iż są przyzwyczajone do ludzi i tego rodzaju dokarmiania. Z wyrazem nieukrywanego smutku na twarzy Misty poinformował mnie, iż niestety tutaj łowić nie można. Domyślałem się tego. Możliwość łowienia taaakich ryb w taaakiej scenerii z całą pewnością przyciągnęłaby tu hordy zagranicznych wędkarzy. A my byliśmy sami.
Niestety mój bojowy nastrój prysł, gdy zobaczyłem rzekę Giri. Prowadziła wyraźnie podniesioną i zmąconą wodę. To była ta przykra niespodzianka. Pamiętając uwagi moich zaprzyjaźnionych Brytyjczyków, iż nikt z nich nic nigdy przy takiej wodzie nie złowił, w minorowym nastroju poczłapałem za Misty w kierunku głównego koryta rzeki. Po drodze musieliśmy sforsować kilka odgałęzień. W Indiach praktycznie wszyscy łowią w szortach i butach trekingowych. Nam, jako prawdziwym twardzielom, także nie w głowie były najnowsze wynalazki Simmsa i Loopa do brodzenia. No, może tylko mi przez chwilę zaświtała myśl, iż dobrze by było jednak mieć jakieś „śpiochy”, gdy po wejściu do pierwszej odnogi rzecznej stopy przekręciły mi się o 180 stopni. Giri niosła lodowatą śniegową wodę! Pomimo to Misty niewzruszony wykrzykiwał jak jest mu bardzo ciepło i że warunki są optymalne i że zaraz narąbiemy takich kabanów, że ho ho... W miarę dalszego skręcania się naszych kończyn dolnych mój towarzysz stawał się coraz cichszy, aż wreszcie całkowicie zamilkł. Zamarzł, czy jak...? Było widać, że entuzjazm, który przepełniał go w chwili wejścia do wody prysł jak bańka mydlana. Przez kilka godzin próbowałem wydusić coś z tej lodowej brei, ale ryby zdawały się mieć w pogardzie moje wysiłki. Mokra, nimfa, streamer... zero. Wreszcie ostatkiem sił dowlekliśmy się do cofki małego zbiornika zaporowego zlokalizowanego na rzece. Woda zdecydowanie zwalniała i rozlewała się szeroko, co powodowało dodatkową atrakcję w postaci konieczności sterczenia głęboko po pas, jeśli chciało się sięgnąć głównego koryta. Przezwyciężając „entuzjazm” /linka za lekka, muchy za lekkie, woda za zimna, za wysoka, za brudna, słońce za ostre itd./ zacząłem czesać streamerem, stanowiącym kombinację Black Zulu i Red Taga, niebrzydki głęboczek. W pewnej chwili moje zlodowaciałe paluchy odnotowały lekkie muśnięcie przynęty. Chwila niepewności, zmiana streamera na fioletowego Zonkera i ponowny rzut. Mucha spływa swobodnie, bez dodatkowej pracy. W końcu ta woda jest prawie konsystencji lodu! Kolejne muśnięcie, „padsieczka” i buuum! Gejzer wody na powierzchni, wśród którego widzę Mahseera takiego około 1,5 kg. I „the end”, napisy … koniec filmu. Cała akcja trwała może kilka sekund. Pomimo to nie odczuwam złości czy żalu. Przecież miałem go, pierwszego w życiu Mahseera i to w takich warunkach!
Czasami trzeba umieć cieszyć się z rzeczy małych. Misty cieszył się razem ze mną. Dzięki niemu miałem okazję pierwszy raz łowić na muchę w Indiach i przeżyć pierwsze radości i gorycz porażki z tym związane. Od tamtego czasu wielokrotnie już uganiałem się za Mahseers i pstrągami po himalajskich rzekach, ale ta pierwsza wyprawa, pomimo że zakończona porażką, na zawsze pozostanie mi w pamięci. Nie tylko dlatego, że była pierwsza. Z całą pewnością stało się tak także dzięki mojemu towarzyszowi, który później jeszcze kilkakrotnie dzielił ze mną wędkarskie dole i niedole. Dziękuję Ci, Misty!
Przemek Lisowski
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.