Po raz pierwszy zastałem jednak inną Brennicę. Choć zdarzyło się to ładnych „parę” lat temu, pamiętam wszystko ze szczegółami. Był to rodzinny wyjazd do Brennej. Główny cel - odwiedziny „starych” znajomych mamy, kiedy w latach szkolnych często odwiedzała tą miejscowość.
Zaczęło się od czasochłonnego szukania dawno nie widzianych adresów, później te powitania i wieki trwająca nudna „babska gadanina” przy stole. Jako najmłodszy, oczywiście musiałem się dostosować i grzecznie czekać na swoje. Rozmowy i wspólne wspomnienia dłużyły się niemiłosiernie, podczas gdy ja niecierpliwie patrząc przez okno na wiosennie wybarwiony sad i iglasty młodnik w oddali, myślałem o Niej. Jej szum grał w moich myślach, wcześniej niż Ją ujrzałem.
A był to wspaniały dzień. Właśnie taki, jakie to w pierwszej połowie maja bywają. Pachnący kwieciem, rozśpiewany ptasimi trelami, emanujący świeżością wszystkiego co żyje.
Dzień orzeźwiony nocną mżawką miał w sobie prawdziwą magię. W powietrzu wręcz było to czuć.
Czekałem grzecznie... i spotkała mnie nagroda za wytrwałość.
Brennica. Trafiliśmy w to miejsce zupełnie przypadkowo. Most przy ujściu spływającego z Lipowskiego Gronia potoku Żarnowiec (dolna Brenna) Pamiętam to uczucie. Pierwsze spojrzenie na rzekę i ten dreszcz. Ten cudowny muszkarski dreszcz...
Z tego mostu widziałem Ją pierwszy raz. Powyżej przeprawy stary dwustopniowy, głęboki próg, a nad nim istna pajęczyna malachitowej barwy odnóg, większych i mniejszych płani, strumyków wesoło spływających szerokimi kamieńcami. Na brzegu gęste kępy wierzb, spośród których wyłaniały się pojedyncze, wyższe olchy. W oddali beskidzkie masywy połyskujące gdzieniegdzie ostatnimi resztkami, dawno już minionej, zimy... Taką po raz pierwszy widziałem Brennicę. Dziką Brennicę. Taka na zawsze utkwiła w moich myślach.
Pamiętam, jak nerwowo przewlekałem mój zielony, czeski „kabel” przez przelotki ciężkiej „muchówki”, a właściwie ciężkiej, szklanej Germiny, która z kołowrotkiem przywiązanym do końca rękojeści imitowała muchowy sprzęt. Dla mnie jednak była ona wszystkim. .
Pamiętam ten dylemat: którą z posiadanych kilkunastu much zawiązać do przyponu. Były to wtedy niezbyt różowe czasy dla początkujących „krętaczy”, kiedy to materiały do swych imitacji zdobywało się gdzie tylko się da, a każde znalezione piórko było na wagę złota.
Adekwatnie do używanych materiałów wyglądały moje muchy, wiązane zwykłą, stanowczo za grubą, krawiecką nicią. Jedną z nich założyłem tamtego dnia. Pamiętam, że zdecydowałem wybrać imitację brązowej jętki, muchę na którą miałem wyniki na wcześniej poznanej Wiśle. Była to własnoręcznie wykonana, duża sucha mucha, ukręcona na bazie popielatych piór koguta, kaczki krzyżówki, brązowej wełny i pomarańczowej nici, jako przewiązki.
Ustawiłem się powyżej progu. Oczami wyobraźni widzę to miejsce, w którym dwie odnogi łączą się tworząc głęboką rynienkę, rozlewającą się w dość szeroką płań. Ją właśnie kończył próg.
Zacząłem łowić podając moją ogromną muchę w miejsce złączenia odnóg. W miejscu, gdzie nurt nieco się uspokajał, zaliczyłem pierwsze wyjście! Nie przyciąłem tej ryby, lecz sam widok zgrabnej, brązowej sylwetki na tle niebieskawego dna rzeki pozostał w pamięci jako coś nadzwyczajnego. Było to jedyne branie, jakie tamtego dnia miałem. Jedyne, bo wędkowanie moje dość drastycznie przerwane zostało przez pierwszą tamtej wiosny burzę. Nie pozwolono mi jej przeczekać.
Tak zaczęła się moja obsesja na punkcie tej rzeki. Nie rozwiązana zagadka, niedosyt. W końcu narastający zew. Z tygodnia na tydzień coraz mocniejszy. Marzyłem, aby wrócić tam jak najszybciej. Tajemnicza ryba ciągle stała mi przed oczami, wyjście do mojej muchy widziałem wciąż, gdy tylko je zmrużyłem.
W następny weekend, ojciec miał ponad dwutygodniową delegację. W kolejny znów się nie powiodło. Minął piękny maj, podczas którego nie dane było mi spotkać się z rzeką. Ale w końcu los stał się łaskawszy.
A to już było w połowie czerwca, dodatkowo w roboczy dzień. Znaleźliśmy się już w tym samym miejscu. Podobnie jak ostatnio założyłem wypróbowaną muchę. Oczywiście zacząłem od wcześniej poznanej płani. Niezgrabne rzuty trwały kilkadziesiąt minut. „Dokładne” przeczesywanie wody było bezskuteczne. Powoli zaczęły opadać emocje. Nie miałem świadomości tego, co ma spotkać mnie tego dnia. Wydarzenia mi przeznaczonego.
Zdegustowany zerem w bardzo efektywnie się zapowiadających miejscach, przeniosłem się wyżej, zwiedzając przy tym nowe łowiska Brennicy. Tam jednak też nic się nie działo. Szedłem w górę rzeki, gdzie w oddali błyszczało zwierciadło kolejnej sporej płani. Doszedłem do niej i podałem tam moją muchę. W tym samym momencie ujrzałem, że nie jest ona jedynym „owadem” na płani.
Kilka minut później zostałem totalnie zaskoczony deszczem brązowych jętek. Było to dla mnie czymś nieprawdopodobnym. Nie spotykanym nigdy wcześniej.
Wkrótce uaktywniła się druga strona. I wtedy się zaczęło. Nieważne było jak i gdzie spada moja przynęta, czy blisko czy daleko. Nieistotne było to gdzie stałem. Woda zaczęła wrzeć.
Gdy spojrzałem na jeszcze przed chwilą martwe płanie poniżej, wyraźnie było widać, jak ich powierzchnie gotują się od wyjść nienasyconych ryb. Pstrągi zbierały z pasją niezgrabną imitację. Dwa złowione tego dnia były większe od mojego dotychczasowego rekordu...
Kolejne odwiedzenie tego miejsca było rutyną. W następnych sezonach zdobywałem kolejne stopnie wtajemniczenia na różnych rzekach, lecz ten odcinek Brennicy zajmował priorytetowe miejsce. Pamiętam weekendowe wyjazdy z rodziną, samotne „nieoficjalne” wypady spędzane właśnie nad Brennicą. Pamiętam cudowne pstrągi z tego odcinka, (przede wszystkim te z którymi przegrałem) Rzeka nie zawodziła prawie nigdy.
W końcu jednak nadszedł koniec mojego eldorado. Gdy wiosną 1996 roku, zrealizowałem pierwszy wyjazd nad dziką Brennicę, zaniepokoił mnie „kawowy” kolor płynącej rzeką wody. Zaniepokoił, bowiem od kilkunastu dni nie było opadów. Dla sprawdzenia podjechałem więc most wyżej i to co ujrzałem, przeszło najśmielsze oczekiwania. W rzece pracowały spychacze, a poniżej właśnie wylewano próg. Od „ciecia” pilnującego kilku bud i innego należącego do meliorantów badziewia dowiedziałem się strasznej prawdy. Całą dziką enklawę rzeki, czyli odcinek od Pinkasa, do ujścia Żarnowieckiego potoku postanowiono uregulować. Realizacja inwestycji przebiegła niezwykle szybko. (Gdy w numerze wrześniowym „Wiadomości Wędkarskich” z 1997 roku ukazał się artykuł Karola Zacharczyka, właśnie na temat regulacji ostatniego dzikiego odcinka rzeki, ale było już po wszystkim)
Zniknął bezpowrotnie dziki odcinek, ale nie zniknęła Brennica. Jakoś przyzwyczaiłem się do drewnianych prożków i równych płani. Jeździłem tam dalej i tak jest do dziś. Na szczęście dalej są ryby na „moim” odcinku, choć nie wygląda on już tak efektownie, jak dawniej.
Tekst: Mikołaj Hassa
Fot. Adam Hassa
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.