Łowiłem głównie na daleka spływającą nimfę, czarna imitacja widelnicy ze złotą główką jako prowadząca na 0.18 i do niej dowiązana na krótkim 20-cm odcinku 0.16 brązowa nimfa z szarą pochewką na skrzydła (Mikołaj określił to jako Ritz, a Strato pokazał mi palcem, że właśnie to). OK. Nie jestem jeszcze pewien, kiedy dokładnie jest branie, ale raz, kiedy nimfy były już daleko w dole i pewnie właśnie drgnęły, by zacząć się unosić, ewidentny odjazd sznura w poprzek nurtu z zatopieniem sygnalizatora, zacięcie i kontakt z rybą (niemałą), ale niestety krótki. Trudno. Następnym razem, po serii kilku przepuszczeń zestawu, zwyczajny ruch sygnalizatora zacięcie i przytrzymane przy dnie, czyżby zaczep? Nie, wyraźne pulsowanie i ryba. Chyba tęczak około 40-cm wyskakuje ponad wodę raz i drugi. Holuję go bardzo delikatnie wybierając linkę (bardzo chcę wreszcie mieć pierwszą nowozelandzką rybę). Pozwalam mu spływać w dół i w końcu podholowuję go do siebie pod prąd, jest już bardzo blisko, ale trzyma się w prądzie przy brzegu stojąc prawie w miejscu. Podciągam go bliżej i już prawie mam go w ręce, a on rusza i tyle go widziałem, nimfa w ręku – odpiął się. Pewnie trochę za szybko go chciałem wyholować. Kolejna sobota i wycieczka w górę rzeki do pięknej płani – pionowe skały z jednej strony, wolna głęboka, woda i ładny wlew. Dochodząc widzę jak od słonecznego brzegu odpływa leniwie ryba, na oko 60-cm’owa. No, no. Parę rzutów nimfą, strasznie nierówne dno, głębia, płycizny, więc dla własnej przyjemności wiąże mokrą muchę i obławiam z dystansu płytsze partie na granicy słońca i cienia, gdzie podążył uciekinier, (choć to nie jest dobre słowo dla takiej dostojnej ryby). Nic, ale jaka przyjemność...na razie.
Wróciłem właśnie z Tongariro river, która mimo zwiedzenia kolejnych jej odcinków dalej pozostała dla mnie niełaskawa. Na szczęście inne rzeki i rzeczki nie, więc tym razem mam lepsze wieści. Zanim zacznę, kilka sprostowań, co do obserwacji, którymi podzieliłem się z Wami uprzednio. Wiele z nich „wyszło” po drodze na Tongariro. Kiedy podróżuje się z przez 4 godziny z dwoma autochtonami muchowymi zwłaszcza klasy Strato (mój znajomy tutaj) wiele można się dowiedzieć. Po pierwsze, ryba, o której piszę powyżej nie mogła być tęczakiem; nie ma ich w Hutt river. Mógł to być sea-run brown trout, czyli troć, albo mały łosoś. Szkoda, że nie mogłem pooglądać...Po drugie, uściślenie (będzie pomocne dalej): Lake Taupo, funkcjonuje jako morze, i tutejsze pstrągi tęczowe, czy właściwie trocie tęczowe – Steelheady (wszystkie pochodzące z jednej kalifornijskiej rzeki tęczaki w NZ są steelheadami, które w przegrodzonych rzekach zostały pstrągami tęczowymi), wędrują zeń na tarło w górę rzek. Srebrne ryby, po osiągnięciu gotowości tarłowej (tutaj właśnie teraz – zimą) wkrótce po wstąpieniu do rzek stają się miedziano-ubarwionymi Jack’ami (samce z kufą) lub Hen’s (samice), by po wiadomym akcie spłynąć jako wychudzone kelty. Jesteśmy w samym środku wędkarstwa trociowego. Tyle mojego rozumienia „tych spraw”; pewnie znajdą się znawcy tematu zechcący coś dodać/sprostować. Mile widziane.
A jak w praktyce. No cóż, piątek w nocy 1 srebrzysty Jack ponad 50 cm z zaczątkami kufy, którego Strato dostał w ujściu rzeki Tauranga-Taupo. Sobota upłynęła na zwiedzaniu kolejnych płani Tongariro river. Z nas 9-ciu, znowu Strato zanotował jedną niewielką ok. 40 cm rybę. Inny gość wyholował ładną sztukę, ale niestety odpięła się już na brzeg i po kilku skokach była wolna. Rzeka wynagrodziła mu to po południu – wylądował pięknego ponad 2 kg i naprawdę grubego, ślicznie wybarwionego Jack’a z pięknie wykształconą kufą. W sobotę w nocy 0 u ujścia, ale, jako, że ryby nie wędruj z szybkością samochodu (około 5 – 8 km dziennie) jest szansa na te, które wpłynęły wcześniej. Zatem decyzja na niedzielę: Tauranga-Taupo i jej górny bieg do zakazu łowienia zimą. W czasie wędrówki słucham, jakie spustoszenie poczyniła ostatnia powódź w 1997 i że rzeka płynęła zupełnie inaczej (przy okazji, w 1996 miała miejsce poważna erupcja czynnego wulkanu nieopodal, która przerzedziła młode pstrągi w efekcie czego w następnych sezonach te, które zostały urosły znacznie większe – standardem było łowienie ryb 3-4 kg). Zaczęło się mało obiecująco, a rzeka, która rozmiarami znacznie ustępuje Tongariro jest tu dość płytka. Zacząłem sobie ze Streamerem na tonącej końcówce i szedłem jako ostatni, więc raczej krajoznawczo. Doszedłem do chłopaków i widzę, że zatrzymali się na głębszej płani. Strato krzyczy do mnie z drugiego brzegu, że mam przed sobą rybę. No dobra wierzę mu na słowo, choć niewprawne oko niczego nie widzi. Zmiana zestawu na głęboko schodzącą nimfę i glo-bug. W jej trakcie widzę jak mocno Strato przykłada się do obłowienia płani (chyba tylko Mikołaj ma równie wiele determinacji) i wreszcie słyszę jego radosny okrzyk. Walka z jak się okazało nie dużą samicą (pod 50 cm), trochę się przeciągała, bo druga nimfa wpięłą jej się w płetwę grzbietową, więc robię swoje. Rzucam i kontem oka widzę jak Strato ląduje rybę. Obserwuję swój sygnalizator i widzę jak ładnie odjeżdża z prądem. Zacięcie i ...Wiecie, jak piękne jest to uczucie. Ryba stoi w prądzie lekko odbijając w boki. Jako, że nigdy jeszcze tego nie robiłem, (ale kiedyś trzeba to dziewictwo postradać) pytam najbliżej stojącego gościa, co robię. Nie chcę jej stracić, ale z drugiej strony przypon 0.25 (3,5 kg) pozwala na wiele. Delikatnie podciągam rybę do siebie, odjeżdża, jeszcze nie. Stoi dalej (na Tongariro dawno by popłynęła z prądem), ściągam ją niżej na płaską plaże, a stojący obok mnie gość wyrzuca ją na brzeg. Moja pierwsza nowozelandzka ryba! Piękna bardzo srebrna samica w doskonałej kondycji, jeśli chodzi o wygląd. Ma 55-cm i ok. 2kg. Robię jej oczywiście małą sesję fotograficzną i szczęśliwy łowię dalej idąc wyżej. Obławiamy kilka następnych płani, ale nic. Dochodzimy do wspomnianej tabliczki informującej o zakazie łowienia zimą i cóż, wracamy w dół. Po drodze spotykamy 3-kę znajomych na „naszej” płani. Jeden dostał rybę podobną do mojej. Mówią, że w trakcie, kiedy tam stali widzieli ze 4 wchodzące wyżej ryby. Schodzimy i obławiamy niższe płanie, które wyglądają obiecująco. Znowu tylko Strato dostaje samicę – kelta, która wykapuje resztki ikry (przy patroszeniu widać dokładnie, że już prawie nic nie miała, a jej ikra była nieco większa i bardziej przezroczysta). Jakże inna ryba od mojej srebrnej. Purpurowy pas, duża głowa, o wiele węższe ciało. Łowimy jeszcze trochę, pora wracać (większość wraca do Wellington, zostaję ja i Strato i jeszcze jeden samotnik). Na popołudnie wybraliśmy ten sam mały dopływ Tongariro, w którym łowiliśmy ostatnio. Zaczęliśmy dużo niżej, przedzierając się przez busz (biedne neopreny) i łowiąc pod prąd, który przy nieuważnym stąpnięciu zwala z nóg. Widać sporo ryb, ale drobnych – do 40 cm, które zapewne odbywają tarło (mnogość ryb w tutejszym jeziorze pozwala na połów ryb zdążających na tarło). Dochodzimy do głębokiego dołka i Strato śmieje się, że czas na polską nimfę i zostawia go oczywiście mnie (taki już z niego miły gość). Przepuszczam ciężką nimfę z glo-bug i pyk – jest, ale malutki tęczak – 25 cm, z tym, że pochodził znacznie więcej niż Ona. Wyżej trafiamy na stadko, ale w płytszej wodzie bardzo szybko się płoszą. Mimo to Strato dostaje 40-aka.
Dobra, powoli zmierzcha, więc przedzieramy się do mostu; inaczej nie da się wyjść.
Niezła zaprawa, jeszcze tylko kilometr marszu do samochodu i tyle na dzisiaj. Stwierdzamy, że pogoda nie wyjściowa, wieje i siąpi, a poprzednie dwie noce i ranki zostawiły mało czasu na sen. Przed nami cały następny dzień. Trzeba się wyspać.
Poniedziałek jest o tyle fajny, że większość ludzi już dawno w pracy, więc możemy połowić w samotności, Tym razem nasz wybór padł na dolny odcinek Tongariro (zdjęcia) i jeszcze niżej, gdzie rzeka przypomina już nasze trociowe rzeki ze stromymi burtami i dołkami paru metrowej głębokości, jest jednak ze zrozumiałych względów znacznie czystsza. Tu jednak wychodzi klasa. Ryb znowu nie ma wiele, ale Strato notuje 5 kontaktów. 1-na srebrna ładna samica, jedna około 43-cm, czyli tutaj niewymiarowa i jeden Jack ponad 50-cm, który jednak kapie mleczem, a że wyraźnie widać, że zaraz będzie się tarł wraca do wody (dla wielu naszych „kolegów” rzecz nie do pomyślenia.) Ma jeszcze dwa brania. Ja niestety 0. Łowimy od 7-ej do 14-ej i wracamy na krótki lunch, by wykorzystać jeszcze 1,5h po południu w górze rzeki. I znowu Strato w ostatnim rzucie dostaje Jack’a pod 50 cm, a ja cóż, pocieszam się, że następnym razem będzie lepiej. Na wieczór Strato ma zaplanowane ważne spotkanie w Taupo, gdzie debatują o przyszłości energetyki wodnej w tym rejonie i jej wpływie na krótko mówiąc pstrągi. Mam do wyboru oglądać TV lub spędzić czas na ujściu, z tym, że byłoby to bite 4-5h zanim on wróci i zabierze mnie z powrotem. Wybieram ryby i sądząc po ostatnich nockach pomyślałem, że najwyżej się trochę wynudzę. Jakże się myliłem....
Poprzednie noce gwieździste i spokojne, ta pochmurna i dość wietrzna.. Wchodzę w jezioro, ale po dwu rzutach decyduję, że nie mam ochotę na samotne stanie 50m od brzegu, kiedy fale mną trzęsą. Wolę już samotne stanie w ujściu, gdzie jest znacznie spokojniej. Wyposażony w Sinking tip a właściwie dłuższy kilkumetrowy odcinek linki tonącej (200g, czyli dość ciężki zespolony z pływającą 6DT) zwany Shooting Head i metrowy przypon z dowiązanym 4 centymetrowym fosforyzującym kalmarkiem (co jakiś czas trzeba na niego poświecić latarką). Wchodzę w środek rzeki po klatę i rzucam jak najdalej, pod przeciwległy głębszy brzeg. Techniki są różne. Linka spływa wolno i można na tym poprzestać, ale ja ściągam ją długimi wolnymi pociągnięciami. Łowię około pół godziny, kiedy w trakcie kolejnego wolnego ściągania czuję pierwsze branie – delikatne przytrzymanie i żywy ruch. Nocna ryba pięknie walczy, co jakiś czas wyskakując nad wodę. Wreszcie wybieram linkę ręką na tyle, że udaje mi się już dość zmęczoną podciągnąć do brzegu, na który w międzyczasie się wydostałem. Próbuje wyrzucić ją, ale akcja wywołuję reakcję w postaci szamotaniny i czuję, że się wypina. Szybko klękam i przyciskam ją na wyczucie do brzegu, rzucając wędkę. Moja pierwsza nocna łososiowata ryba to 51 centymetrowa srebrna samica. Trzęsąc się z emocji zabijam rybę i jakoś udaje mi się ją przytwierdzić do kurtki. Sięgam po wędkę, a ta niestety straciła oczko szczytowej przelotki (nie, nie oryginalnej; już wcześniej była wymieniona na jakąś mosiężną). No cóż, próbuję łowić dalej, jednak, co drugi rzut mi po prostu po ciemku nie wychodzi, co jakiś czas muszę też odplątywać linkę na szczytówce. Widzę, że mam towarzystwo. Z lewej gość na łodzi, a po prawej inny łowi, ale z pływającą linką idzie mu kiepsko. Ja cały czas walcząc ze sprzętem zacinam następną tym razem 56-cm. Ta walczyła jeszcze ładniej, przewożąc się po całej szerokości rzeki i pięknie odchodząc przy brzegu. Zanim ją wyholowałem dała radę opłynąć mnie dookoła. W końcu urywam kalmarka i łowię na jakieś jego resztki wygrzebane z pudełka. Znowu kilka rzutów i czterdzistoparocentymetrowy Jack. Ten to dopiero poskakał. Wreszcie zestaw mi się plącze na dobre, ale jest już po 22-ej i przyjeżdża Strato. Nie może uwierzyć, że jest tak dobrze. Pytam go czy chce już wracać, a on na to, żebym łowił dalej i znajduje w aucie nową przynętę. Mówię, żeby się przespał i wracam na wodę. Nic się nie dzieje dłuższą chwilę. W końcu widzę, że gość z lewej ma rybę (weszło nowe stadko z jeziora) i w tym samym momencie czuję miękki ciężar na mojej. To naprawdę fantastyczne uczucie, bo po delikatnym braniu, następuje bardzo emocjonująca ucieczka w kompletnych ciemnościach, fantastycznie „wyostrzająca” czucie. Ryba jest duża, odjeżdża daleko i wyskakuje nad wodę. Kilka razy podciągam ją do brzegu, ale odbija. W końcu ją ląduję i wracam do auta (po zabraniu trzeciej ryby należy przerwać wędkowanie). Dopiero w domu widzę, że mam pięknego samca około 60 cm i 3 kg. Piękny torpedowaty kształt i purpurowa pręga. Gość w łodzi złowił już wcześniej komplet w godzinę, a ten drugi po zmianie linki na tonącą też łowi dwie. Czy muszę dodawać, że był to najbardziej emocjonujący wieczór (poniedzialek 12 Sierpnia) w Nowej Zelandii...Szkoda tylko, że to środek nocy i nie zrobiłem zdjęć.
Teraz się zastanawiam, jaka była niedziela w nocy, przecież to właśnie fale „pomagają” pstrągom wejść w ujście? Ale, jako, że nigdy się nie dowiem, nie ma się nad czym zastanawiać, lecz nie odpuszczać żadnej okazji, aby połowić następnym razem.
No cóż...Długo nic się u mnie w sensie aktywności na naszej stronie nie działo, więc „następny raz” niespodziewanie zjawił się tutaj. Tongariro część trzecia.
Dużo by gadać, ale krótko, bo i tak za długa ta moja relacja wyszła. Trzecia moja wyprawa w rejon jeziora Taupo obfitowała w ryby (choć jak zwykle stwierdzono, że poprzednimi laty było znacznie lepiej), ale nie do końca.
Noc była dziwna. Ja akurat nic nie złowiłem, ale Strato złowił komplet z tego dwie w kwadrans i twierdził, że brania były nadzwyczaj delikatne.
Sobota i dolna Tongariro. Woda fajna, nieco większa niż zwykle i delikatnie trącona. Może ryby weszły? I rzeczywiście łowiący obok mnie kolega zacina rybę w pierwszym rzucie, jeszcze prawie po ciemku. Niesamowite, zwłaszcza, że ja rzucając w jego rynnę zacinam zaraz następna. Niestety nie dane było mi cieszyć się nią długo, bo się odpina. No nic gość wraca na „swoją” miejscówkę, a ja idę dalej. Jestem na płani zupełnie sam i czuję, że jeszcze coś się wydarzy. W jednym z pierwszych rzutów znowu mam branie i znowu czuję to wspaniałe kopnięcie. Minuta, może dwie i znowu się odpina. Dwa kolejne rzuty i sytuacja się powtarza. Nie! To nie możliwe. W 10 minut tracę trzy kolejne ryby. O co chodzi. Siadam z wrażenia i kombinuję...Czyżbym za bardzo forsował hol, może za słabo zacinam. Chyba tylko po to, aby bardziej skupić się na rybie, a mniej na kołowrotku i nawijaniu wysnutej linki, dowiązuję cieńszy przypon (3 kg wg Strofta). Przyszedł Strato i kiwa głową nade mną. Pozwalam mu połowić na swoim miejscu, a sam przesuwam się wyżej do wlewu. Dość długo nic się nie dzieje tak, że Strato zdążył już zmienić miejsce. W końcu jest branie, zacięcie dość mocne i jest! Pięknie schodzi z nurtem, podciągam go bliżej i przy gwałtownym ruchu ryby ...tak zgadliście. Jest godzina 8:30 a ja straciłem 5 ryb!
Po lunchu, kolejne płanie w górze rzeki. Słońce pięknie świeci, ale ryb już zdecydowanie mniej. Tej nocy tylko ja i Strato jedziemy połowić, ale nawet i on po jednej rybie rezygnuje, ja jednak nie daję za wygraną i wreszcie upragnione kopnięcie i tym razem w pełni kontrolowany hol przynosi pierwszą rybę. Piękna jest. Jak mówią tutaj – fresh, srebrna i gruba, około 55 cm. Łowię dalej i jest kolejne branie. Tym razem jednak ryba wygrywa. Nie dziwię się mając w pamięci świeżą utratę 5-ciu ryb. Przyczyna jest jednak bardziej racjonalna – rozgięte nieco kolanko haka.
Niedziela będzie dla nas? Zdecydowanie lepiej niż sobota. Na Tauranga-Taupo river łowię ponad 55-cm kelta (wypuszczam go) i czuję, choć nie zacinam, mniejszą rybę, których sporo w rzece się trze. Strato i jeszcze inny gość złowili po jednej ok. 45-46 cm. Po południu ląduję na głębokiej płani. Gdzie po raz pierwszy łowię „na mokro.” Zamiast pływającej linki z ciężką nimfą i glo-bug mam shooting head (bardzo ciężki, szorujący dno). Mam ochotę na coś innego. Fajnie się łowi, choć cała tonąca linka zdałaby egzamin znacznie lepiej przy tych rozmiarach płani. Trochę bez wiary, zakładam fluorescencyjną muchę z zielonym grzbietem (nocną), bo jakieś takie czarne chmury się zebrały. Obławiam kolejne fragmenty wody i nagle jest. Dziwny to widok, bo ryba wyskakuje, a ciężka linka nadal jest w wodzie tworząc łuk, nad którym nie mam specjalnie kontroli. Jest jednak dobrze zahaczona i po chwili mam kolejnego kelta. Tyle. A że bilans niedzielny znacznie ciekawiej wygląda niż sobotni z nadzieją wyglądam następnego poranka. Czy to nie dziwne, że jednak wierzymy w najlepsze dopiero przed nami?
Poniedziałek był na swój sposób fenomenalny. Pięciu gości obok mnie złowiło około 20 ryb na jednej dużej płani. Ja łowiłem wczorajszą metodą i nawet jeden z ”tubylców” (dosłownie, bo był to bardzo miły i pomocny Maorys) wyposażył mnie w muchy, na które miałem 4 brania. Niestety znowu straciłem 4 ryby. Trochę szkoda, ale czymże jest owa przemożna wiara w najlepsze przed nami. W końcu jak mawia Mikołaj liczą się kontakty z rybą, a tych rzeczywiście miałem 13, co, w porównaniu do poprzednich 6 (ale 6-ciu wyholowanych ha, ha,) i 0 z pierwszego razu, przekłada się na sporą ilość adrenaliny, która przeze mnie przepłynęła. Ciekawe, co jeszcze przede mną...?
Do następnego! Z wiosennymi pozdrowieniami z antypodów i nutką lipieniowych wspomnień. A, ha! Wejdźcie do mojej galerii, gdzie zamieściłem parę zdjęć z tych dwu ostatnich wypadów, choć pewnie Maciek i tak je Wam przedrukował obok.
Tekst i zdjęcia : Jarek Jurasz
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.