Tak bywa w starych górach. Woda miała dużo czasu, aby wyrzeźbić swoje koryto. Rodowód gór Putorana sięga 250 milionów lat. Ich powstanie zbiegło się w czasie z upadkiem dużego ciała kosmicznego w okolicach bieguna południowego ( sięgały tam wtedy południowe krańce Afryki). Kataklizm, który nastąpił był prawdopodobnie największą zagładą w dziejach naszej planety. Zginęło 95% gatunków morskich i 70% lądowych. Niewiele brakowało do unicestwienia całego życia na ziemi. To było piekło na ziemi. W tym samym czasie (być może w bezpośrednim związku z impaktem) doszło do wielkich erupcji wulkanicznych na terenie środkowej Syberii. Z pęknięć w skorupie ziemskiej wylały się ogromne masy bazaltu, dochodzące miejscami do trzech kilometrów grubości. To one tworzą dzisiaj wyżynę środkowo syberyjską i jej najwyższy fragment na zachodzie - Putorana.
Upływające lata zamieniły góry w łagodne, kamieniste wzgórza poprzecinane dolinami rzek, wodospadami (najwyższy ponad 100m) i setkami rynnowych jezior (niektóre dochodzą do 400m głębokości). Surowy klimat i całkowity brak dostępu dla konwencjonalnych środków transportu uchroniły to miejsce przed ludzką kolonizacją. Żyją tu niedźwiedzie, rosomaki, wilki, lisy polarne, sobole, łosie i renifery. Na szczytach gór ukrywają się ostatnie na świecie owce śnieżne (Orvis nivicola borealis). Zostało ich zaledwie kilka tysięcy. Zwierząt jest tutaj niewiele. To kraj surowy także dla nich. Uważnie rozglądałem się po miękkich gruntach w okolicy obozów i tylko w dwóch miejscach widziałem łosia sprzed kilku dni. Marek podobno widział w oddali renifera. Niewielu ludzi tu trafia, a wędrówka pieszo po gołoborzach w górnych partiach jest bardzo uciążliwa. Wiele rzek jest niespławnych. Sasza opowiadał o wyprawie czterech młodych ludzi przed kilku laty. Szli przez góry z mapą, ale nie mieli GPSu. Doszli do rzeki i niewłaściwie ją rozpoznali na mapie. Mieli składane katarafty i postanowili popłynąć. To nie była rzeka o której myśleli.... Czekał na nich trzydziestometrowy wodospad. Dwóch pierwszych zginęło. Dwóch z tyłu w ostatniej chwili wyskoczyło na skały.
My mamy GPSy, dobre pontony i dobre mapy, więc co nas może zaskoczyć?
Robi się coraz cieplej i parno. Dziwnie to wygląda i chyba zanosi się na zmianę pogody. Sypnie śniegiem? Wszystko jest możliwe. Tymczasem niebo na wschodzie ciemnieje. Rzeka przypomina schodki. Kilkaset metrów głębokiej, spokojnej wody i spada kaskadą progów o kilkanaście metrów w dół.
Błysnęło! Ale jak! Błyskawica przepołowiła niebo i stoi w miejscu! Teraz rozchodzą się od niej gałęzie małych błyskawic jak w pękającym lustrze. Pękło niebo! Nie widziałem dotychczas takiego zjawiska. Błyskawica tkwiła nieruchomo na horyzoncie przez kilkanaście sekund. Potem przyszedł grzmot i miałem wrażenie, ze za chwilę polecą nam na głowy odłamki szkła pękającego nieba.
Przyszedł wiatr, potem wicher, a potem wiało przynajmniej 80 km na godzinę. Najpierw kropiło, potem padało, a potem przez szarą ścianę spadającej wody trudno było się przebić wzrokiem dalej niż na kilka metrów.
Przycupnęliśmy pontonem przy brzegu i czekaliśmy zwróceni plecami do wiatru. Lało pół godziny i potem coś się zmieniło. Mijamy fantastyczne miejsca i nic nie bierze, nawet lipienie. Ryby się przestraszyły? Zrobiło się chłodno.
Schodzimy po kolejnych schodkach i stajemy na dużej, spokojnej tafli wody. Dźwięk przypomina odgłos bardzo długiego pociągu towarowego przetaczającego się po torach. Przed nami wylot skalistego kanionu. To stamtąd niesie....
Sasza z Lioszą idą w głąb zobaczyć co jest grane. Wracają po dziesięciu minutach. Bystrze ma około kilometra długości - IV klasa WW. Zakładamy kamizelki. Rzeka zwęża się do dwudziestu metrów i grzmi. Duży spadek popędza ją w dół. Ściany po bokach niewysokie (10 m). Koryto usiane wielkimi głazami. Woda się na nich burzy i rozbija, a miejscami fale przekraczają metr wysokości. Płyniemy w stumetrowych odstępach. Piękna jazda. Jeszcze nie widziałem tak długiego bystrza. Przechodzimy ten kilometr w trzy minuty. Za krótko.... Obyło się bez nieprzyjemnych przygód. Za nami, co prawda Marek z Felkiem utknęli na jednym z kamieni, ale po kilku minutach zeszli. Czyżby moje przeczucia były nietrafione?
Stajemy na obóz poniżej kanionu. Cały brzeg jest usiany dużymi głazami i znowu wędrujemy z namiotami pomiędzy drzewa. Rozstawiamy daszek w ostatniej chwili przed kolejnym deszczem.
Woda się szybko podnosi i ryby nie biorą. Tak jakby ich nie było. Do wieczora przybyło metr i podnosi się dalej. Jest mocno zmącona. Próbuję łowić na spinning i na suchą muchę. Teraz, żeby złapać lipienia trzeba się namęczyć nawet 15 minut!
Felek z Robertem idą w tundrę ma wycieczkę. Wracają zlani potem po godzinie. Uszli zaledwie kilometr. Mech, krzaki i komary zwyciężyły.
Przestało padać i rozwieszamy na sznurach mokre Canony i ciuchy. Komary dokuczają bardziej niż zwykle. Leszek tak się przyzwyczaił do moskitiery, ze nosi ją na stałe przymocowaną do czapki.
Próbujemy w rzece wszystkich wynalazków świata, ale ryby zniknęły. Znowu leje i uciekamy do namiotu.
Rano stał się cud! Marek wstał pierwszy. Siedzi na kamieniach i czyta książkę. Piję kawę i opowiadam Saszy o wczorajszym spotkaniu z orłem. Przepływaliśmy obok zawieszonego na skałach gniazda. Nagle zaatakował nas duży orzeł. Nalatywał z góry lotem nurkowym i usiłował nas najzwyczajniej w świecie obsrać! Na szczęście zrzucał ładunki z dużej wysokości i nie trafił. Sasza w rewanżu opowiada jak w przepływali w Ałtaju pod przerzuconym nad rzeką dużym nawisem skalnym. Nie zauważyli podwieszonej po skałą wielkiej kolonii nietoperzy. Poleciało na nich z góry kilka wiader odchodów i trzeba było zarządzić natychmiastowe pranie. Sasza mówił "lietuszczije myszy" i przez chwile nie rozumiałem, co to oznacza. Dopiero po chwili do mnie dotarło: latające myszy. Fantastyczna nazwa i bardzo trafna dla nietoperza. Bardzo mi się spodobała.
Przez noc wody przybyło jeszcze pół metra. Odbijamy dość późno. Woda bardzo zmącona i płynie znacznie szybciej. Na progach bardzo się burzy. Ryby prawie nie biorą. Towarzyszy nam drobny siąpiący deszczyk. Dobrze, że przeszliśmy to długie bystrze wczoraj. Dzisiaj woda tam jest mocno spieniona i byłoby znacznie trudniej (ciekawiej?).
Progów po drodze jest sporo. O piątej przechodzimy przez kolejne fale. Po prawej stronie zostaje ponton Marka i Felka. Dostali się pod wsteczną falę i stoją pod samym progiem. Schodzimy 70 metrów niżej i stajemy przy brzegu. Z daleka widać tylko głowy przebijające się ponad spieniona wodę. Zalewa ich woda spadająca z progu i wracająca wsteczna fala z dołu. Sasza z Robertem i Maćkiem stoją już przy nich na brzegu. Cholera! Ten próg wyglądał bardzo niewinnie. Musiało ich obrócić i weszli w niego bokiem. Pech chciał, że odległość pomiędzy dwoma falami była niewiele większa od szerokości pontonu. Stoją tam teraz jak w kleszczach i nie są w stanie wydobyć się na wiosłach. Próg jest długi i prosty,więc dziura nie ma bocznego prądu (ang. horizontal water hole) - najgorszy rodzaj dziury. Przez radio uzgadniamy z Saszą, że zostaniemy niżej jako asekuracja. Gdyby woda kogoś wymyła za burtę, będziemy go podejmować w dole rzeki. Coś się unosi na wodzie. Odbijamy i płyniemy na ukos. Łapiemy dwie kamizelki ratunkowe i tuby z wędkami. Rzeką płyną dziesiątki drobiazgów: cytryny, butelki, torebki z jedzeniem....
Niedobrze! Nie mają założonych kamizelek!
Woda ma temperaturę kilku stopni. Łatwo wpaść w hipotermię.... Widzę, że Robert wiele razy rzuca do nich liną. Trafił! Teraz w trójkę usiłują ich wyciągnąć z dziury. Nie idzie! Wołają nas po pomoc.
Lioszka zostaje na dyżurze w pontonie. Biegniemy z Leszkiem. Chwytamy w pięciu linę i zapieramy się mocno.... Trzask! Gruba lina wspinaczkowa pęka i przewracamy się jeden na drugiego.
Cholera! Siedzą tam już od dwudziestu minut kompletnie mokrzy. Są od nas w odległości dwudziestu metrów i widać, że teraz miny im mocno zrzedły. Gdyby mieli założone kamizelki, można by spróbować ściągać ich pojedynczo przywiązanych na linie. Bez kamizelek lepiej o tym nie myśleć. Woda pędzi po kamieniach jak szalona.
Maciek bierze muchówkę i próbuję rzucić im sznur muchowy. Rzuca kilka razy i wreszcie sięga. Marek łapie koniec i próbuje powiązać go z cumą pontonu. Bardzo wolno to idzie. Co chwilę zalewa ich woda i ręce ma zesztywniałe z zimna. Obok siedzi sztywny Felek trzymając pionowo wędki. Z tyłu zupełnie bezradny Igor. Ten przynajmniej ma na sobie kamizelkę.
Obijają się pomiędzy dwoma zalewającymi ich falami. Spadająca z progu fala wbija prawy pływak pod wodę, a powracająca z dołu fala unosi lewą stronę do góry.... Na szczęście usiedli natychmiast na lewej burcie. Dzięki balastowaniu utrzymują ponton jako, tako w poziomie. Gdyby siedzieli w środku mogłoby ich obrócić do góry dnem....
Marek wreszcie powiązał obie linki. Ściągamy sznur i ciągniemy teraz w poprzek prądu, wzdłuż progu. Ruszyło! Za chwilę mamy ich na brzegu.
Dostają gorącą herbatę i zrzucają mokre ciuchy. Zmarznięci, ale szeroko uśmiechnięci. Jeszcze jedna przygoda....
Mogło być znacznie gorzej. Patrzę na próg. Wpaść bokiem pontonu w tą dziurę to naprawdę wyczyn. Jeden przypadek na sto. Felek ma przedziwną moc przyciągania przypadków.... Marek nadal nic nie rozumie, bo mówi coś jakoby Igor miał problemy z właściwą oceną odległości. Może Igor ma jakieś problemy, ale tutaj to chyba coś więcej.
Rozbijamy obóz na tarasie skalnym dwieście metrów niżej. Trzeba ich przebrać i wysuszyć. Sprawdzamy straty. Felek ma rozdarte kotwiczką wodery. Przedziurawił nią także jedną z komór pontonu. Poszło z woda wszystko, co było nie przywiązane. Pudełka z przynętami, termosy, żywność z otwartej skrzynki....
Gorzej. Odkrywamy, że z wodą poszły oba wiosła i pagaje! Jak pływać bez wioseł na takiej wodzie? Są aluminiowe i puste w środku. Powinny się utrzymywać słabo na wodzie. Igor idzie w dół rzeki. Będzie szukał.
Po pół godzinie woła przez radio. Znalazł jedno wiosło, termos z herbatą i idzie dalej. Wychyla zza chmur słońce i kąpiemy się gruntownie w rzece. Tradycyjnie obok ogniska otwarty salon Canona. Dzisiaj dołączyła cyfrowa kamera Marka. W jednym z obiektywów oprócz pary widać wyraźny osad brudu. Ten już nadaje się tylko na śmietnik. Niezależnie od dzisiejszej kąpieli, każde przejście przez punkt rosy ( a zdarza się to tutaj kilka razy dziennie) owocuje dla naszych Canonów zaparowaniem i pełną dysfunkcją ( dla zainteresowanych podaje modele: Eos Rebel X, Eos 5 i Eos 10).
Wraca szczęśliwy Igor. Przeszedł ponad 5 km. Odnalazł oba wiosła i jeden pagaj. Jedno wiosło, co prawda jest mocno wygięte, ale pewnie da się wyprostować. Kładziemy je na płaskim kamieniu i skaczemy kilka razy z góry. Wróciło prawie do pierwotnej formy.
Wieczorem mgła ściele się nad wodą. Liosza wyciąga gitarę i długo podśpiewuje przy ognisku. W nocy znowu grzmi i mocno pada.
Rano mglisto i ciepło. Woda poszła jeszcze 40 cm w górę i pędzi chyba dwa razy szybciej. Fale na progach dochodzą już do półtora metra.
Maciek rozgrzebuje swoją podręczną walizeczkę i wyciąga wielki kłąb splątanych woblerów. Splątka jest tak malownicza, że musiałem zrobić fotkę.
Brzeg powyżej obozowiska tonie w kwitnącej różowo wierzbówce. Drzewa czarne i osmalone. Pożary lasów często się tutaj zdarzają. Wygląda na świeży pożar. A może to było bardzo dawno? Kto to wie?
Woda jest tak zmącona, że nie próbujemy na razie łowić. Wczesnym popołudniem stajemy przy lewym brzegu, aby obejrzeć opuszczoną "stajankę geołogów". Trzy małe budynki zbudowane na zrąb. W jednym stoi jeszcze duży żelazny piec - ruska bania. Pusto i wiatr hula w środku. To pierwsze ślady ludzi spotkane po drodze.
Ruszamy i kilkaset metrów dalej urywa się ściana po prawej stronie . Do rzeki wpada duży, rwący potok Stajemy poniżej i brniemy w ujście. Dużo zmąconej wody spływa z gór.
Rozstawiamy się, co dziesięć metrów. Wchodzę w wodę po kolana. Przede mną miesza się woda z potoku z nurtem rzeki, który płynie rynną u podnóża skalnej ściany naprzeciwko. Dużym dwudziestocentymetrowym woblerem rzucam pod skały. Wariacki prąd zabiera go w prawo, ale za chwilę wchodzi w zderzenie z wodą z potoku. Tu wolno prowadzę stukając prawie w dno.
Jeszcze kilka rzutów. Wiatr wciska mżawkę pod kaptur i za rozpięty kołnierz. Jeszcze raz.... Przez chwilę myślę, że to zaczep. Tylko przez chwilę... Potężny ciężar odjeżdża kilka metrów. Zacinam!
Nie ma reakcji!
Jakbym zaciął kamień.
Żadnej ucieczki, wyskoków czy młynków. Robi mi się gorąco. Ręce spocone.... Ryba znowu odchodzi kilka metrów i dokręcam delikatnie hamulec. Ciężki kij wygięty w pałąk.
Rozglądam się wokół. Siedmiu ludzi stoi równo jak na pokazie. Lecą do wody obrotówki, wahadłówki, myszy.... Nic nie mówię. Mam w pamięci zbiegowisko wokół Maćka pod wodospadem.
Nie wiem, co i jak zrobić. Boję się. Dwadzieścia metrów przede mną rozpędzony nurt rzeki. Jeżeli ryba tam wejdzie, już jej nie zatrzymam. Na pontonie byłaby szansą za nią popłynąć, ale do pontonów kilkadziesiąt metrów.
Nie dojdę. Chyba nie dojdę?
Czy zdołam ją utrzymać w ujściu potoku? Tuż poniżej jest odrobina spokojnej wody. Może tam uda się ją wylądować?
Kręcę powoli korbką kołowrotka, ale szpula stoi w miejscu. Jeszcze raz delikatnie dokręcam hamulec. Kręcę korbką, a ryba odchodzi kolejne kilka metrów. To jest właściwie określenie: odchodzi. Po prostu przesuwa się o kilka metrów. Bez wysiłku i szarpaniny....
Zimny pot na czole. Trzyuncjowy kij, plecionka 50 funtów i morskie kotwice 4/0..... Mocny sprzęt prawda?
Czasami nie wystarcza....
Tak jest teraz, czuję to. Jeden skok ryby i każdy z tych elementów może zawieść.
W głośnym szumie wody nie słyszę terkotki hamulca. Patrzę na szpulę. Powoli się odkręca. Ryba odchodzi w prawo. Nie ucieka i nie śpieszy się. Po prostu odpływa bez żadnych objawów paniki.
Nie czuję ruchów ogona, machania płetwą, poszarpywania głową.... Kilka razy zdarzył mi się taki kontakt z rybą, ale to było w łodzi na dużej rzece.
Ta ryba się nie boi!
Rozglądam się wokół. Maciek już coś zauważył, bo idzie w moim kierunku. Powolutku usiłuję przejść w prawo, za rybą. Wyjść z tego cholernego, zwalającego z nóg potoku! Ryba znowu odchodzi kilka metrów. Znowu dokręcam ciut, ciut hamulec i kręcę. Nic z tego. Ona nic sobie nie robi z moich wysiłków. Utrzymać ją z dala od głównego nurtu!
Pompuję i usiłuje ją podnieść kijem. To wszystko śmieszne. Hamulec dokręcony prawie na beton, a szpula się odkręca. Nie mogę ruszyć jej nawet o kilka centymetrów. Pompuje dalej i nic, ani drgnie. Ryba jest około dwudziestu metrów ode mnie. Głębokość najwyżej trzy metry.
Powolutku drepcze na prawo. Ręce bolą. Szarpnięcie i ryba staje na napiętej plecionce. Stoimy tak przez minutę, dwie. Znowu pompuję i kręcę. Próba sił. W końcu ktoś zacznie słabnąć. Kto? Ryba czy ja?
Jeszcze dwa kroki i pompuję. Ruszyła! Idzie do góry!
Podnoszę kij i piętnaście metrów przede mną wychyla się z wody ogromny łeb, a za nim wielki, tłusty kark....
Tylko na chwilę, bo zaraz nurkuje do dna.
Usiłuję ją ruszyć, ale nie daję rady. Znowu odjeżdża powolutku i spokojnie. Próbuję jeszcze raz.
Koniec. Brak kontaktu. Czuję tylko pracę woblera. Wyjmuję go z wody i oglądam. Duże kotwice bez śladu rozgięcia....
Może była zaczepiona jednym grotem?
Czy to się zdarzyło? Co to było?
Wydaje mi się, że tak dużego tajmienia nie widziałem nawet na zdjęciu. Jak duży był i ile mógł ważyć? Nie ważne. To nie była ryba dla mnie. Ze swoją śmieszną wędką byłem z jakiejś innej bajki. Nie to miejsce, woda i czas.
Taka karma.... Czułem to.
Wielka ryba i rwący prąd górskiej rzeki. Co można zrobić? Ja nie wiem. Na Syberii dość często powtarzają się relacje o kontaktach z Tajmieniem nie do wyjęcia na wędkę. Po prostu tak to określają - nie do wyjęcia. Takie, tam wędkarskie opowieści…
Obyło się bez mierzenia, ważenia, śmieszno - pompatycznych zdjęć z rybą i wieczornych opowieści. Zostały tylko emocje i wrażenie kontaktu z legendą....
Zwijam wędkę i wracam do pontonu. Chcę teraz usiąść i spokojnie zapalić papierosa....
Wieczorem stajemy przy ujściu małego dopływu. Woda jest prawie powodziowa. Zalana jest nie tylko kamienista plaża, ale również część porośniętego trawą wysokiego brzegu. Bez przekonania idziemy do ujścia potoku.
Pierwsze rzuty i Maciek holuje rybę. Kilka minut później ląduję ja przy brzegu. Piękna sztuka - 15 kilogramów. Robimy zdjęcia i wypuszczamy. Ryba długo stoi w zalanej woda trawie u naszych stóp.
Wracamy w ujście. Zakładam dużego (18cm) woblera i w drugim rzucie wyjmuję tajmienia 8 kg. Za chwile Robert holuje sporego szczupaka. Potem Marek ma wreszcie swojego pierwszego tajmienia (około 5 kg), a Leszek sześciokilowca.
Wyjmuje największy wobler z pudełka. Ukko 22cm i rzucam daleko. Jest! Kilka skoków, krótki hol i trzymam go w objęciach (14 kg). Wszystko dzieje się w ciągu dwudziestu minut i w promieniu trzydziestu metrów od ujścia potoku.
Woda w potoku płynie dość czysta i cieplejsza o kilka stopni od tej w rzece. Musiała przywabić tu tajmienie ze znacznych odległości. Na koniec Sasza łowi czterokilogramowego tajmienia i akcja ustaje.
Rozbijamy namioty wysoko na skarpie pomiędzy drzewami na porośniętym mchem rumowisku dużych kamieni. Równego kawałka nie udaje się znaleźć, więc bierzemy, co jest. Gorący obiad i "otkrywajetsa sałon Kanona" jak mówią Saszki.
Na mapie znajdujemy spore jeziorko, z którego wypływa nasz potok. Jest w odległości dwóch kilometrów od rzeki. Robert z Maćkiem wybierają się na rekonesans, a my wracamy pod ujście. Do wieczora doliczymy się dwunastu tajmieni. Teraz akcja jest przerywana i ryby nie są olbrzymie. Średnio, co pól godziny jeden. Róg obfitości....
Wracają jeziorowi łowcy. Niosą kilka szczupaków i okonia. Droga i komary mocno dały im się we znaki. Robert zgubił po drodze łożysko z rolki kołowrotka (Tica), a w powrotnej drodze wpadł mu do kałuży dyktafon. Oczywiście zaparował i nie działa.
Robert kładzie go w "salonie". Ciut, ciut za blisko położył, a może obudowa bardziej wrażliwa? Zgodnie z prawami fizyki, dyktafon zmienił stan skupienia, a następnie spłynął prosto w ogień, skwiercząc i dymiąc. Elektronika jakoś się nam słabo sprawdza na tej wyprawie. Sytuacja w salonie powoli się klaruje. EOS Rebel i EOS 10 raczej nie wrócą już do użytkowania. EOS 5 jeszcze rokuje. Wszystko już działa za wyjątkiem autofocusa. No i centralne pokrętło podejrzanie skrzypi.
Późno zbieramy się do spania. Okazuje się, że człowiekowi do spania nie potrzeba wiele. Leszek śpi na ogromnym, wystającym w górę korzeniu, a ja zapadam się w głęboka dziurę pomiędzy kamieniami. Podkładam w nią kłąb rozmaitych ciuchów, ale znikają w niej jak w studni. Dziura, nie dziura i tak śpię jak zabity.
Rano woda niższa o 70 cm, ale nadal mętna i wzburzona. Przy śniadaniu rozwijamy przyrządzone trzy dni temu na surowo lipienie. Teraz, dopiero są wyśmienite - miękkie i aromatyczne. Z cebulą i dodatkiem oleju znacznie lepsze od śledzi.
Zwijamy graty i na wodę. Rzeka płynie nadal bardzo szybko. Mijane progi ledwo wystają spod spienionych fal. Stajemy poniżej jednego z nich i próbujemy łowić. Rezultatów nie ma, ale znajdujemy pływające przy brzegu pudełko z muchami Marka. Kawał drogi przepłynęło od tamtego progu. Żal, że nie znaleźliśmy cytryn. Trochę na to liczyliśmy. Herbata bez cytryny to już nie to.
Późnym popołudniem rzeka rozlewa się szeroko przed skalistym zwężeniem. Słychać narastający, niski pomruk. Próg numer 70. Po ludzku mówiąc, drugi wodospad. Stajemy kilkaset metrów wyżej i podchodzimy lewym brzegiem. Warto rozpoznać sytuację. Przy takiej wysokiej wodzie może być wesoło.
Woda przewala się przez próg i spada w białą kipiel. Niektóre fale dochodzą do dwóch metrów wysokości ( V klasa WW). Spieniona, rozfalowana woda ciągnie się w dół rzeki co, najmniej przez 150 metrów. W kilku miejscach widoczne duże wsteczne prądy. Dostać się w taką dziurę pontonem oznacza poważne kłopoty. Może bardzo mocna lina i system bloczków zamontowanych na brzegu wyciągnąłby stamtąd ponton? Może tak, może nie?
Druga możliwość to spuszczanie pontonu bez ludzi, albo z jednym wioślarzem na długiej linie umocowanej do brzegu.
Dalej nie pójdziemy. Pionowa skała wyrasta z wody na dwadzieścia metrów w górę. Wspinamy się pod górę do lasu. Podłoże porośnięte trawą jest bardzo nierówne i pełne wypełnionych wodą dziur. Rumowisko skalne przykryte cieniutką warstewką ziemi.
Drzewa są grubsze i wyższe niż w górze rzeki. Sporo świeżo powalonych i połamanych. To chyba efekt tamtej burzy sprzed kilku dni. Z góry widać znacznie lepiej. Wysoka woda może czasami także pomóc.
Przy drugim brzegu, woda przelewa się przez płaską żwirową plażę. Odbija się od krawędzi wysokich skał i w pada w spieniony główny nurt dwadzieścia metrów poniżej wodospadu. W tym miejscu wystarczy pójść skrajem spienionej wody kilkanaście metrów w dół i już można odbić w prawo w zatoczkę spokojnej wody.
Wracamy do pontonów i przeciągamy je dwieście metrów w górę rzeki. Potrzebujemy większego dystansu, żeby spokojnie przepłynąć na drugi brzeg. Wskakujemy i mocno wiosłując na ukos, pod prąd przechodzimy na prawy brzeg. Teraz pojedynczo na pagajach przeprowadzamy pontony skrajem wodospadu.
Łatwo poszło. Gdyby woda opadła jeszcze 20 cm, ta droga byłaby zamknięta i musielibyśmy pójść poprzez wodospad.
Sasza mówi, że tuż poniżej progu jest bardzo głęboka jama wymyta w skałach. Dwa lata temu łowili tutaj ogromne ciemno ubarwione lipienie. Teraz tam biała kipiel....
Spływamy trzysta metrów w dół i stajemy przy płaskiej skale po prawej stronie. Rozbijamy namioty. W lesie na górze Robert znalazł dwa pordzewiałe sidła. Leżały na wysoko przybitej na drzewie półce z deski. Jakie zwierzę może tak wysoko wchodzić na drzewa? Chyba tylko rosomak.
Próbujemy łowić i nic nawet nie trąci przynęty. Dzień lenistwa i odpoczynku. Wśród głazów na zboczu kręcą się niewielkie zwierzątka bez ogona. Przypominają dużego chomika. "Jewrioszki", czyli śnieżne Lemingi. Są bardzo ruchliwe i nie wykazują przesadnego strachu przed ludźmi.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.