Zachecony wynikami dnia poprzedniego nie staram sie nawet zmieniac niczego w taktyce. Znowu dolny odcinek rzeki, ponizej mostu. Znowu koncowka plani i to jedyne w swoim rodzaju uczucie, kiedy tonaca ciezka koncowka pozwalajaca na wyczucie kazdego lezacego na dnie kamienia przekazuje nagle zywe targniecie i wynurza sie z wody w coraz innym miejscu napedzana przez srebrzysta, gniewna samice steelheada. Przy okazji dowiaduje sie nieco o etykiecie. Jak zwykle podniecony staje na brzegu i widzac dobre 50 m wody ponizej lowiacego juz wedkarza kiwam na niego we wpraszajacym sie gescie. Wydaje mi sie, ze nie ma nic przeciwko. Na wszelki wypadek przesuwam sie jeszcze nieco ponizej niego z pradem – obaj lowimy na mokro. W pewnym momencie slysze za soba glosny chlupot i widze jak rzeczony sasiad probuje stanac na nagi w wartkim nurcie. Musial potknac sie o glaz. Podchodze, chcac go nieco przytrzymac - ma wyrazne problemy z ustaniem. W koncu udaje mu sie stanac na nogach, wodery pelne wody, mokra glowa. Mowi - cholera nie wzialem paska na wodery stad mam je pelne wody. Zaraz potem zwraca mi jednak uwage, ze jak lowie na mokra to powinienem byl zaczac powyzej niego i przesuwac sie w dol (odwrotnie na nimfe) tak jaki i on. Nie ma w tym jednak odrobiny zlosci, raczej grzeczne upomnienie. Przesuwa sie wyzej i… lowi dalej! Maorys, twardy jest. Jednak zimna woda robi swoje i w koncu wygania go do domu. Coraz wyzej przesuwajace sie slonce wygania i nas na glebsza wode.
Nie kombiunujac wiele, wracamy na nasze stare miejsce z wczoraj i przedwczoraj. Niesamowite jest to, ze jest kompletnie puste – nie ma absolutnie nikogo. Niedziela jest bardzo dobra rankiem, zwlaszcza jezeli poprzedniego wieczora byl mecz Rugby w TV.
Nimfy prowadzone juz dobrze “uklepanym” traktem przynosza w koncu rybe. Spory ale bardzo mocno ubarwiony Jack. Jak sie dowiaduje pozniej na ciekawym wykladzie poprowadzonym przez jednego z oficerow Department of Conservation (odpowiada za Taupo Fishery) koloracja wcale nie odzwierciedla czasu przebywania ryby w rzece tak, jak myslelismy, ale jej zaawansowanie w cyklu tarlowym. Przy okazji, wspomniany wyklad przyniosl mnostwo ciekawych informacji i zrewidowal wiele mylnych teorii, o ktorych bylismy tutaj przekonani w rodzju np. ze wiekszosc ryb po tarle wraca do jeziora i odzyskuje kondycje – niestety ogromna czesc keltow jednak ginie, wymeczona trudem tarla.
Wracamy do lowienia. Akcja jescze wolniejsz niz dzien wczesniej, ale swiecace slonko i iscie wiosenna pogoda pozwalaja na pelen relaks i skoncetrowaniu sie na rzutach i poprawnym prowadzeniu nimfy. W koncu pojwia sie tez i czlowiek. Przyjemna, luzna rozmowa. Znowu ktos inny przychodzi i zaczyna ponizej mnie przesuwajac sie w gore, coraz blizej, i w koncu robiac komentarz, ze ja tez powinienem w gore. Ja na to z typowo slowianska przekornoscie, ze mnie sie to miejsce podoba i nie mam zamiaru sie nigdzie ruszac. Facet w koncu obchodzi mnie i dalej rzuca w gore rzeki. No coz moze i nie do konca grzecznie, ale jak sie ruszyc z mojego dolka, o ktorym wiem ze ma jeszcze jakas rybe. Ech, kulturowe roznice. Musze jednak z reka na sercu przyznac, ze raczej cenie sobie fakt, ze nie ma tu nad woda pyskowek i wyscigu w stylu kto pierwszy ten lepszy – raczej angielska flegma i trzymanie fasonu.
Rzuty, rzuty ile ich wykonalem podczas nawet jednego ranka. Warto jednak sie starac, bo kiedy uda sie pieknie polozyc nimfy blisko sygnalizatora tak, by z glosnym pluskiem zeszly prosto na dno i przesuwaly sie po nim w naturalnych podskokach raczej niz ciagnione wyprzedzajacym je sznurem, prawie zawsze wtedy mozna liczyc na branie, o tak jak teraz – sygnalizator podskakuje, by nagle cos go gniewnie przesunelo pod prad i w ton…Kazdemu zacieciu towarzyszy wtedy podniecenie i skurcz w dolku – tym razem jakby w kamien. Ryba przesuwa sie jednak mocnym, choc nie tak blyskawicznym ruchem w dol rzeki wysnuwajac spora ilosc linki. Nie mam problemu z wybraniem luzu. Staram sie jednak trzymac ja mozliwie napieta i podholowuje rybe do siebie. Znowu mocne odejscie. Jest z pewnoscia wieksza niz kazda z dotychczsowych w tym miejscu. W koncu znowu jest blizej – juz go widze. Duzy Jack. Musze byc delikatniejszy bo przypon okolo 6 lb. Latwo stracic rybe w momencie gwaltownego nawrotu. Ryba pozwala sobie na mala wycieczke w gore rzeki i w koncu mam ja na krotkiej lince. To jednak wcale nie koniec zabawy. Dopiero teraz kiedy mam ja na plytkiej wodzie rozpoczyna sie szalona ucieczka w dol. Spokojnie jej na to pozwalam, luzujac jeszcze nieco hamulec. Zauwazylm, tez w jej poblizu glo- bug, czyli musiala wziac glowna, ciezka nimfe. To dobrze, ta dowiazana jest to zylki o wytrzymalosci 8 lb. Jestem juz spokojniejszy. Wiem, ze przynajmniej sprzetowo przewaga po mojej stronie. W koncu laduje ja wyslizgiem na plaskim brzegu.
Pstrag jest duzy. Oceniam go na okolo 8 lb. (3.6 kg) i dobre 70 cm. Gruby nieco juz wyblakly kolorystycznie samiec z wyrazna hakowata szczeka (aparat niestety w domu). Czarno- zielona ciezka nimfa wbita w gorna szczeke. Niech wraca na tarlo, a ja na lunch….
Po lunchu znowu powrot na Waiotaka Stream. Jak konsekwencja to konsekwencja. Tym razem wzialem aparat, aby Wam ta urocza rzeczke pokazac (to te dwa zdjecia ponizej). Powtarzamy dokladnie nasza wczorajsza sciezke z ta roznica, ze Tony od razu udaje sie do tych dolkow gdzie mielismy wczoraj ryby. Ja wybieram chwile samotnosci. Chce, aby i on mogl pokazac czy sie czegos podczas tej wyprawy nauczyl. Obrzucam te pare dolkow w gorze, ale skoncentrowany jestem raczej na wyborze miejsc do zdjecia. Udaje mi sie zrobic 4. Dobra wystarczy. Wracam w dol zobaczyc co u mojego towarzysza. Dochodzac do naszych miejscowek z daleka widze calkiem przystojna rybe nieruchomo lezaca na plazyczce. Czy przezywaliscie kiedys radosc tego, ze moze dzieki waszym uwagom ktos zaczyna odnoscic rezultaty. Spora frajda. W koncu dochodze do Tonego – robi prawie dokladnie to, o co prosilem – za nastepnym krzakiem, dokladnie tam gdzie ja dostalem wczoraj swoja rybe ma branie, ryba jednak urywa mu przypon – puscil mimo uszu uwage, ze po twardym zaczepie dobrze jest przewiazac wezly na nowo . Przyznaje mi jednak racje i wcale nie jest zalamany utrata ryby. To juz bardzo dobrze o nim swiadczy. Tony to emigrant z Bulgarii w wieku mojego ojca (po 50-ce). Lowic na muche zaczal tak naprawde w marcu tego roku ze mna. Nawiasem mowiac, nigdy nie myslalem, ze kiedy sam bedac uczony przez sporo ode mnie mlodszego Mikolaja, bede mogl kiedys znalezc sie dokladnie w jego roli.
Powoli zmierzcha, decydujemy sie jednak spenetrowac ujscie naszej rzeczki do jeziora.
Woda gladka jak szklo, pogoda niemal letnia (to ostatnie zdjecie w mini-kolekcji – o zmierzchu). Samo ujscie jednak bardzo plytkie i trudno znalezc wyrazne miejsca do lowienia. Po jakiejs pol-godzinie takiego bladzenia decydujem sie zwijac zagle. Jestesmy padnieci. Jak to dobrze, ze mam zaplanowany obiad w miescie – Truck-stop Turangi oferuje fantastyczne steki za okolo 30 PLN.
I tak oto dochodzimy do dnia, a wlasciwie pol-dnia, ostatniego. Poniedzialek rano. Wspaniale jest to, ze weekendowi wedkarze pojechali do domu. Zostala nam cala rzeka dla nas. Decydujemy sie zejsc jeszcze nizej. Tu Tongariro przypomina juz pomorska rzeke trociowa. Zwalone drzewa, krzaki przy brzegu, glebsze doly i podciete burty. Doskonale miejsce na zakonczenie wyprawy – oferuje spokoj, relaks, kontemplacje i cale mnostwo miejscowek do obrzucania. Niespecjalnie dobre na poczatek, kiedy jest sie limitowanym iloscia much w pudelku – mozna zostawic je wszystkie na licznych zaczepach. Mnie osobiscie udalo sie ostatnia muche urwac na pol godziny przed planowanym czasem zakonczenia lowienia.
Co lubie w tym odcinku (okreslanym jako koniec Graces Road) to fakt, ze rzeka tu kreci i zalamuje sie za przeszkodami tworzac wyrazne miejscowki, latwo dostepne nawet z brzegu. Nigdy nie zapomne swojego pierwszego z nimi kontaktu jakis rok temu, kiedy to w 40 minut zacialem i stracilem 5 ryb (i tylko jedna z nich urwala przypon).
Tym razem po sporych juz emocjach i 11 wyholowanych w czasie owego przedluzonego weekendu rybach na koncie podszedlem do sprawy bardzo spokojnie…
Wczesnie rano steelheady lubia sobie wyjsc na plytsza wode. Wiedzialem o tym, wiec po ostroznym podejsciu do obiecujacej miejscowki, lekkie puszczenie nimf za nawisem galezi; pozwolam im splynac na plytsza wode. Ida poprawnie bez cignienia ich przez sznur. Odjazd, zaciecie i jest ! – wybieram luz, ale przy odejsciu niestety czuje, ze tym razem 1:0 dla ryb. Co tam, przede mna jeszcze pare godzin lowienia. Widze, ze powyzej jest fajna woda – wyplycenie z bystrym nurtem przy wyjsciu z dolka. Dobre miejsce na rano. Pare rzutow w tamta strone i znowu jakies szybsze pociagniecie sygnalizatora, ktore mimo ze czesto powodowane wejsciem much na plytsza wode warto jest zawsze lekko podciac. Tym razem jakbym w kamien trafil – ale, ale, kamien rusza pod prad. A potem zaraz w dol z szybkim pradem. Schodzimy sobie oboje ja i ryba na spokojniejsza wode; staram sie ja ociagnac od zatopionego drzewa. Juz ja widze i wiem, ze to ciemny potarlowy kelt calkiem mikrych rozmiarow jak na tutejsze warunki – ok. 46-47 cm. Glo-bug mocno tkwi w pletwie brzusznej (2 tygodnie pozniej z tej samiej miejscowki dostalem 2 lepsze kelty, choc tym razem z “muchami w nosie” – ciekawostka, ze same samce!) To dlatego ryba mnie troche przewiozla po rzece. OK, nie zamierzam sie bawic w podchaczanie wymeczonych tarlem ryb ide wiec poszukac sobie innych miejscowek. Poszukiwania przyplacam oczywiscie kilkoma urwanymi muchami, ale za to zdobylem sie na sposob (zdradzony onegdaj przez Pania Prezydent Wellington Fly-fishers club, urocza Marion Hall) – ciezka nimfe wiaze “do gory nogami”. W ten sposob na zaczepach trace tylko glo-bugs. Na koncowce kolejnej plani mam znowu branie i znowu niestety rybe trace.
Rzeka jest rzeczywiscie bardzo niska, wiec decyduje sie wejsc w glowny nurt i probowac przy przeciwleglej burcie, ktora bardzo obiecujaco wyglada. Przy samym brzegu piekne targniecia, zaciecie i sytuacja niestety sie powtarza. 3:1 dla ryb. Jestem pewien, ze to wszystko dlatego, iz kolejna ryba mialaby byc moja 13-ta. Nie rezygnuje jednak latwo i przesuwam sie powoli coraz nizej. Nie jest to trudne zwazywsze na dosc mocny tu prad. W koncu jest branie i po moim tym razem bardzo zdeterminowanym zacieciu piekny Jack wyskakuje z wody. Moim jedynem problemem jest teraz ustanie w miejscu i powolne dostanie sie do brzegu poprzez mocny nurt. Bezposrednio za mna jest jednak dolek, wiec chcac nie chcac musze isc z pradem. Ryba wykorzystuje to bez pardonu, bo czuje ze sznur jest zaczepiony o jakis przydenny zaczep – rezulatat, sami wiecie…
Historia lubi sie powtarzac – znowu 5 ryb i tylko jedna wyholowana, na dodatek za pletwe. Niczego jednak nie zaluje. No moze tylko jednego. Otoz stawiam na mojej miejscowce Tonego i ku jego wielkiej uciesze widze, ze zacina swoja pierwsza rybe na Tongariro river. Niebezpiecznie jednak cofa sie w kierunku glebokiej wody wiec musze na niego mocno krzyknac (uzylem chyba grubszego slowa, zeby przestal). Ma kelta wiec sytuacja jest nieco prostsza. Udaje mu sie wydostac na brzeg, ale ma straszny luz na wedce i pozwala rybie na zbyt wiele nie bardzo ja kontrolujac. Prosze, aby podal mi wedke i w koncu mamy ja pod nogami. Widze, ze bardzo chce ja sam wyholowac – oddaje mu wiec kija. Niestety nawet i kelt wie jak w ostatniej chwili ocalic zycie i nurkuje prosto w resztki przybrzeznego krzaku. Obaj mamy sflaczale miny – on z wiadomych wzgledow, a ja za swoja niekonsekwencje i ta niepotrzebna odrobine pychy.
Klepie go jednak w ramie i mowie, ze ja podczas mojego pierwszego weekend nad Tongariro nawet nie mialem kontaktu z ryba.
Obiektywnie patrzac na konczacy sie weekend – biorac pod uwage stan rzeki i warunki pogodowe nasze wyniki uznajemy za bardzo udane, czas spedzony w Turangi za bardzo przyjemny i relaksujacy, przezyte wrazenia wedkarskie – za bezcenne. Do nastepnego razu.
PS
Z ostatniej chwili. Strato spedzal wtorkowe przedpoludnie na naszej plani z dolkiem (jakis wyjazd biznesowy). Po okresie zimnej deszczowej pogody trafil na to, co tygrysy lubia najbardziej – 30 zacietych duzych teczkakow w przeciagu kilku godzin…fakt, ze polowy z nich nie udalo mu sie wyholowac tylko dodaje do przezywanych emocji. Ja ciagle czekam na taki dzien….
Wellington 15.09.2003
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.