Rozpoczęliśmy spływ. Płynęliśmy z nową energią właściwą , nowym przygodom które nas miały spotkać. Po przebyciu jakiś trzech może czterech kilometrów nad nasze głowy nagle nadpłynęły kobaltowe chmury a z nieba polała się woda. Nie był to deszcz jaki przeżywaliśmy na Gorbiaczninie 3 –4 razy dziennie, była to prawdziwa zemsta Zeusa. Niebo co chwilę rozdzierane było błyskawicami, a ilość światła, którą wydzielały I grzmot im towarzyszący przypominały te z filmów grozy. Widoczność spadła praktycznie do 0. Nie pozostało nam nic innego jak tylko schronić się na brzegu. Gdy wydawało się ze zapowiada się dłuższa przerwa na półce skalnej, którą w pośpiechu wybraliśmy na przystanek, chmury znikły a na niebie pojawiło się słońce.
Nad rzekę powrócił spokój , miało się wrażenie że nic się nie wydarzyło, że to był sen . Jednak to nie był sen, konsekwencji ulewy dotarły do nas z opóźnieniem . Powoli ale nieprzerwanie stan wody zaczął się podnosić, czyniąc tym samym nasz spływ jeszcze bardziej ekscytującym. Pomimo przyboru rzeki nadal można było wędkować, ja w tym czasie oddawałem się przyjemności pontonowej- suchej musze. Było to dla mnie całkiem nowe doznanie, w którym zagustowałem natychmiast. Mucha płynie z prędkością pontonu, wystarczy jeden rzut na kilkadziesiąt metrów rzeki I pozostaje tylko spokojne oczekiwanie na branie, a te były nadel częste, śmiem zaryzykować stwierdzenie, że zbyt. Wyciągałem raz po raz lipienia, składając wędkę tylko na chwilę gdy przechodziliśmy pontonem przez kolejne bystrze. Pokonywanie progów stawało się coraz trudniejsze Woda podniosła się już o jakieś 1,5 I to co dzień wcześniej z pewnością okazało by się małą zbyrką , teraz wyglądało jak prawdziwa Niagara. Nasz ponton płynął pierwszy. W jednym z takich wydawało się niepozornych miejscach rzuciło naszym pontonem, jednak nic się nie stało. Za nami płynął Marek z Felikiem I Igorem. Ich ponton napływa na grzbiet fali, obraca go bokiem , wpadają w cofkę , zostają. My widząc całą sytuację natychmiast dobijamy do brzegu Sasza z Robertem biegną na ratunek ja cumuje ponton I podążam za nimi. W międzyczasie ponton Loszy ze Sławkiem I Leszkiem przepływa, I zatrzymuje się jakieś dwieście metrów poniżej uwięzionego Marka, Felka I Igora. Dolatuję na miejsce sytuacja wygląda dramatycznie ponton pełen wody, co raz fala przelewa się przez burtę , zalewa wszystko. Marek w ręku trzyma wędki, Felek kurczowo trzyma się bagaży, w oczach obojgu maluje się przerażenie. Jakieś rzeczy płyną wodą. Sasza krzyczy przez radio Losza bądźcie gotowi, łapać ludzi, rzeczy nie łapać, Tylko ludzi. Robert wyrywa Saszy linę ratunkową I próbuje rzucić chłopakom. Sasza nie protestuje Robert jest dobry w rzutach do celu. Dzień wcześniej chwalił się, że był ratownikiem I miał ćwiczenia z rzutu liną ratunkową. Ćwiczenia miał chyba dawno bo do pontonu nie może trafić. Po jakiś dziesięciu nieudanych próbach Roberta przychodzi mi do głowy szatański pomysł, lecę po wędkę w pośpiechu przewijam sznur chce go rzucić Markowi. W tym momencie Rebert obciąża kamieniem linę celuje w Marka I trafia. Nie ma to jak żywy cel. Marek przywiązuje linę do pontonu wszystko wygląda już dobrze zaraz ich wyciągniemy. Zaczynamy ciągnąć. Ciągniemy z prądem jest nas trzech, wkładamy całą siłę. Raz ,dwa – krzycze. A ponton ani drgnie. Nie myśli wyjść z cofki. Próbujemy w poprzek prądu. Raz. Dwa. Znowu nic. Mówie do Saszy -Nie damy rady Wołaj przez radio Slawka I Leszka . Saszka woła . Widzimy już idą . zaraz ich wyciągniemy. Jednak Sławek z Leszkiem idą powoli, leniwie, filmując otaczającą nas przyrodę I nie tylko . Sławek z upodobaniem ściąga zoomem naszych argonautów, w czach których zaczyna malować się trwoga. W końcu przychodzą Sławek jeszcze chwilę filmuje I w końcu zabieramy się do wyciągania pontonu – czemu szli tak opieszale nie wiem, ale mniejsza o to. Teraz jest nas pięciu na pewno domy sobie radę . Pierwszy linę trzyma Robert za nim , Leszek , Sasza, Słwek a ja na końcu. Ciągniemy, wysiłkiem wszystkich naprężamy linę a ponton ani drgnie, jeszcze raz, naprężamy linę i… pęka, z wielkim impetem uderza prosto w Roberta. Robert pada. Leży w wodzie. Chwyta się za pierś. Cos ci się stało – pytam . Nic – odpowiada. Po chwili Robert jest już na nogach. Spoglądam w kierunku pontonu a tam miny iście pogrzebowe. Z oczu chłopaków odpłynęła resztka nadziei. Co teraz. Próbujemy ponownie Robert znowu zaczyna rzucać, nie trafia. Ja uzbrajam wędkę. Staje na kamieni jak najbliżej pontonu rzucam. Jest. Podałem sznur prosto w ręce Marka . Krzyczę do Roberta przywiązuj linę. Ten z wyraźną niechęcią odwiązuje od niej wyjątkowo duży głaz- chciał porzucać jeszcze trochę. Przywiązujemy linę do sznura. Marek Ściąga linę. Mocuje do pontonu. Próbujemy ponownie. Ciągniemy w poprzek rzeki. Ponton ruszył. Idzie. Po chwili Wszyscy są na brzegu. Na twarzach niedoszłych topielców powraca spokój. Zaczyna się podsumowanie strat. Nie ma wioseł, nie ma blach, nie ma pudelka z muchami, zalane aparaty, popłynął papier toaletowy, cześć jedzenia , Felek rostargał spodniobuty. Ale I tak nie jest źle są cali I zdrowi, przemoczeni I trochę zmarznięci ale to nic łyk gorącej herbaty postawi ich na nogi.
Tego dnia już nigdzie nie płyniemy. Zostajemy nieopodal na brzegu z nadzieją ze woda opadnie. Igor rusza w poszukiwaniu wioseł. My rozpalmy ognisko suszymy mokre rzeczy. Miejsce na obozowisko tym razem wybrała za nas natura. Wydawało by się, że nie złowimy tu ani jednej ryby. Sławek zbroi muchówką I rzuca ciągnie lipienia za lipieniem. Wieczorem postanawiam obrzucać duł, który znajdował się jakieś trzy kilometry powyżej. Łowię dwa tajmienie, ale nie duże , takie 3-5 kilo. Liczyliśmy że do rana rzeka opadnie, jednak po przebudzeniu okazało się że woda nie dość że nie opadła jeszcze poszła w górę o jakiś metr. Rzeka wyglądała groźnie . Tym razem wszyscy założyli kamizelki – wcześniej tylko Rosjanie zakładali. Rozpoczynamy. Woda jest brudna. Koledzy zaczęli powątpiewać ze da się coś złapać, ja jednak wierzyłem, że właśnie przy takiej wodzie można liczyć na prawdziwy okaz. Na potwierdzenie moich wróżb nie trzeba było czekać długo. Spotkanie z okazem miało miejsce już dwa kilometry poniżej obozowiska, w ujściu niewielkiego dopływu. Bohaterem całego zajścia był Sławek. Po zaparkowaniu pontonów zaczęliśmy rzucać z nadzieją, że coś uderzy. Ja szedłem w dół a Sławek I Robert obrzucali Ujście. Po chwili zniechęcony tym, że na dole nic nie bierze postanowiłem spróbować w ujściu. Właśnie zbliżałem się do Sławka jak ryba wzięła. Wędka wygięła się w pałąk a Sławek stara się ja ściągnąć, nawet to mu się udaje ma ją coraz bliżej wydaje się że tajmień opada z sił . Jednak było to tylko złudzenie tajmien chyba dopiero zauważył że coś go ciągnie. Obrócił się machnął parę razy ogonem , wystawiając przy tym swoje cielsko nad powierzchnię, kołowrotek zaterkotał I tyle go widzieliśmy. Odpiął się. Sławek stał zrezygnowany, nie dziwie się ryba była naprawdę olbrzymia. Trudno mi zgadywać jakiej była wielkości ale był to kolos. Sławek jednak był w stanie określić dokładnie jej rozmiary, posiada duże doświadczenie w określaniu wielkości ryby w wodzie, Jak był w Kazachstanie na sumach doszedł do takiej wprawy, że nie myli się więcej niż o dziesięć centymetrów. Ponieważ teoria Sławka jest bardzo interesująca przytoczę dwie podstawowe zasady. Zasada 1. Jak zatniesz rybę I nie czujesz ogona to ryba ma powyżej 1,5 m. Zasada 2 jak zatniesz I nic nie czujesz to na pewno ma ponad dwa metry. W tym przypadku Sławek nie czuł ogona, więc ryba miała przynajmniej półtora metra. Plus minus dziesięć centymetrów, ale z relacji Sławka wynikało, że raczej plus. Sławek odpoczywał po walce a ja próbowałem dalej, złowiłem jeszcze jednego tajmienia miał może ze sześć kilo, ale przy przeżyciach z jakimi Sławek zetknął się przed chwilą nie robiło najmniejszego wrażenia.
Ruszyliśmy dalej. Woda ciągle podnosiła się. Łowienie stawało się coraz trudniejsze a ryby coraz mniej skłonne do współpracy. Nasze pontony płynęły bardzo szybko , odcinki których przebycie przewidziane było na trzy cztery godziny, pokonywaliśmy w niecałe pół , a wszystko za sprawą podniesionego stanu wody. W niespełna godzinę dotarliśmy do miejsca naszego następnego przystanku miał on miejsce tuż za wodospadem. Powodziowa woda wymuszała na nas zachowanie szczególnej ostrożności. Jeszcze dwa dni wcześniej przeskoczylibyśmy przez wodospad z rozpędu, ale nie dziś, nie przy tej wodzie. Sasza jakieś 300 metrów powyżej wodospadu zarządził postój. Wysiedliśmy na brzeg , w dłonie wzięliśmy kije tudzież inne rzeczy które mogły by przepaść w odmętach Gorbiaczina. Ruszyliśmy nad sam wodospad. Doszliśmy. Naszym oczom ukazał się prawdziwy żywioł. Od razu przywiódł mi na myśl zdjęcia jakie kilka lat temu widziałem podczas powodzi w Chinach. Potężna rzeka przed wodami, której można tylko czuć respekt I strach. Co prawda Igor rysował placem trasą, którą teoretycznie można by przepłynąć, jednak było to tak mało realne, że Sasza spokojnie wysłuchał a gdy ten skończył, powiedział stanowczo- Nie, popłyniemy pod drugim brzegiem. Tam woda była trochę spokojniejsza. . Przepłynęliśmy rzekę I stanęliśmy jakieś 100 metrów od wodospadu.
Rozpoczęły się przygotowania do przejścia progu. Najpierw przenieśliśmy w bezpieczne miejsce wędki aparaty I inne rzeczy o których stratę można było się obawiać . Namioty, rzeczy osobiste pozostały w pontonach, tyle tylko, że zostały skrępowane dodatkowymi linami. Szykowała się świetna zabawa. Ja płynąłem w pontonie z Leszkiem, Saszą , Igorem I Loszą. Wyglądało to miej więcej tak. Po pokonaniu wypłyceń I dotarciu do nurtu Sasza zaczął komenderować . Krzyczał , wolno , wolno, wolno, a po chwili dawaj! Wpieot! Wpieot Potem - Wprawo, nazat I tak dalej. A my posłuszni jak ułańskie kasztanki wykonywaliśmy jego polecenia. Wokół nas huczała woda. Wyglądało groźnie. Jednak nasz ponton przepływał pomiędzy bałwanami tak jak by to on słuchał głosu Saszy a nie my. Wszystko trwało chwilę. W niespełna minutę z uśmiechem na twarzy dobijaliśmy do zatoczki za wodospadem. Wyszycy zadwoleni, szczęśliwi na usta cisnęły się nam słowa Veni, Vidi, Vici. Tak zwyciężyliśmy I to w jakim stylu bez strat własnych, bez utraty sprzętu a wyglądało tak groźnie. Rokoszowaliśmy się jeszcze chwilę naszą wygraną, koledzy wskazywali palcem na wzburzoną rzekę, było pięknie. Jednak nasze zwycięstwo jak każda wielka chwila miało swój prozaiczny koniec. Trzeba przystąpić do nudnych ale niezbędnych czynności obozowych, czyli rozbić namioty. Obozowisko rozbiliśmy na dużej półce skalnej. Był to błąd ponieważ tak wybrane miejsce na biwak powodowało, że łowić mogliśmy w zasadzie tylko na przestrzeni 300 m, do pozostałej części rzeki dostępu strzegły pionowe skały. Wysoka mętna woda dodatkowo utrudniała nam uprawianie naszej pasji. Po kilku próbach każdy wracał zrezygnowany I siadał przy suto zastawionym stole. Tylko Felek wykazywał duże zacięcie do zwiedzania bo godzinami w samotności przemierzał kamienisty brzeg Gorbiaczina. Był już zamęczony, podróżą , przeżyciami z poprzedniego dnia. Nic dziwnego mógł najeść się strachu walczył o życie. Ale I on po odbyciu spaceru zasiadł do stołu, zjedliśmy kolacje I poszliśmy spać.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.