W ten mglisty, ale napawający wielkim optymizmem wczesnojesienny ranek stoję na mojej stacji z nieodłącznym „towarzyszem” wielu nie tylko muszkarskich wojaży. To mój rower. Jak zwykle z zamontowaną na ramie tubą, cierpliwie czeka oparty o dworcową ławkę. Za niespełna półtorej godziny to on stanie się moim drugim pociągiem, wiozącym do upragnionego celu.
Ochrypły i znudzony głos z megafonów zapowiada kilkunastominutowe opóźnienie składu. Jak zwykle. Za ten czas sprawdzam zawartość plecaka. Wodery, kamizelka, dokumenty. Wszystko jest. W końcu oczekiwany pociąg niespiesznie zatrzymuje się na mojej stacji. Opóźniony, lecz na szczęście - pusty. W ciemnym przedziale bagażowym siedzę sam. Senne widoki zamglonych lasów pszczyńskich i doliny goczałkowickiej Wisły nagle „ożywia” piękna panorama coraz bliższych Beskidów. Widać na ich zboczach każdy szczegół, ale trochę kilometrów jeszcze dzieli mnie od tych gór.
Goleszów. Stylowa, dobrze wkomponowana w teren Pogórza Cieszyńskiego stacyjka to mój pierwszy cel. Teraz czeka mnie podjazd pod graniczny grzbiet i opuszczenie terenu dorzecza Wisły. Szybko mija mi ten etap rowerowej wycieczki. Wręcz pędzę, widząc oczami wyobraźni szemrzące nurty jakże przyjaznej i utęsknionej mi rzeki. Chłód porannej mgły, jeszcze przed chwilą odczuwalny, teraz zupełnie nie przeszkadza mi w nietypowej podróży. Zanosi się na kolejny śliczny dzień babiego lata. Szybko przekraczam granicę, na lokalnym przejściu. Teraz nową szosą wygodnie mknę dolinę. JEJ dolinę.
Z Olzunią po raz pierwszy spotykam się w Trinci (Trzyńcu) Tu ogarnia mnie szok. Letnie niedobory wody dały o sobie znać szczególnie w jej dorzeczu, więc Olza przypomina mi jeden ze swych dopływów, a nie samą siebie. Ale płynie...
Po kilkunastu minutach spokojnej jazdy ulicą przemysłowego miasteczka znajduję się na kolejnym moście przegradzającym Olzę. Tu decyduję się zatrzymać. Wyżej nie ma sensu jechać przy tak małej wodzie, zresztą tutaj nie wygląda to aż tak źle. Dojeżdżam do rzeki, dokładnie w miejscu, gdzie bystre zakole tworzy długą płań. W krystalicznie czystym nurcie od razu dostrzegam ryby. Mnóstwo świnek i kleni, wręcz kłębi się w wąskiej rynnie. Swą obecność zdradza też pracowicie przeszukujące powierzchnię wody stadko grubych jelców. Spokojnie montuję sprzęt, cały czas obserwując wodę. W górze rzeki widzę wędkarza. Łowi na płani dobre kilkaset metrów wyżej, ale mimo odległości rozpoznaję go po charakterystycznej niebieskiego koloru czapce. To znajomy z Trzyńca. Milan.
W końcu u mnie wszystko gotowe. Sprawdzam jeszcze przypon i postanawiam zacząć od delikatnej nimfki. Mam zawiązane dwie małe imitacje do przyponu z dziesiątki i zaczynam w miejscu, gdzie załamuje się płań a zaczyna płytka bystrzyna. Nimfy muszę podawać na długiej lince, taka taktyka to podstawa na Olzie. Ale najpierw dokładnie przyglądam się miejscówce, próbując wypatrzyć stojące ryby. Tutejsze lipienie potrafią stać nawet na kilkucentymetrowej głębokości wodzie. Przeważnie łowię tu w ten sposób, że „namierzam” te większe i tak wypatrzonym rybom podaję przynętę, eliminując w ten sposób kłucie licznej drobnicy. Płytki i przejrzysty charakter reviru 5p idealnie nadaje się do tej metody, a sam sposób łowienia z użyciem pajęczego przyponiku i nimfek wiązanych na osiemnastkach i dwudziestkach, jest niezwykle emocjonujący. I te ryby. Widoczne jak na dłoni stada ich zgrabnych sylwetek z bystrymi oczyma charakteryzują się rzadko spotykaną jak na lipienie płochliwością. Ale dzięki temu właśnie SĄ !!!
Za chwilę zauważam trzy lipienie, które swe stanowiska mają w odległości niecałe cztery metry ode mnie. Podaję największemu i natychmiast widzę jego szybki i niespodziewany odjazd pod prąd. Jego mniejsi koledzy nie pozostają dłużni i robią to samo. Znowu za daleko wlazłem!!! Teraz tylko pozostaje mi wrócić na brzeg po rower i plecak i zmienić miejsce. Przenoszę wszystko na drugi brzeg rzeki, idę w górę jej biegu.
Przy następnym przelewie witam się z Milanem. Łowi podobnie jak ja, lecz jego nimfy i przypon są wyraźnie solidniejsze. Mówi, że nastawia się na „duhaki” (pstrągi tęczowe). Ma jednego. W miejscu którym się znajduję, Olza tworzy dwie odnogi. Wybieram większą i bardzo ostrożnie zachodzę od tyłu domniemaną miejscówkę. Woda jest płytka i prześwietlona słońcem. Na pierwszy rzut oka wygląda nieciekawie, ale mimo tego od razu spostrzegam kilka fioletowych sylwetek „lipanov” z których jeden robi wrażenie, jakby „rysował” grzbietową płetwą powierzchnię wody. Teraz wiem, że stoję dobrze. Rzut i natychmiastowe wychylenie ryby, niestety spóźnione zacięcie i fioletowe zamieszanie... Tu też już nie mam czego szukać, ach ta Olzunia...
Trudno, zmiana taktyki, wchodzę w nurt trochę niżej i obławiam go na krótko. Skutek jest, lecz biorą same niewielkie lipionki. Kątem oka widzę jak Milan doprowadza do siebie kolejnego tęczaka. A może tak streamerek na próbę? Kolejny drobny lipień przesądza decyzję. Zmieniam.
Zawiązanie małego puchowczyka zajmuje mi parę chwil i niebawem czeszę nim płań. Łowię jak na mokrą muchę, podając streamerka pod przeciwległy brzeg. Nie przytapiam muchy, pozwalam jej „iść” kilka centymetrów pod powierzchnią wody. Streamer nie jest lekceważony, bowiem szybko mam branie podwymiarowego potokowca, który na szczęście sam się uwalnia. Ale w kolejnym rzucie jest już inaczej. Teraz wiem, że walczę z godnym przeciwnikiem. Mam ładnego i „dzikiego” tęczaka, który dzięki długiemu czasowi przebywania w żyznej wodzie efektownie bije w muchę, a potem dopiero zaczyna pokaz tego, na co go stać. Hałaśliwym tańcem na ogonie skutecznie przywołuje czeskiego kolegę, który przerywa obławianie dolnej płani i szybko przybiega zobaczyć moje zmagania. Tęczak przegrywa. Milan fotografuje nas obu, po czym uwalniam rybę i żegnamy się z kolegą, który patrząc na zegarek z przerażeniem stwierdza, że ma rodzinną imprezę i już ponadgodzinne spóźnienie. Rozbawiony patrzę jak długimi krokami człapie przez rzeczne rozlewisko i klnie. W końcu znika w krzakach.
A mi pozostaje iść dalej. Zostawiam kilka ciekawych ale płytkich bystrzy, ale nie żałuję decyzji, bo wiem co czeka mnie w górze rzeki. A jest to coś niezwykłego.
Kanion. Trafiam tu po niecałym kwadransie. Prawy brzeg rzeki stanowi pionową skałę, która wchodząc do ciemnej, lecz przejrzystej wody potrafi wzbudzić respekt. Taki tu spokój, że trudno uwierzyć w bliskość dużego miasta. Dodatkowo wybarwione najpiękniejszymi odcieniami jesieni nadrzeczne drzewa i zarośla tworzą dopełnienie tego całego majestatu. Bardzo długa, z prawie stojącą wodą płań poprzedzona jest wąską gardzielą bystrza, która mimo tego, że znajduje się w sporej odległości ode mnie, skutecznie zagłusza wszelkie symptomy bliskiej cywilizacji. Opieram rower o skałę, kładę plecak i robię kilka zdjęć uroczej doliny.
Nagle COŚ powoduje, że ogarnia mnie paraliż...z podziwu! Jadą!!! W odległości kilku metrów od mojego stanowiska przepływa kilkuosobowa, patrolująca płań wataha kleni. Zdumiewa mnie, że mimo tak dużej bliskości nie jestem namierzony!!! Dwie, największe ryby mierzą bez mała siedemdziesiąt centymetrów z tyłu kilka niepozornych czterdziestaczków posłusznie podąża za władcami płani. Decyzja tylko jedna. poczekam, aż ryby odejdą na bezpieczną odległość, wtedy im podam. Cieszy mnie myśl, co może być za chwilę. Adrenalina zaczyna wariować, jak ja to lubię...
Tymczasem „krążowniki” jak mawia na klenie z Olzy mój przyjaciel Kazio Żertka lekkim łukiem „przejeżdzają” pod drugi brzeg, zajmując niewielkie zastoisko. Widzę jak kołują! Cudnie, ale to jeszcze nie ten moment. Jednym okiem śledzę ryby, wiążąc przy tym maleńkiego red taga z gęstą jeżynką. Niczym impuls w głębi duszy, przychodzi nagła decyzja. Decyzja, którą rządzi podświadomość. Teraz!!! Automatycznie wprawiam w ruch zestaw, myślami widzę jak kładzie się moja mucha pomiędzy chętnymi na „niespodzianki” z nieba rybami i wtem czuję ten parszywy opór... Z tyłu. Niestety zawisnąłem, a przed sobą wciąż widzę wygrzewające się ryby. Teraz wyglądają jakby się śmiały. A jest z czego.
Gdybym w tej chwili wstał z pozycji klęczącej i poszedł uwalniać zaczepiony zestaw, z pewnością i tą płań pozostałoby mi odpuścić. Powoli więc biorę linkę do ręki i mocnym szarpnięciem pozbywam się i wrednej gałęzi i mojego smakowitego red taga. Wiążę nową muchę i posuwając się niecały metr bliżej wody, podaję moją przynętę w sam środek wirującego zastoiska. Dokładnie tam gdzie zamierzam...Natychmiast jeden z mniejszych kleni bez zastanowienia „bije” w muchę, powodując nerwowe poruszenie całego stada. W sekundzie odpowiadam zdecydowaną kontrą, a ON na to buntowniczymi i zakłócającymi spokój tutejszego miejsca, ale pełnymi gracji i siły, uderzeniami w ciemną taflę wody. Nagle ryba zupełnie zmienia taktykę, a po kącie wchodzącej do wody linki widzę że znajduje się na sporej głębokości. Trochę martwię się widocznymi w ciemnej otchłani konturami zatopionej gałęzi, ale za chwilę obawa ta pryska. Ryba słabnie. Czuję to i automatycznie pompuję ją w moją stronę. Kleń jest zupełnie spokojny. Bez najmniejszych oporów daje się podprowadzić do ręki. Spoglądam Mu w oczy. Sprawia wrażenie nie strachu, a zaskoczenia. Jakby wiedział, że i tak będzie miał zwróconą wolność. Ale najpierw uwieczniam Jego grubą sylwetkę na kliszy, potem w milczeniu się rozstajemy. Jak przyjaciele. W zastoisku nie ma już kleni...
Pierwszy powiew chłodu daje znać o nieubłaganie zbliżającym się zmierzchu. Mając świadomość niewielkiej ilości jakże cennego czasu, kończę. Prowadząc rower na grzbiet stromej skarpy odwracam się. Przystaję. Jeszcze raz spoglądam na pastelową krainę moich muszkarskich snów i znowu zachwycam się Nią, jakbym to dziś dopiero pierwszy raz Ją widział. Dziękuję Ci, moja 5p...
Tekst i fot. Mikołaj Hassa
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.