Otwieramy drzwi z tyłu śmigłowca i wyładowujemy zawartość luku.Piloci próbują cos złowić w rzece, ale po pięciu minutach zniechęceni wracają do kabiny. Start i odlatują. Zostajemy sami
Wybieramy miejsca i rozbijamy namioty. Sasza rozpina wysoko nad ziemią wielki daszek. Płachta pięć na trzy metry rozpięta na dwóch wiosłach. Linki napinające mocuje do większych kamieni. Sugeruje mu, że to niepotrzebny luksus, ale za chwilę go doceniam. Co chwila wiatr przynosi drobny deszcz.
Ustawiamy pod daszkiem niski stół - sklejka na nóżkach od składanego łóżka. Rozsiadamy się i pijemy gorącą herbatę. Nie wszyscy. Brakuje Maćka. On nie rozbił namiotu i nie pije herbaty. Wysypał zawartość swojej podręcznej torby i z muchówką w ręku zmierza do rzeki. Za chwile krzyczy i holuje pięknego okonia. Ryba ma dobrze ponad kilogram i jest soczyście wybarwiona. Koledzy wpadają w łowiecki amok.
Ja chcę jeszcze posiedzieć i oswoić otoczenie. Potrzebuje czasu. Przestawić się na wiatr, wodę... Wzrok i słuch.... Dotknąć i usłyszeć, nastawić ostrość na ten świat. Niech spłonie Norylsk.
W pobliżu zbiega z góry piękne łożysko suchego potoczku. Kamienistą łachę, na której stoimy przykrywa fioletowy dywan kwitnącej cebuli. Łodygi smaczne, w niczym nie różnią się od ogrodowego szczypiorku. Rzeka ma dwadzieścia metrów szerokości. Drugi brzeg porasta niska trzcina. Wokół niski, rzadki las modrzewiowy. Gdzieniegdzie karłowate, krzaczaste brzozy i olchy. Nie ma śladu świerka. Dziwne, na Alasce lub w Skandynawii dominuje w takich rejonach świerk.
Głośny krzyk. Maciek holuje dużego szczupaka. Za chwile przybiega rozgorączkowany Robert. Szczęśliwy dźwiga metrowego szczupaka.
Robię mu zdjęcie. Ryba musi być bardzo stara, bo łeb ma nieproporcjonalnie duży. Szabruję od Maćka trochę wielkich streamerów i zaczynam montować wędki. Na początek zabieram spinning z dużą obrotówką i brnę w stronę ujścia z jeziora. Na odcinku stu metrów stoi sześciu ludzi z wędkami. Jak na moje standardy trochę tłoczno.
Drugi rzut w głęboka na półtora metra rynnę pod drugim brzegiem i hałaśliwy atak przy powierzchni. Odczepiam sporego szczupaka i idę w górę do samego ujścia. Za chwilę mam takiego ponad metr. i kilka kilogramowych okoni. Z tyłu słyszę okrzyki zawodu. Leszek zaciął sporego szczupaka i złamał wędkę podczas holu. Nowiutki czteroczęściowy kij Shimano. Zgrabna wędka, podobała mi się. Złamała się przy dolnym łączu. Chciałem taką też kupić, ale chyba sobie odpuszczę. Oni robią dobre kołowrotki i wydaje się, że to powinno im wystarczyć Wzdłuż brzegów płytkiego, kamienistego jeziora łowię kilka małych (do 2kg) szczupaków. Podmokły teren i trudno się chodzi. Wracam i idę w dół rzeki. Trzysta metrów niżej rzeka się rozlewa i wypłyca. Zaraz skręca w lewo o spada w dół po kamienistych bystrzach. Na napływie i poniżej wyjmuję kilka dużych lipieni, takich po 40 - 45 centymetrów. Kilka metrów w spokojnej wodzie dwa spore szczupaki. Z dołu rzeki wraca Maciek. Chwali się, że złowił lipienia 60cm. Kręcę nosem i pytam czy zmierzył. Nie ma miarki. Na oko ocenił i pokazuje długość na rękojeści muchówki. Wyjmuję miarkę i wychodzi około 50cm. To bardzo dużo jak na lipienia, ale w to wierzę. Wracamy do obozu.
Sasza szykuje obiad. Kilka szczupaków, dwa lipienie, dwa okonie i spora sieja złowiona przez Macka na muchę trafia po sfiletowaniu do maszynki do mielenia mięsa. Pierwszy raz widzę, żeby ktoś zabierał maszynkę nad rzekę. Smaży tych kotletów całą górę. Siadamy do stołu. Nasi gospodarze są fantastycznie sprawni. Kotlety, kasza i surówka z marchwi i pomidorów. Wszystko smaczne i błyskawicznie przygotowane na ognisku. Moja nadrzeczna kuchnia jest przy tym bardzo prosta i prymitywna.
Obżeramy się kotletami i zalegamy z uczuciem błogiej sytości. Jeszcze dwa szczupaki - prosi Sasza i będzie ucha na kolację.
Mierzę temperaturę wody - Plus 12 st.C. Ciepła, pewnie,dlatego taka obfitość szczupaków. Pojawiają się komary. Nie ma znacznie gorszej we współżyciu meszki. Za zimno dla niej. Smarujemy się stężonym (95%) DEETem (diethylo-Toluamid). W pełni skuteczny i działa ponad dwie godziny. Trzeba bardzo uważać i wycierać dokładnie ręce. To silny rozpuszczalnik organiczny. Dotknięcie zwilżoną DEETem dłonią rozpuszcza niektóre plastiki (np. obudowy aparatów fotograficznych) i może zostawić trwałe ślady. Mnie wylała się odrobina z butelki i rozpuściła obudowę kompasu. Użytkownicy Autanu przychodzą w łachę. Nie skutkuje. Leszek słabo wierzy w wynalazki i na wszelki wypadek zakłada na głowę moskitierę. Podwójnie ubezpieczony.
Montuję muchówkę (#8) i tonący sznur (V). Na przypon półtorametrowy kawałek grubego fluorocarbonu i wiążę wielki 12-centymetrowy streamer. Trudno się rzuca taką ciężką muchą. W zasadzie mogę to robić tylko z wiatrem.Wchodzę prawie po pas w wodę i szukam drapieżnika. Ryby zostały już mocno wystraszone naszymi występami i w głównej rynnie łowię tylko jednego okonia. Powoli przesuwam się w dół rzeki. Na wypłyceniu coś hałasuję w malutkiej cofce prądu pod drugim brzegiem. Daleko. Rzucam kilka razy i w końcu sięgam. Natychmiast skok i mam szczupaka. Spory przynajmniej 5 kg i na pewno metr. Próbuję jeszcze przez pół godziny, ale udaje mi się oszukać tylko dwa dwukilowe maluchy. Gramolę się na brzeg. Dosyć Robi się zimno i zbieramy się wokół ogniska. Temperatura spada do 6 stopni. Nad rzeką zbiera się cienka mgiełka. Woda cieplejsza od powietrza. Słońce chowa się za górą około północy, ale i tak jest jasno. Na kolację bardzo smaczna ucha. Ja jak zwykle muszę mocno dosolić.
Chowamy się w namiotach. Leszek narzeka, że twardo na karimacie. Komfortowo nie jest, ale może być znacznie gorzej - pocieszam go.
Wstajemy o dziewiątej. Saszki (tak nazwałem dla własnego użytku naszych przewodników) przygotowali kaszkę na mleku ( z proszku). Chyba naczytali się za dużo o zdrowym żywieniu amerykańskich turystów i usiłują na nas sprawdzić swoja wiedzę. Kategorycznie odmawiam i zabieram się za przygotowanie kanapek. Kaszkę z mlekiem ostatnio jadałem w przedszkolu. Potem już nikomu nie pozwoliłem sobie tego wcisnąć. Może to jakiś uraz z odległego dzieciństwa, ta kaszka?
Kawa stawia mnie na nogi. Rozglądam się wokół. Robert z Maćkiem stoją już w ujściu i męczą biedne szczupaczki.
Zwijamy namioty i pakujemy się. Pora ruszać. Bardzo jestem ciekaw tej rzeki. Właściwie nie ma dwóch takich samych. Sasza twierdzi, że mamy przed sobą ponad 90 progów i dwa wodospady. Sądząc po odcinku, który widziałem i łagodnych niskich górach wokół, te progi to raczej łagodne bystrza. Ale nigdy nie wiadomo, stare góry dają rzece więcej czasu na wyrzeźbienie niespodzianek. Zobaczymy.
Dzielimy się na trzy pontony. Z Igorem popłynie Felek z Markiem (nadal nic nie przeczuwa). Z Saszą płynie grupa wędkarskich maniaków, czyli Robert z Maćkiem. My z Leszkiem pakujemy się z Lioszą. Lioszka, sympatyczny człowiek przed trzydziestką - chirurg dziecięcy.
Odbijamy na końcu i staramy się trzymać daleko w tyle. Dzięki temu pontony z przodu nie psują nam widoków, a i ryby są mniej spłoszone.
Ponton jest duży i wygodny. Bagaże powiązane ze sobą leżą kupą na środku. Mały stelaż z wiosłami z tyłu. Z przodu zostaje wygodne miejsce dla dwóch ludzi. Kolor pontonu - ognisty pomarańcz - dla mnie jest trudny do strawienia. Rozumiem, że ze względów bezpieczeństwa. Łatwiej toto zobaczyć z samolotu. Niestety z bliska jest znacznie gorzej. Trudno, "wybora nieto".
Przepływamy przez bystrza i kilkaset metrów niżej wpływamy na płytkie zarośnięte rozlewisko. Rzucam dużym streamerem i udaje mi się wyholować niedużego szczupaka. Potem rzeka nabiera szwungu i wartko toczy się wąskim korytem.
Mijamy spore zastoisko wody obok małego bystrza. Stajemy poniżej i podchodzimy brzegiem. Na duże obrotówki (Blue Fox nr.6) wyjmujemy dwa dorodne szczupaki. Liosza radzi je zabrać. Będzie ich coraz mniej w dole rzeki, a do zupy są w sam raz.
Płyniemy dalej i próbujemy różnych patentów. Niestety jest płytko i łowimy tylko kilka niewielkich lipieni. Zaczyna padać i wieje silny zachodni wiatr. Temperatura spada do 7 stopni. Opatulamy się szczelnie.
Godzinę później stajemy przy ujściu rzeczki Lanaki. Stoją tam już oba pontony i chłopaki łowią lipienie w głębokiej rynnie na połączeniu rzek. Felek narzeka. Nie złowił dotychczas nawet małej rybki. Leje coraz bardziej i ruszamy dalej.
Wody jest więcej i rzeka ma szerokość ponad trzydziestu metrów i około metra głębokości. Bardzo przejrzysta. Dno z drobnych kamieni i żwiru. W korycie rzeki całkowite bezrybie, ale za każdym większym kamieniem i przeszkodą chroniącą przed prądem dyżurują lipienie. Piękne ryby. Ogon zabarwiony na rdzawo-brązowo, a płetwy, grzbietowa i brzuszne są niebieskawe posypane czerwonymi kropkami. Większość ryb jak spod sztancy (40 - 50cm), ale trafiają się też nieco większe. Po leniwych szczupakach, waleczne i pięknie skaczące lipienie to miła odmiana.
Na razie płytko i nie spodziewam się tajmieni. O szesnastej stajemy na wielkiej, żwirowej plaży. Rzeka zatacza szeroki łuk i podcina wysoką skarpę. Zmarznięci szybko rozpalamy ognisko i rozkładamy stół. Ciepła herbata i kanapki poprawiają samopoczucie. Sprawdzamy pozycje na GPSie. Do planowanego postoju została godzina spływu.
Ruszamy. Temperatura dalej spada i robi się naprawdę lodowato. Ryby też chyba marzną, bo biorą niemrawo. Przyznam, że jestem trochę zawiedziony. Rzeka płynie leniwie dużymi zakolami.
Chłód przenika aż do szpiku kości. Wiatr i ciągły deszcz po kilku godzinach robi swoje. Zapinamy się szczelnie i zakładamy rękawiczki. Byle do obozowiska. Chmury wiszą nisko, tuż nad głowami.
Widzę z daleka jak oba pontony lądują przy kamienistym brzegu. Dwadzieścia metrów dalej wpada do rzeki potok Dega. Siódma wieczór. Pierwszy nocleg na rzece.
Szukamy równych miejsc pod namioty. Są takie wzdłuż brzegu potoku. Rozbijamy namioty i zbieramy drewno na ognisko. No, nie wszyscy. Maciek w tym czasie obławia ujście potoku. Miejsce jest głębsze i wygląda obiecująco.
Przeraźliwy krzyk! Maciek... stoi z wygiętą w pałąk muchówką. Lipień to nie może być, a i miejsce nie wygląda na szczupaka. Tylko jedna ryba tutaj może tak wygiąć ciężką muchówkę (# 9) - Tajmien. Zbiegamy się wszyscy. Dołek jest niewielki. Dziesięć na dwadzieścia metrów i najwyżej półtora metra głębokości.
Ryba nie ucieka i Maciek nie próbuje jej na razie prowokować. Stoją naprzeciw siebie i czekają. Statyczna próba sił. Ryba nie wytrzymuje i piękny czerwony ogon wychyla sie ponad powierzchnię. Teraz już chodzi pod powierzchnią.
Skok! Wielki tajmien staje pionowo nad wodą jakby się podpierał ogonem. Masywny łeb i rozchylone pokrywy skrzelowe potęgują wrażenie. Potrząsa głową i spada ciężko w wodę. Krótka chwila, ale każdy już wie, że warto było jechać taki szmat drogi....
Jeszcze trzy, cztery minuty chlapania ogonem i mamy go pod nogami. Biegnę po podbierak. Normalnie chwytałbym go bogagripem, ale to pierwszy tajmien. Gdyby uciekł, Maciek by mi nie darował.
Ryba ląduje w siatce. Wziął na wielkiego mudlera w miedzianym kolorze. Chwytam go za dolna szczękę gripem i unoszę. Kiedy skakał był olbrzymem. Waży tylko osiem kilogramów, ale jest piękny. Zanurzam go w wodzie. Niech dojdzie do siebie przed sesją foto. Każdy chce mieć zdjęcie. To zrozumiałe, jest pierwszy. Mam nadzieję, że będą następne.
Wypuszczamy go i umyka jak strzała. Wszyscy gorączkowo obławiają okolicę. Ja też, chociaż wiem, że dołek mały i szanse na drugiego teraz żadne.
Cieplej się jakoś zrobiło. Czy może mi się tylko wydaje? Łowimy kilkadziesiąt sporych lipieni. Zmieniam przynętę na wielką, pięćdziesięciogramową wahadłówkę z bardzo dużą kotwicą. Niestety na nią też się rzucają te głupki.
Atmosfera się uspokaja i siadamy do kolacji. Ucha z porannych szczupaków. Tylko Robertowi coś się stało.... Stoi na środku przelewu i rzuca w nurt. Co kilka minut wyjmuje lipienia. Nerwowo wyciąga go żwir, w pośpiechu odpina i wrzuca do wody. Za chwilę następny....
Podchodzę i sugeruję mu kolację. Już idę - mówi.... i nie idzie. Dziwnie wygląda. Ma gorączkę? Słyszy bardzo słabo i wydaje mi się, że mnie nie widzi. Na szczęście dwadzieścia minut później częstotliwość brań spada i Robert z ociąganiem wraca.
Felek, ani wczoraj, ani dzisiaj nic nie złowił. Nie wiem jak to możliwe, ale to fakt. Stawiam go na brzegu, zakładam małą obrotówkę i każe wykonać 70 rzutów pod drugi brzeg. Powoli kręć korbką - mówię i wracam do ogniska.
Dziwne. Rzucił już dwadzieścia razy i nic, a kilkanaście metrów dalej Robert znowu męczy biedne lipienie. Felek chce już kończyć, ale presja grupy jest silna. Musi być 70 rzutów! - wołają. Pod koniec tury następuje cud! Felek ma rybę! Lipień 25 cm. Gromkie brawa i zachwyty. Ciekawe, że jeszcze nie złowiliśmy tutaj takiego małego. Nic to, w końcu to też ryba.
Koło północy jest plus 5 stopni i para leci z ust. Całkiem nieźle jak na środek lata. Nad rzeką podnosi się poducha mgły. Maciek znika z muchówką w dole rzeki. Ja zagrzebuję się zadowolony w ciepłym śpiworze. Nikt mnie teraz nie zmusi do łażenia za rybami. Śpiwór jest teoretycznie przeznaczony do minus 8, ale tak dzisiaj zmarzłem, że śpię w nim prawie kompletnie ubrany.
Rano jest cieplej - 7 stopni, ale pada deszcz. Niebo ołowiane. Nie chce się wychodzić z namiotu w taki dzień, ale nie ma rady. Wygrzebuję się po dziesiątej. Ognisko płonie i woda się już gotuje. Gorąca kawa to jest to, czego potrzebowałem. Chętnie bym się umył, ale lodowata woda nie zachęca. Ochlapuję tylko twarz i ręce. Schodzą się: Leszek, Marek i Felek. Marek narzeka na śpiwór, który dla niego kupiłem. Zmarzł w nocy. Wcale nie było tak zimno w nocy. Podejrzewam raczej skutki wczorajszego wyziębienia na pontonie.
Robert z Maćkiem jak zwykle śpią. Robert zawsze śpi długo, a Maciek buszował w nocy nad rzeką. Wokół leżą porozrzucane części jego ubrania. Wpadł do wody - mówi Igor. Budzimy ich na śniadanie. Dzisiaj ubieramy się cieplej. Kalesony, spodnie z polaru, podkoszulka i dwie polarowe bluzy. Na wierzch wodery i kurtka z kapturem.
Można ruszać. Wiatr mocno zacina deszczem. Rzeka przyśpiesza i ma teraz typowo podgórski charakter. Dużo łagodnych bystrzy. Mimo padającego od wczoraj deszczu, woda jest krystalicznie czysta. Wpływamy w szerszą dolinę i rzeka dzieli się na odnogi. Lipieni jest prawdziwe mrowie. Prawie każdy rzut kończy się atakiem.
Zagniatamy z Leszkiem zadziory kotwic, żeby nie kaleczyć za mocno ryb. Większość ryb daje się doholować, a uwalnianie przebiega teraz gładko. Powoli przestaje padać i zza chmur pokazuje się słońce.
Mierzymy temperaturę wody - 9 stopni. Spadła o trzy stopnie, w porównaniu z górnym odcinkiem. Wszystko tutaj jest jakoś na opak. Normalnie temperatura się podnosi w miarę spływu wody, a tutaj opada. Zmarzlina? No tak. Roztapiająca się wieczna zmarzlina zasila rzekę i wpadające do niej potoki lodowata wodą.
Mijamy się z Markiem i Felkiem. Felek złowił dzisiaj dwadzieścia lipieni i wygląda jak prawdziwy łowca zwierząt. Przejmują od nas patent z zaginaniem zadziorów. Felek nie chce już łowić lipieni. Za dużo tego "chwastu" - mówi. Teraz domaga się "pielmienia" (tajmienia?!).
Na razie płytko i małe ma szanse. Swoją drogą dziwne, że nie ma Lenoków (syberyjskie pstrągi), ale Saszka mówi, że za kręgiem polarnym są bardzo rzadkie.
Stajemy na kamienistej plaży na herbatę i przegryzkę. Robert z Maćkiem suszą swoje Canony nad ogniskiem. Zanim ruszymy dalej, grzebię w pudełkach z przynętami. Próbuję znaleźć coś, czego nie będzie atakował lipień. Piętnastocentymetrowy ripper z główką 60g wygląda obiecująco.
Góry podchodzą bliżej. Rzeka zwęża się i nabiera szybkości. Wpływamy na piękną kaskadę skalnych progów ( III klasa WW). Stajemy poniżej nad głęboką na pięć metrów jamą. Podręcznikowe miejsce dla tajmienia. Rzucamy i pełna klapa. Lipienie i lipienie. Moja wielka guma też do kitu - wyjmuję przyczepionego do niej czterdziestocentymetrowego lipionka. Co ma w głowie taka ryba? Przecież nie przełknie takiej dużej przynęty.
Dalej płyniemy pięknym, szybki odcinkiem, lawirując w gęstwinie wystających ponad powierzchnię wody głazów. Znowu grzebię w pudełku i znajduję bardzo starą ( 30 lat - samoróbka) skręconą wahadłówkę. Prawdziwa rewelacja! Nie ruszają jej!
Woda jest tak przejrzysta, że niezależnie od głębokości widać każdy szczegół na dnie. Zwykle w głębszych miejscach górskich rzek , woda wpada w odcienie błękitu lub zieleni. Tutaj nie, jest klarowna jak destylowana.
Wieczorem wpływamy w krótki, skalisty kanion. Dno tworzy lita skała, na której leżą wielkie kanciaste, odłamane z brzegów bryły bazaltu. Wyjmuję przynętę z wody i nagle widzę z tyłu cień. Plusk wody i umykający czerwony ogon tuż obok naszej burty. Są!
Dobijamy do skał i szybko rzucam w tamtym kierunku. Powolutku prowadzę antyczne żelastwo. Daleko, na środku rzeki. Silne uderzenie i od razu wyskok ponad powierzchnie! Gorączkowo luzuję hamulec. Niech się najpierw zmęczy. Po kilku minutach podprowadzam go do burty i chwytam gripem za szczękę. Olbrzym to nie jest. Waży tylko 4 kg, ale wielka przyjemność.
Przepływamy na drugą stronę rzeki. Tam można chodzić wzdłuż brzegu. Dwieście metrów niżej wpada do rzeki duży dopływ. Tam rozbijemy obozowisko. Liosza odpływa, a my z Leszkiem zostajemy - zapolować na tajmienie.
Wreszcie zakładam mysz. Pływająca imitacja (12 cm długości) obklejona futrem i uzbrojona w dwie mocne kotwice. Rzucam w górę rzeki i bardzo wolno ściągam po powierzchni, starając się, aby wyglądała jak prawdziwa, płynąca mysz. Kilkanaście rzutów i brak reakcji. Jeszcze raz i daleko na środku rzeki gwałtowny atak! Bryzgi wody, skacząca ryba i pulsujący ciężar na końcu wędki. Powoli holuję, ale bez ceregieli. Tajmien 3 kg.
Kilkadziesiąt rzutów i zmieniam przynętę. Nie ma chętnych na myszkę? Zakładam antyczną wahadłówkę. Rzucam i powoli kieruję się do obozowiska.
Silny atak! Tym razem bez wyskoków, ale czuję, że ryba jest większa. Staram się utrzymać ją w górze. Ostre głazy na dnie grożą przetarciem plecionki. Ryba powoli słabnie. Tym razem 6 kg. Piękna. Trzymam ją przez chwilę w nurcie i uwalniam. Pora na kolację. Leszkowi, na razie nie udało się spotkać tajmienia. Sto metrów niżej spotykamy Roberta. Złowił dwa.
Brniemy przez wartki potok. Miejscami trudno ustać na nogach. W miejscu, gdzie wpada do rzeki, kryształowa głębia i mrowie lipieni. Marek z Maćkiem i Felkiem obławiają to miejsce skrupulatnie. Same "chwasty" - narzekają.
Rozbijamy namioty na drobnym, "miękkim" żwirku. Mało jest tak pięknych miejsc na świecie. Przez trzysta metrów wyrytego w skałach koryta, rzeka wlewa się do jeziorka o średnicy około stu metrów. Do niego wpada od północy szeroki na piętnaście metrów potok (Haran Magył). Woda pędzi w nim jak szalona. Na bardzo długim widocznym po horyzont odcinku, spadek stale utrzymuje przynajmniej 20%.
Filetujemy lipienie i jednego, małego tajmienia dla smaku. Żal je zabijać. Mało ich i są już na wagę złota. Z oddali widzę, że Maciek przeszedł potok i holuje sporą rybę.
Rozpalamy ognisko i smażymy filety. Część lipieni Sasza przyrządza na surowo, z solą i cukrem. Jeszcze starczyło na ugotowanie uchy. Filety z tajmienia łatwo odróżnić na patelni. Są lekko różowe i maja bardziej spoiste mięso. Palce lizać!
Temperatura szybko spada do 5 stopni. Woda w rzece musi mieć zbliżoną temperaturę, bo nie widać dzisiaj mgły, za para leci z ust.
Zachęceni wieczornymi sukcesami wędrujemy wszyscy na skalny odcinek rzeki. Leszek ćwiczy cierpliwie mysz. Nie ma akcji. W nocy ryby są tutaj dość mało aktywne. Noce? Jakie noce? Cały czas jest jasno i można czytać gazetę. Tyle, że trzeba ją mieć.
Wracamy. Pora spać. Ładujemy się do namiotu i tylko Robert samotnie sterczy pod plandeką. Maciek oczywiście polazł gdzieś na ryby i znowu nie rozbili namiotu. Maćkowi szkoda czasu na takie nudne czynności? Robert rozpoczął strajk? Ile razy można rozbijać samemu namiot? Zimno. Suwak i spać.
Wstaje o dziewiątej. Zimno jak cholera, ale przynajmniej nie pada. Saszki próbowali w nocy łowić, ale bez efektów. Powoli wszyscy wygrzebują się z namiotów. Tylko Maciek z Robertem chrapią. Rozpalamy ognisko, a Igor z wprawą zawodowego kucharza piecze stos blinów. Obżeram się do wypęku i wędruję w górę rzeki. Łowię starym żelastwem, a Leszek rzuca myszką. Z daleka widzę, jak spora ryba wychodzi do powierzchni i ogląda mysz, ale nie atakuje.
Zakładam duży wobler z wiatraczkiem i ściągam go po powierzchni wody. Też mam wyjścia, ale widzę tylko grzbiet spławiającej się kilkukilogramowej ryby. Nawet nie dotknęła. Leszek coś złowił na mysz! Przybiegam i oczom nie wierzę.
Lipienie zwariowały! Atakują nawet taką dużą mysz! Wracam do żelastwa i próbuję prowadzić głębiej. Tracę błystkę i dwa woblery na zaczepach. Szkoda tej błystki. Drugiej takiej już nie znajdę. Wszyscy wstali i zwijają namioty.
Ruszamy koło południa. Rzeka płynie coraz szybciej. Lipienie są w każdym głębszym miejscu rzeki. Poniżej bystrzy, próbujemy łowić dużymi wahadłówkami i wielkimi obrotówkami Leszka ( na oko +8), ale nie ma śladu tajmienia. Może mają długie przerwy pomiędzy posiłkami? Na brzegach zaczynają się pojawiać pierwsze brzozy. Słońce wygląda zza chmur i robi się cieplej. Zrzucamy kurtki i zdejmujemy kolejne warstwy.
Około czwartej stajemy na przekąskę. Maciek zauważa, że lipienie zbierają coś z powierzchni. Wziąłem jego muchówke z założonym chrustem i zacząłem rzucać. W ciągu dwudziestu minut złowiłem kilkanaście standartów (plus - minus 40cm). Piękne łowienie! Przerwa w braniach.
Przegryzam, co nieco i wracam nad wodę. Znowu są! Biorą nawet jeśli mucha smuży! Trzeba ruszać. Sasza wytypował dzisiaj na nocleg ujście dużego potoku. Mamy do niego, co najmniej trzy godziny spływu. Zakładam pływający sznur na moją ósemkę, ale z Leszkiem za plecami trochę się boję rzucać. Mijamy wiele obiecujących miejsc i nic.
Dopływamy do ujścia potoku. Miejsce interesujące, ale nie na obozowisko. Brzeg usłany dużymi kamieniami o średnicy od 30 do 50 cm. Nie da się na tym rozbić namiotów i spać. Płyniemy dalej i dwa kilometry niżej znajdujemy płaskie półki skalne. Tu rozbijamy obozowisko.
Jest ciepło, prawie 15 stopni i zlatują się natychmiast chmary komarów. Deet robi swoje, ale niektórzy dodatkowo zakładają moskitiery. Jak zahipnotyzowany chodzę wzdłuż brzegu i próbuję łowić na suchą muszkę. Nawet Marek się zachęcił i wyjmuje swoją muchówkę z tuby. Maciek nawinął mu podkład, sznur i wpiął w pudełko rój muszek.
Teraz wszyscy po kolei rzucają muchą i zaczyna się robić niebezpiecznie. Z tyłu za muszkarzem ma się rozumieć. Wieczorem, lipienie stopniowo przestają żerować i można wreszcie spokojnie usiąść przy ognisku.
Chłopaki rozpalają nodię - syberyjskie ognisko. Na żar układa się stosik, ściśle do siebie przylegających pni. Dostęp tlenu do wnętrza jest utrudniony i ogień pali się bardzo powoli i długo.
Robert znowu suszy Canona. To już się zrobiła codzienna tradycja - wieczorne suszenie Canonów.
Maciek około północy wybiera się znowu na ryby. Chcę wrócić nad ujście potoku. Wygląda groźnie i profesjonalnie. Wszystkie, liczne kieszenie kurtki ma wypchane do bólu.. Pudełka, pudełeczka, szpulki z żyłką, zapasowe sznury, sznurki i sznureczki. Nie wiem zresztą dokładnie, co on tam jeszcze nosi, ale podejrzewam, że on sam dobrze nie wie. Kiedy zaczyna czegoś szukać, wyrzuca z kieszeni nieprawdopodobny stos gratów, prawdopodobnie w większości zupełnie niepotrzebnych. No, ale skoro lubi to wszystko z sobą nosić?
Sposoby przechowywania żyłek ma jeszcze bardziej zadziwiające. Dzisiaj na przykład, jakaś żyłka wybiega zza kołnierza kurtki, na plecach i niknie w lewej kieszeni na piersi. Znika tylko na chwilę, bo zaraz wynurza się i szerokim łukiem opada do lewego buta znikając w nim na dobre. Gdzie jest koniec , a gdzie początek?! I gdzie jest krążek? W bucie?!
Zaczyna padać, kiedy Maciek znika wśród nadbrzeżnych kamieni. Siedzimy jeszcze godzinkę przy ognisku i deszcz przegania nas w końcu do namiotów.
Wstajemy około dziesiątej. Czuje się zmianę. Wiatr się odwrócił i wieje z południowego wschodu. Upał - ponad 15 stopni. Wokół jak zwykle porozrzucane mokre elementy ubrania. Rozkręcony Canon suszy się na stole. Maciek znowu się skąpał? Nie wiadomo, bo oczywiście śpi.
Bez litości budzimy go na śniadanie. i ochrzaniamy na dzień dobry. Tutaj nie Dunajec! Samotne kilkugodzinne wędrówki brzegiem rzeki poza zasięgiem wzroku innych mogą się skończyć tragicznie. Wystarczy wpaść w głębszą wodę i nikt go stamtąd nie wyciągnie. Temperatura wody 6 - 7 stopni i silny nurt zostawiają człowiekowi mało czasu. Można też skręcić, albo złamać nogę między kamieniami i nikt go nie usłyszy do rana. Chyba powoli coś do niego dotarło, bo samotne nocne wycieczki się urwały.
Zbieramy się i wskakujemy na pontony. Wody przybywa, ale nadal czysta. Mijamy liczne progi i bystrza, a pod nimi głębokie na 2 -3 metry doły. Wymarzone miejsca dla tajmieni. Niestety tylko lipienie i lipienie.
Stajemy na przegryzkę na szerokiej plaży. Tradycyjna suszyłka Canonów przy ognisku. Wodery Maćka ciekną mimo wczorajszego klejenia stóp. Nie ma problemu. Wyjmuje za chwilę zapasowe! Miał je w kieszeni? Możliwe. My nie mamy zapasowych, a co najwyżej łatki i klej na wszelki wypadek.
Ruszamy. Poniżej jednego z progów widzę sporą głębię z dużymi głazami na dnie. Stajemy przy brzegu na kilka minut. Rzucam w spieniona wodę ciężką wahadłówkę. Poniżej Leszek wypuszcza myszkę. Mam! Nareszcie! Ląduję rybę po kilku minutach. Ma pięć kilogramów.
Liosza robi sobie jaja i woła przez radio, że mamy dwudziestokilowca. Na drugim brzegu jak spod ziemi wyrastają sylwetki. Zgadnijcie czyje? Wypuszczam rybę i spływamy w dół. Piękny kawałek rzeki. Po prawej wysokie urwisko skał. Woda głęboka na co najmniej 3 metry z dużymi kamieniami na dnie. Powinny być w takim miejscu większe ryby, a są tylko lipienie. Gdzie one są te wielkie?
O siódmej stajemy powyżej wodospadu. Woda spada z wysokości dwóch metrów i tonie w bardzo głębokim oczku o średnicy pięćdziesięciu metrów. Przenosimy brzegiem wędki, aparaty fotograficzne i kamery. Zakładamy kamizelki i szykujemy się do przejścia wodospadu.
Nie ma Maćka. Stoi na dole naprzeciw wodospadu i rzuca wielką obrotówką, którą wyszabrował od Leszka. Krzyki! Chyba ma coś dużego, bo wszyscy się zbiegają. Rzeczywiście duża ryba. Na oko 130 cm. Doprowadza ją na płytką wodę. Ośmiu ludzi stoi wokół i patrzy. Gadają, krzyczą, filmują....
Zamieszanie jak na arabskim targowisku. Ryba nie jest w ciemię bita. Ucieka na płyciznę prosto pomiędzy nogami ludzi. Szoruję po dzesieciocentymetrowej wodzie jak wąż i odpływa w sina dal. Przetarła plecionkę na kamieniach. Maciek zwykle dość małomówny, dał tym razem pokaz krasomówstwa, ale nie będę przytaczał....
Wracamy do pontonów. Szybki napływ i spadamy w białą czeluść. Z boku wyglądało to gorzej. Duży ponton ześlizguje się w dół pod kątem czterdziestu stopni i miękko ląduję na spienionej w dole wodzie. Trochę piany wpada za kołnierz i do rękawów.
Oceniałem ten próg na IV stopień WW, ale Sasza mnie poprawia: trzeci lub najwyżej trzy plus - mówi. To dlatego, że w dole nie ma żadnych niespodzianek - wstecznych fal, ani wystających kamieni.
Głębokość pod wodospadem oceniamy na 8 - 10 metrów. Zostaniemy tu na noc i stajemy w zatoczce po prawej. Najbliższe miejsce nadające się pod namiot znajdujemy sto metrów dalej, u podnóża kamienistego wzgórza. Rozstawiamy namioty i wracamy nad głębię.
Próbujemy wszystkiego. Leszek łowi swojego pierwszego tajmienia. Nieduży, około 2 kg. Potem Robert jeszcze dwa. Ja próbuję najpierw wobler z wiatraczkiem i mysz. Też łowię dwa.... ale lipienie.
Przepływamy pontonem na drugi brzeg, ale nie ma efektów. Taka głębia! Powinny tu stać tajmieni jeden obok drugiego....
Ciepło. Rozbieram się i biorę partiami kąpiel. Partiami, to znaczy zanurzam się po kawałku i szybko wyskakuję. Woda ma kilka stopni, ale po kilku dniach na rzece nastąpiła adaptacja. Pierwszego dnia nawet ręce było trudno umyć, a przecież woda była cieplejsza. Jeszcze tydzień i będziemy mogli pływać.
W nocy jeszcze cieplej i śpię w rozpiętym śpiworze. Rano, wiatr ze wschodu grzeje jak z rozgrzanego pieca. Myję głowę. Liosza widział w nocy ogromnego tajmienia kręcącego się przy samym progu.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.