My rozpakowywaliśmy się, a piloci korzystając z chwili przerwy wyciągnęli wędki i zaczęli rzucać blachami w wodę. Spojrzałem w ich stronę z zazdrością, a zarazem z zaciekawieniem. Zazdrością, bo pomyślałem, że pewnie oni wyciągną wszystkie ryby i pojadą, a z zaciekawieniem, bo ciekaw byłem jak im pójdzie. Po kilku pośpiesznych rzutach i kilku zmianach przynęt nasi szoferzy zrezygnowali z dalszego łowienia. Odlatywali. Pozostaliśmy sami nad rzeką.
Uwinąłem się najszybciej i jako pierwszy stanąłem nad wodą. Trochę skonsternowany, bo przecież oni już rzucili ze 20 razy i nie złapali żadnej ryby. W ręku trzymałem morską muchówkę w klasie 9’ którą przeciążałem głowicą #10, a na końcu dowiązałem zonkera na haku 4/0. Wziąłem zamach wysnułem jakieś 15 metrów linki rzutowej i położyłem muchę tuż za małą zbyrką. Niedługimi ale energicznymi szarpnięciami zacząłem ściągać streamera. I nagle …. Nic. Pomyślałem musi być cienko, pierwszy rzut i nic? Jednak ponieważ nie zrażam się szybko powtórzyłem czynność po raz drugi w połowie trasy przepływu stremera poczułem wyraźne zatrzymanie, szarpnąłem, siedzi. Podniosłem wędkę do pionu i w tym momencie puściło. O cholera ! pomyślałem. Pospiesznie wyciągnąłem streamera z wody, a tu na haku … glony. Podłamało mnie to, czyżby Norylsk powrócił? Nie to niemożliwe. Muszę zmienić stanowisko.Przeszedłem jakieś dwa metry w górę rzeki, a muchę zaprezentowałem tuż nad zbyrką. Ściągam i sytuacja się powtarza, w połowie drogi streamera znowu glony. Zniechęcony, ściągam muchę a tu nagle glony zaczynają walczyć, odpływają to w górę to w dół, przytrzymują muchę. Humor od razu mi się poprawił. Wiedziałem, że ryba nie ma ze mną szans. Takim zestawem to i z tarponem sobie poradzę, a co dopiero z może nawet dużym okoniem. Okoń miał ponad 30 cm ale był wypasiony. Ryba ta mi dała wiele radości a moich kolegów zmobilizowała do wędkowania tak, że już po chwili wszyscy jak jeden mąż staliśmy na brzegu i rzucaliśmy czy muchą czy blachą. I wszyscy mieliśmy efekty, co chwilę padał to okoń, to szczupak.
Ja zszedłem poniżej na bystrze, które wyglądało naprawdę obiecująco. Tam dalej sprzętem godnym marlina łowiłem lipienie, ale jakie Lipienie ich płetwa grzbietowa był tylko trochę mniejsza niż ta marlinowa. Myślę, że takich rozmiarów marlin by się nie powstydził. Miały powyżej 50 cm były pięknie ubarwione a walczyły naprawdę zaciekle. Z marlinem miały jeszcze jedno wspólne - brały na muchy typu Marlin Killer, czyli wykonanego głównie z fleszu blisko 20 cm streamera na haku 4/0.
Tuż poniżej bystrza był dół, w takim dole można złowić tylko jedno Tajmienia – pomyślałem. Zmieniłem sznur na pływającego Pike dowiązałem mysz na haku 10/0, wysnułem z 15-20 metrów sznura i rzuciłem na spokojną wodę okalającą główny nurt tuż przy brzegu. Chciałem sprawdzić jak pracuje moja myszka, jednak nic z prób nie wyszło, bo nagle woda się zagotowała a za muchę trzymał blisko metrowy szczupak. Szczupak na muchę to fajna rzecz, ale odhacza się go koszmarnie. Gdy już uporałem się z tą czynnością położyłem muchę na środku dołu w największym nurcie. Ściągam a tu woda gotuje się po raz drugi i nie zacina. Powtarzam rzut, woda się gotuje, zacinam, siedzi, podnoszę wędkę do pionu i już wiem, że nie jest to tajmień, chyba że niemowlę. Ryba rzeczywiście niemowlęciem tajmienia nie jest. Okazuje się, że to lipień, co więcej nieduży.
Ten i następne złapane na mysz lipienie, miały konsekwencje dla moich dalszych poczynań wędkarskich na Taimyrze. Ponieważ nie zależało mi na łapaniu lipieni, a pierwowzoru przynęty nie widziałem, zarzuciłem tą metodę, a szkoda ponieważ w jeden z ostatnich dni spostrzegłem całe mnóstwo myszy i kto wie jak ten wyjazd by wyglądał jak bym więcej wiary pokładał w tej właśnie przynęcie.
Ale wracając do pierwszego dnia pobytu na Gorbiaczinie, tego dnia wydarzyło się jeszcze coś, co miało dla mnie konsekwencje podczas całego pobytu nad rzeką. Otóż gdy wróciłem chłopaki już zaspokoili swój pierwszy głód związany z łowieniem ryb. W obozowisku leniwie płynął czas, tylko od czasu do czasu ktoś wchodził do wody, wyciągał szczupaka i wracał do stołu, sowicie zastawionego przez Saszę i drużynę. Jedynie Sławek, tym razem z muchą nie odstępował wody. Przyglądał mu się z zaciekawieniem Robert. W chwili gdy Sławek odłożył na moment muchówką, Robert chwycił jego kij i zaczął stawiać swe pierwsze kroki z muchą. Wychodziło mu to dość nieporadnie, ale nie ma co się dziwić. XP 890-4 d tego głowica #9 to z pewnością nie jest odpowiedni zestaw na początek. Postanowiłem mu pomóc. Uzbroiłem moją drugą muchówkę, XP 596 – 4, I poszedłem udzielić mu kilku wskazówek. Sprowadziłem Roberta na to bystrze, które owocowało tyloma lipieniami. Założyłem normalnej wielkości zonkera wykonałem dwa czy trzy rzuty pokazowe i oddałem wędkę Robertowi. Na efekty nie musiał długo czekać, ciągnął lipienia za lipieniem. Ponieważ dobrze sobie radził postanowiłem zostawić go w samotności z lipieniami. Wróciłem do obozu zjadłem, popiłem, usiadłem na kamieniach i zauroczony surową urodą miejsca, z błogością obserwowałem jak raz po raz ktoś wchodzi do wody, rzuca i wyciąga rybę. Po jakiejś pół godzinie, tych sielankowych obserwacji przyrody z za krzaków wyłoniła się postać Roberta. Pytam I jak ci poszło? Robert odpowiada „dobrze”. Złapał jeszcze kilka lipieni, jednak widzę, że na jego twarzy zaczyna malować się niezrozumiałe dla mnie zażenowanie.
Po chwili dodaje: „wiesz, ale sznur mi popłynął”.
Sznur? pytam nie do końca jeszcze rozumiejąc, co się stało.
„Tak” - odpowiada.
Jak?!.”
No wiesz lepiej mi wychodziło spuszczanie sznura do wody niż rzucanie i wypuszczałem sznur aż w pewnym momencie odwiązał się i odpłynął”. Ale zaraz dodał „ możemy iść poszukać”. Poszukiwania zakończyły się fiaskiem. No cóż trudno znaleźć w wodzie ciemny sznur tonący, który z natury rzeczy tonie.
Zguba sznura była dla mnie o tyle bolesna, ze był to jedyny sznur tonący jaki miałem do lekkiej wędki i planowałem używać go podczas spływu na pontonie. Łowienie moją Tajmieniówką z głowicą było o tyle ryzykowne, że jeśli przypadkiem podczas rzutu zahaczyłbym któregoś z współtowarzyszy na przykład o ucho, to ucho to zaprezentowałbym rybie razem z muchą.
W pierwszym obozowisku, zostaliśmy jeszcze jeden dzień ciesząc się z łowienia szczupaków, okoni i lipieni. Udało mi się złapać jeszcze na zonkera sieję. Jednak nie przyjechaliśmy tu, aby łapać jakieś szczupaki czy lipienie, mi przynajmniej chodziło o króla tych wód o tajmienia.
A na wymarzonego tajmienia przyszło nam jeszcze trochę poczekać. Spływaliśmy na pontonach około 8 godzin dziennie i pomimo licznych wysiłków jedyna naszą zdobyczą pozostawały lipienie i szczupaki. Do pierwszego kontaktu z tą właściwą rybą doszło trzeciego dnia. Miało to miejsce na naszym pontonie. Pod koniec spływu nagle, z nieoczekiwaną siłą w blachę Roberta uderzyła ryba. Nikt nie miał watpliwości, że tym razem to tajmień. Siła z jaką szarpnął przynętę była zbyt duża aby mogło to być coś innego. Sterujący pontonem Sasza, gdy tylko zauważył, zmagania Roberta skierował nas w kierunku brzegu. Robert podniecony walczył z rybą, tajmień wyskoczył i naszym oczom ukazała się piękna, ważąca około 6 kg sztuka. Ten wyskok był jedynym momentem, w którym mogliśmy przez chwilę podziwiać tę piękną rybę, tuż potem trach i pękła żyłka.
Jakieś 300 metrów poniżej miejsca gdzie Robert miał przygodę z Tajmieniem zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy obóz. W tym miejscu do Gorbiaczina wpadał mały dopływ. Zaczęliśmy łowić. Robert poszedł w górę rzeki, a ja i reszta ekipy obławialiśmy ujscie potoku. Założyłem opisywanego wcześniej fleszowego steamera i zacząłem rzucać w poprzek prądu. Wykonałem jakieś 10 –15 rzutów wyciągając jednego czy dwa lipienie, gdy nagle krzyknąłem jest! Wiedziałem, co mam na końcu kija. Ryba po krótkim przytrzymaniu przynęty powoli ruszyła, mój kij doskonale amortyzował jej szarpnięcia. Miałem na wędce dużego Tajmienia. Zmagania z rybą były szalenie widowiskowe, zostały szybko dostrzeżone przez moich kolegów. Zbiegli się wszyscy i poczułem się trochę jak gwiazda filmowa otoczona fotoreporterami. A sytuacja była jak żywcem wyjęta z doskonale wyreżyserowanego filmu. Tajmień po kilku odejściach zaczął jeździć na ogonie wyskakiwał kilka razy, otwierając szeroko swój pysk i
demonstrując swe piękne, silne ciało. Tak naprawdę nie jestem w stanie opisać uczuć jakie przeżywa wędkarz w momencie gdy ponad metrowa ryba zaczyna jeździć mu na ogonie.To trzeba przeżyć samemu. Tym razem dane mi było zwycięstwo w walce pomiędzy wędkarzem i rybą. Po zrobieniu kilku zdjęć tajmień wrócił do wody.
Tego dnia worek z tajmieniami został rozwiązany. Pomimo tego, że ani ja ani nikt z moich współtowarzyszy w pamiętnej miejscówce nie złapał już ani jednego, to podczas następnych dni naszej podróży rzeka dzieliła się z nami tymi pięknymi rybami. Nazajutrz sytuacja się powtórzyła.Tuż Sławek wyciąga parę tajmieni, takich po 2-5 kilogramów. Robert również ma rybę. Podczas gdy ponton Sławka pozostał nad dopływem, pozostałe dwa spłynęły niżej gdzie planowaliśmy rozbić nowy obóz. Wskoczyłem do wody i po dwudziestu rzutach siedzi, na oko jakieś 8 kilogramów. Walczy wspaniale jak poprzednie, demonstrując odjazdy, skoki. Po wykonaniu jednego ze swych salt mortale odpina się i tyle go widzę. Wracam do obozu gdzie czeka już na nas jak zwykle smaczna kolacja, przygotowana przez Saszę. Dziś jest solanka, tuszonka i inne smakowitości. Wszyscy się zajadają przysmakami nie zważając na kalorie. Ja również odjadam się tak skutecznie, że po powrocie ze spływu do domu waga wykazuje dodatkowe dwa kilogramy nadwagi.
Tym razem nie czekałem na podanie herbaty z czerwonym korzeniem – to taki syberyjski żenszeń, wstałem od stołu i poszedłem na spotkanie z Tajmieniami. A moj upór po raz kolejny został wynagrodzony. Udaje mi się złapać 2 blisko 10 kilogramowe ryby. Wróciłem do obozowiska około 2 rano, z jednej strony zadowolony z połowu, a z drugiej czując lekki niedosyt, przecież ja miałem nadzieję na naprawdę dużą rybę. Może nie taką 100 kg ale przynajmniej około 30 kg. Mój niedosyt już niedługo, bo następnego dnia miał zostać zaspokojony.
Po spakowaniu bagaży i załadowaniu ich na pontony spływaliśmy w dół rzeki, podziwiając piękno tamtejszej przyrody i oczywiście łowiąc lipienie, których jest tam do obrzydzenia. Od czasu do czasu ktoś łowił niedużego tajmienia. Rozbicie obozu zaplanowaliśmy w miejscu poniżej wodospadu. Wodospad był na tyle duży, że ze względów bezpieczeństwa musieliśmy spłynąć pustymi pontonami, wcześniej przenosząc cały sprzęt na plecach. Podczas gdy kolegów pochłonęła podnosząca poziom adrenaliny przeprawa przez wodospad, ja zauroczony miejscówką poniżej, rozpocząłem poszukiwania Tajmienia.
Zaraz za wodospadem znajdował się bardzo głęboki dół, otoczony wstecznymi prądami, które powracając zabierały olbrzymie masy wody z powrotem pod kaskadę. Po drugiej stronie brzegu oddalonego jakieś 70 metrów od miejsca, w którym się znajdowałem, rzeka niosła całą wodę w dół tworząc nurt dość spokojny, ale o dużym uciągu. Takie miejsca to ulubione żerowiska tajmieni. Z nadzieją, że gdzieś tam w dole czai się ten długo wyczekiwany, rozpocząłem poszukiwania. Po kilku rzutach miałem już na koncie jakieś lipienie, ale tajmienia ani ogona. Wszedłem do wody stając na wystającym nad wodą głazie. Znowu rzut, nagle jest. Ryba uberzyła I od razu było wiadomo, że jest to kolos. Skąd wziąłem taką pewność? Nie wiem, po prostu takie rzeczy się czuje. Uderzenie dużej ryby jest na tyle inne, że odczuwa się to podświadomie. Ja na moje wytęsknione branie zareagowałem drgawkami prawej nogi. Czując jak ryba spokojnie przepływa starałem się jednocześnie powstrzymać napływ adrenaliny, który całej sytuacji towarzyszył. Przez około pięć minut od zacięcia, hamując podniecenie, maksymalnie skupiony spokojnie holowałem rybę. Nagle niespodziewanie gwałtownym ruchem tajmień wyskoczył nad powierzchnie i moim oczom ukazała się największa ryba jaką kiedykolwiek miałem na kiju. Popis ryby pierwszy zauważył Marek zawiadamiając pozostałych uczestników spływu. Już po chwili zostałem otoczony przez tłum kolegów. Wszyscy z niedowierzaniem przyglądali się walce. Wszystkimi siłami starałem się ściągnąć tajmienia do brzegu. Po jakiejś chwili miałem go już pod nogami. Wskoczyłem do wody starając się go złapać rękami. Jednak ryba była zbyt duża, machnięciem ogona wyrwała się z moich dłoni I szybko odpłynęła w głębinę. Walka rozpoczęła się od nowa. Przez kilka minut ściągałem szamoczącą się gwałtownie rybę. Tym razem stanąłem już bliżej brzegu, aby mieć lepszą pozycję do lądowanie ryby. I znów po chwili moich wyczerpujących wysiłków ryba znalazła się na wyciągnięcie ręki. Razem ze mną w wodzie stała cała ekipa, a tajmien kotłował się pomiędzy naszymi nogami. Uchwyciłem go za głowę kierując w stronę brzegu .Moje posunięcie było właściwe. Tajmień wpłynął pod sam brzeg, pozostawało go tylko przenieść na pobliskie kamienie, odhaczyć, zrobić zdjęcie i wypuścić. Jednak tak się nie stało. Stojący przy brzegu Sasza , Igor i jeszcze ktoś, nie pamiętam, wszyscy chcieli pomóc, więc próbowali wypchnąć rybę nogami na brzeg. Widząc co się dzieje, obawiałem się, że niczym dobrym to się nie skończy. Podskoczyłem próbując złapać tajmienia za pysk, uchwyciłem go jedną ręką, bo w drugiej trzymałem wędkę. W tym momencie jeszcze nie wiedziałem, że żyłka przetarła się. Szamoczący się desperacko tajmień machnął ogonem wyrwał się z mego uścisku, skierował się jednym ruchem w głębinę, i tyle go widzieliśmy. Wśród obecnych zapanowała cisza, tylko ja wyrażając swą rozpacz krzyknąłem w stronę odpływającego tajmienia parę epitetów o nim samym i jego matce.
Musiałem ochłonąć przysiadłem na kamieniach i przez jakąś godzinę rozmyślałem o tym co się stało. To była największy Hucho Taimen z jakim się zetknąłem tak blisko. Oceniliśmy go na 25-30 kilogramów, a wierzcie mi takich ryb nie ma wiele. Spotkanie z tego typu okazem jest prawdziwym przeżyciem.
Tego dnia cała energia ze mnie uszła, próbowałem jeszcze wieczorem porzucać trochę z wodospadu czy łowić w prądzie jednak, mimo złapania jednego niewielkiego tajmienia i kilku pokaźnych lipieni humor mój niewiele się poprawił.
KRÓLEWSKI PORADNIK WĘDKARSKI Z INDII Z XII W.
Jednym z najważniejszych źródeł do poznania dziejów wędkarstwa w świecie jest fragment induskiej księgi Manasollasa z XII w., w której jest opis połowu na wędkę, jako formy rozrywki. To źródło, pokrytę grubą warstwą historycznego kurzu i ukryte w trudnodostępnym oraz rzadko czytanym czasopiśmie w Europie, jest nieznane szerszemu kręgowi osób piszących o dziejach wędkarstwa, gdyż w żadnej ze znanych mi prac nie jest ono cytowane.