|
Moim zdaniem dużo tu nieporozumień. A u podstaw leży to, co kiedyś jeden z socjologów napisał, że Polacy są "samozaradni", a nie są "samorządni". Łatwo oddają w inne ręce swoje sprawy.
To, Staszku, Twoje punkty 2 i 3.
Stąd też się bierze sytuacja, że wśród nieumiejących korzystać z wolności zrzeszania się (czy to będzie na poziomie stowarzyszeniowym, czy państwowym) znajdą się grupy takich, którzy łatwo zawłaszczą wszystkie struktury, mamiąc "troską o lud pracujący miast i wsi", co wystarczająca większość "kupuje" …
Tu dotyczy to dostępu, powszechnego, taniego i "obrońców" takiego porządku większość będzie wspierać.
Jakoś umyka rozumieniu, że stowarzyszenie jest prywatnym przedsięwzięciem jego członków. Z wszystkimi z tego wynikającymi konsekwencjami. Z takiej wolności zrzeszania się trzeba umiejętnie korzystać, a podstawą korzystania z takiej wolności jest uczestniczenie. Nie raz do roku, najlepiej do sklepu wędkarskiego (nawet nie do koła) "kupić znaczki", albo jeszcze lepiej - przez internet, bez żadnego kontaktu z innymi, bez żadnych wspólnych przedsięwzięć. W takich warunkach każda aktywność przeważa nad jej brakiem.
W warunkach taniości i rozproszenia nie ma argumentów ekonomicznych. Tacy na przykład organizatorzy spływów kajakowych potrafią pokazać obroty, zatrudnienie, wartość finansową w sposób skoncentrowany i zorganizowany, a wędkarze - nie. Dlatego pojawia się gotowość wykonywania prac w rzekach na rzecz spływania kajakami, nawet ze szkodą dla ryb, o czym nikt praktycznie nie wie i nie zna wartości poczynionych strat.
Podawałem już przykład "wojny wędkowej" w Irlandii - coś takiego trudno sobie wyobrazić u nas.
Inną sprawą jest to, co błędnie określa się "dzierżawą". Ta dotyczy całych nieruchomości, więc miała zastosowanie do jezior znajdujących się w zasobach agencji rolnej, kiedy to dzierżawcy stawali się dysponentami całych nieruchomości. Natomiast w wodach płynących jest tylko użytkowanie rybackie. Bez wpływu na to, co dzieje się z "nieruchomością"... Do tego - brak jasnego opisania wartości ekonomicznej wędkarstwa (byle tylko nie okazała się śmiesznie mała) nie pozwala na jakiekolwiek naciski na podejmowanie decyzji.
Porównywanie się do tego, co niejednokrotnie z pobudek ideologicznych dzieje się w innych, bogatych krajach, prowadzi na manowce. Podobnie brak zrozumienia mechanizmów rządzących ekonomicznymi wartościami wokół rzek w innych krajach. Na przykład brytyjskie "fishing rights" są przypisane do nieruchomości, stanowią składową jej wartości i mogą być podnoszone odrębnie, wynajmowane albo nawet sprzedawane. Są też podstawą do roszczeń w razie dewastacji. Ale wynikają też ze spodziewanych przychodów z tych "fishing rights" … Jeśli my nie możemy określić przychodów, albo nie chcemy ich określić, bo ma być "po kosztach" albo poniżej, a już broń Boże "zarabiać na wędkarzach", to karty przetargowej nie da się stworzyć …
Nie da się żyć w wymyślonym świecie, a realia są trudne...
Pozdrawiam serdecznie
Jerzy Kowalski
|