|
Ciężko mnie obrazić. Chcieliśmy mieć Unię, no to mamy. Kiedy ja bawiłem się w kajaki miałem: kartę pływacką (zdobytą w 14-tym roku życia), uprawnienia przewodnika kwalifikowanej turystyki kajakowej, patent motorowodny. Ten akurat nie był wymagany, ale przydawał się. Przewodnik musiał wymienić i umiejscowić na mapie wszystkie parki narodowe (potrafisz?), musiał "dopłynąć" (z pamięci) ze Szklarskiej Poręby na Wielkie jeziora mazurskie, wymieniając kolejne rzeki i kanały (potrafisz?). O całej reszcie nawet nie wspomnę. Poszliśmy na żywioł. Karty pływackiej już nie ma. Patent na łódź z silnikiem spalinowym też w zasadzie zbędny. Nie wiem, czy prowadzący spływy muszą mieć jakieś uprawnienia. Obawiam się, że kolesie od spływów komercyjnych nie mają. Nie sądzę np., by potrafili odczytać znaki na szlakach wodnych, wyciągnąć z wody tonącego (ja to przeżyłem), zorganizować prawidłowo biwak. Pewnie uważa się, że najważniejsze jest to, by płacili podatki. Nadzieja w tym, że skończy się klientela się chętna do pływania po rzeczkach takich jak na Roztoczu. Bo ile razy można przepłynąć np. Wieprz od Kaczórek do Szczebrzeszyna? Za pierwszym razem może być jeszcze ciekawe, później już raczej nie. Nie wiem ile by mi to teraz zajęło? Ze trzy godziny? Skąd te śmieci, kiedy to krótki odcinek i ze dwie, może trzy przenoski? Przepłynie taki raz i albo złapie bakcyla, albo mu się szybko znudzi. Ci prawdziwi dojdą do wniosku, że w naszym kraju kajakarz ma ciężkie życie. Jak zaliczą Dunajec i kilka mniejszych, aczkolwiek malowniczych rzeczek. Czy da się z tym walczyć z komercyjnym pływaniem? Będzie trudno. Władze mają w nosie. Trzeba jakoś trafić do organizatorów i przekonać. Tylko nie liczmy, że podobnie jak my zaczną płacić. Skoro nie muszą?
Pozdrawiam
|