|
Ale to tak nie działa, że jak przeniesiesz 500 dzikich ryb do potoku, w którym ich nie ma, to one się
tam „pojawiają” i zrobią populację. Przykład z podwórka: dopływem Brennicy jest Chrobaczy — potok
znam dobrze, mam nad nim domek. Wody niesie sporo, a pstrąga tam praktycznie nie ma; czasem
coś wchodzi z Brennicy, ale tylko na samym dole. Zarybiałem go dwukrotnie. Ryby przezimowały, a
potem z czasem znikały. Do tarła się nie utrzymały. Z drugiej strony są potoki, gdzie „na oko” nic nie
powinno pływać, a pstrąga jest dużo. Dlaczego? Nie wiem.
I jeszcze jedno: nie patrz na to w kategoriach „marnowania się”. W przyrodzie nic się nie marnuje —
osobniki, które „znikają”, są zjadane i spełniają swoją rolę w systemie.
Co do odejścia od systemu hodowli — jak najbardziej się zgadzam, ale to nie jest proste ani
jednowymiarowe. Dla ryb najlepiej byłoby je zostawić w spokoju, tylko że nie o to tu chodzi;
rozmawiamy dlatego, że chciałbyś aby wędkarze mieli co łowić teraz dodatkowo ewentualnie żeby
przyszłe pokolenia też mogły korzystać.
Problemem nie są ryby same w sobie, tylko korzystanie z nich i zapewnienie możliwości korzystania
w przyszłości. Cel niby ten sam (chodzi o ludzi), ale w zależności od podejścia będziemy robić to
inaczej.
I teraz: jeśli masz pustą wodę, bo coś poszło nie tak, to niestety najprostsze, co można zrobić, to
zarybić — z tym że zarybienie powinno być w ostatecznością, a nie jako podstawowy środek. A jeśli
już je robić, to tak, by była szansa na realny efekt. Tu o to chodzi.
Jeśli chcemy jednak, aby zostało coś przyszłym pokoleniom, to przede wszystkim należy zadbać o
środowisko, bo zarybienia z zasady też są ingerencją w nie — i to wcale nie zbawienną.
Przenoszenie ryb problemu nie rozwiązuje, to nic innego jak zarybienie, tylko trochę inne.
Pozdrawiam,
maciej
|