|
czyli coś, co kiedyś było popularne nad wodą. Ryba pieczona „w ogniu” lub w glinie, w żarze.
Lata temu zabierało się dwie, trzy cebule, solniczkę lub soloną słoninę i na koniec łowienia taka „prymitywna” strawa dawała radość, a jeśli jeszcze upiekło się rybę, to człowiek szczególnie cieszył się dniem.
A dzisiaj puszki po sardynkach, makrelach, śledziach upchane w foliowe worki lub walające się wraz z puszkami po piwie brzęczą pod stopami. Byłem wczoraj na „spacerze” nad Dunajcem, „syf i malaria”, zebraliśmy spory wór śmieci. Wiosna niby zasłoni resztę, przedwiośnie jednak zniechęca do odwiedzin i zapalenia małego ogniska z cebulą i słoniną na patyku.
Muszę być mocno inny (z tym jednak dawno się pogodziłem), jednak jutro odwiedzę to łowisko. I znowu zabiorę wór na śmieci i cebulę, słoninę i odrobinę "pieprzu"
|